wtorek, 13 sierpnia 2013

Rozdział Siódmy, Czyli trudne wybory i Requiem dla szczęścia...

Sekunda. Coś niebywałego. Czasem nieskończenie długie minuty, godziny, dni i lata upływają bez echa. A potem jeden moment zmienia wszystko to, co wydawało się trwałe i niezmienne. Nie, nie dosłownie. Teoretycznie przecież wszystko było nadal tak samo.

To była wina ojca. Pośrednio. Ale to on zaczął ciąg przyczynowo-skutkowy, który doprowadził ją do tej idiotycznej sytuacji, sytuacji, której ironia polegała na całkowitym braku winy z jej, Violetty, strony.
  Gdyby przewrotny los nie potoczył się tak, jak się potoczył, gdyby jej uczucia mogły być wyrażone od razu, kiedy się pojawiły, gdyby nie musiała ich dusić w sobie, gromadzić przez tyle lat... Może gdyby nie żyła przez ten czas z dala od ludzi, rozpaczliwie samotna i z całych sił pragnąca ciepła, może wtedy nie leciałaby teraz jak ćma do ognia tam, gdzie zdawało jej się widzieć najmniejszy objaw miłości, za którą tak tęskniła. Może umiała by sobie poradzić. Ale nie mogła, z winy tej szalonej pielgrzymki, którą ojciec odbył gnany rozpaczą po stracie żony. Przez ten cały czas miotało nimi jak dwoma maleńkimi łódeczkami po rozszalałym oceanie, łódeczkami zdającymi sobie sprawę, że nigdy nie dobiją do żadnej przystani, że nigdzie nie czeka na nich żaden dom. A teraz, kiedy już go znaleźli, okazało się, że ona nie jest w stanie zapanować nad kłębiącymi się w niej emocjami. Wybuchały ni stąd, ni zowąd, a ona nie umiała ich kontrolować.

No i stało się. Jedno z tych uczuć było zupełnie zakazane. Narodzone niespodziewanie z niechęci, prawie nienawiści, ogarniało ją ostatnio coraz mocniej, a przecież im bardziej wdzierało się do jej serca, tym wyraźniej widziała, że to nie nienawiść, a coś wręcz przeciwnego. Mimo, że nie mogła się do tego przyznać, nawet przed samą sobą.

Punktem zapalnym stał się ten październikowy, nieszczęsny, niechciany, nieodwzajemniony pocałunek, pozornie pozbawiony najmniejszego znaczenia. A jednak. Zdawała sobie już wtedy sprawę, że kiedy natrętne usta bezczelnego Diega dotknęły jej ust, każda komórka ciała zapłonęła nagłym ogniem a neurony zupełnie oszalały. A dreszcz, przeszywający ją jak elektryczny wstrząs, nie był bynajmniej dreszczem odrazy. O nie. Niestety. A najgorsze w nim było to, że wraz z nim pojawiło się to natrętnie narzucające się porównanie z Leónem. To było straszne. Bo nagle zdała sobie sprawę, że León, JEJ León, nie mógł się z nim równać. Każdy jego pocałunek był dobrze jej znajomy, delikatny, sprawiający, że po całym ciele rozlewało się błogie ciepło i poczucie bezpieczeństwa. A tamten...
  Sęk w tym, że w stalowych oczach Diega kryło się dziwnie pociągające niebezpieczeństwo, jakieś niezwykłe, a zarazem straszne piękno, jakaś tajemnica, obietnica zawrotnej prędkości i niesamowitej przygody.

Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Los znów stawia przed nią niemożliwy do rozwiązania dylemat - tym razem brzmiący : bezpieczeństwo i rutyna czy jedna wielka, fascynująca niewiadoma? Jak wybrać? Jak? A Los każe jej to rozstrzygnąć. I daje niewiele czasu.
A na koniec podsumowuje króciutkim ultimatum: wybieraj. Albo stracisz wszystko.

                                                                   
                                                                                                     ***

Czasem potrzebne są porządki. W pokoju, w szufladzie, w szafie. I w sercu. No cóż. Ale mniejsza o serce. Ważniejsze, że w szafie. Tego się trzeba trzymać, uczepić się tego kurczowo, aż do bólu, i nie puszczać, i nie pozwalać sobie na roztkliwianie nad sobą, nad własnymi beznadziejnymi pragnieniami i... Ale cicho. W szafie. Porządki w szafie. I tyle. Kropka.

Z tymi niektórymi ciuchami to naprawdę trudno się rozstać, zwłaszcza zresztą, że z każdą bluzką, sukienką czy nawet pomiętą, rzuconą w kąt apaszką, wiążą się - mniej lub bardziej przyjemne - wspomnienia. Lekki, niemal zupełnie zwietrzały zapach perfum unosi się nad tym wszystkim, przywołując dni, które uleciały wraz z wiatrem. Strzępki słów, tych wypowiedzianych i niewypowiedzianych. Dziwne myśli przychodzą jej do głowy - to przez to wszystko, co zwaliło jej się ostatnio na głowę, to było zbyt ciężkie dla niej, a nikt nie pomoże jej tego unieść...

Rozejrzała się bezradnie po pobojowisku, w jakie zamienił się jej pokój po wywaleniu z szafy wszystkich ubrań. Przejrzała je pobieżnie i nie mogła się zdecydować, których mogłaby się pozbyć lub ewentualnie oddać Lenie (która miała zupełnie inny styl i prawdopodobnie odrzuciłaby każde z nich). Jedynie bluzka w groszki, którą dostała kiedyś tam od Ludmi - banalna i dosyć kiczowata, trzymana jedynie z błędnie rozumianego sentymentu - poszła do kosza. Ale ubrań, które zostawiła na wieszakach, nie pozbyłaby się nigdy. Były bowiem jakby swoistym albumem, pamiętnikiem jej życia, a raczej tego skrawka, który rzeczywiście życiem można było nazwać, w przeciwieństwie do marnych siedemnastu lat zaledwie egzystencji. Życie - to prawdziwe - zaczynało się i kończyło na Maxim. Zawsze na nim.

Pierwszą z brzegu, białą sukienkę przytuliła na moment do policzka, a potem z nią w ramionach okręciła się wokół własnej osi, by spojrzeć w duże lustro, oprawione w białe ramy, powieszone dokładnie naprzeciwko obszernej szafy. Przyłożyła do siebie lekką szatkę, i natychmiast kontrastująca z nią purpura powlekła twarz dziewczyny na samo wspomnienie Tego dnia. I, niestety, fala gorąca przyszła wraz z falą przytłaczającego wstydu, gdy przypomniała sobie swoją durną reakcję. W skrócie: po prostu uciekła. Musiało jeszcze minąć bardzo wiele czasu nim miała zrozumieć, że nie można uciec od własnych uczuć. Ale wtedy wydawało jej się to jedynym słusznym rozwiązaniem. Choć czuła przez skórę, że to, co robi, jest głupie. Leciała jak szalona, nie do końca wiedząc gdzie, boso i z rozwianym włosem. I pewnie dotarłaby tak na drugi koniec Argentyny, gdyby nie mały, ostro zakończony kamyk, nadepnięty przez nią w biegu. Skuliła się zaraz z okrzykiem bólu, a potem bardzo powoli dokuśtykała do pobliskiej fontanny. Syknęła, oglądając skaleczenie. Po chwili pod fontannę dotarł Maxi, zdyszany tym szaleńczym biegiem. Opadł na kamienne obramowanie obok Naty i postawił na ziemi jej sandałki, wolną ręką grzebiąc w kieszeni.
- Przepraszam - powiedział, zanim jeszcze zdołał odzyskać oddech.
- Za co? - Z wdzięcznością przyjęła podaną chusteczkę. Zanurzyła ją w wodzie i przyłożyła do ranki. Biel zabarwiła się szkarłatem.
- Za to, że nie spytałem cię o pozwolenie.
- Maxi... - Nie dał jej dokończyć.
- Posłuchaj... Nie chcę, żebyś myślała, że do czegokolwiek cię zmuszam. Nie podejmuj decyzji, której możesz żałować. Jeśli nie chcesz... albo jeszcze nie wiesz... albo nie jesteś gotowa... Po prostu bądźmy dalej przyjaciółmi. A co ma być, to będzie, może coś samo wyniknie w swoim czasie. Jak myślisz? - Spojrzał na nią pytająco. Położyła rękę na jego dłoni i lekko, nieśmiało uścisnęła. Podniósł ją do ust i delikatnie ucałował koniuszki jej palców.

Uśmiechnęła się do tych wspomnień i odwiesiła białą sukienkę na wieszak. Jej wzrok zahaczył o ciemnozieloną bluzkę, wiszącą obok. Pogrzebała w stosie u swoich stóp i wyciągnęła szare, znoszone dżinsy, które uzupełniały zestaw. Miały plamę z błota na lewej nogawce. Do prania. Opróżniła kieszenie, wyciągnięte drobiazgi położyła na biurku. Kilka monet, bilet autobusowy i papierek po cukierku ananasowym. Cukierka dostała wtedy chyba od Ninki. Na samo wspomnienie tego pokręconego dnia parsknęła śmiechem.

Zaczęło się od tego, że Maxi zaprosił ją na festyn, urządzany z jakiejś tam okazji. Kilka amatorskich zespołów rockowych miało dać występy, do tego jakieś tam sztuczki prestidigitatorów czy żonglerów, a poza tym był grill, karuzele, loterie fantowe... Takie tam. Jedynym minusem całej sytuacji była Lena, która uparła się iść z nią i żadne tłumaczenia do niej trafiały.
- Przecież się lubimy - perorowała, spoglądając błagalnie na siostrę. - Nie zepsuję ci randki, obiecuję!
- To nie jest żadna randka - powtórzyła po raz setny Naty, przymierzając bluzkę. Morska zieleń podkreślała połysk ciemnych włosów i nieźle kontrastowała z czerwoną szminką.
- Tym bardziej mogę z  tobą iść.
- Nie ma mowy!
Umówili się na miejscu. Dziewczyna oparła się o ogrodzenie i rozejrzała dookoła, ostentacyjnie omijając wzrokiem młodszą siostrę, która podekscytowana podskakiwała tuż obok, wystrojona w nowe glany z czerwonymi sznurowadłami. Naty przewróciła oczami.
- Nie wierzę, że muszę niańczyć dzieciaka - mruknęła pod nosem.
- Jestem dzieciakiem? - prychnęła Lena. - W takim razie spójrz, o tam. - Kiwnęła głową w prawo. Z kolorowego tłumu wyłonił się Maxi. Nie był sam. Mała dziewczynka siedziała mu na plecach, oplatając rączkami jego szyję, a druga, trochę większa, biegała wokół niego jak rozradowany szczeniak.
- Uparły się, żeby iść ze mną - tłumaczył się chłopak, kiedy dotarł do bramy, przy której stały. Postawił małą na ziemi i poprawił jej czapkę z daszkiem - identyczną jak jego - która zsunęła się nieco z ciemnych loczków dziewczynki. - To jest Nina. A ta większa - Maya.
- Ale podobne do ciebie - roześmiała się. Dziewczynki uczepiły się zaraz jej rąk.
- Ty jesteś Naty, prawda? - spytała Nina. - A Maxi mówi, że... - Starsza siostra zatkała jej szybko buzię rączką, a potem zwróciła się do Natalii. - Przepraszam za nią. - Zrobiła minę o wiele starszej i doświadczonej. - O mało się nie wygadała, że podobasz się Maxiemu.
- Przecież to wszyscy wiedzą - wkroczyła niespodziewanie Lena, parskając śmiechem. - Chodźcie, ciocia pokaże wam karuzele. A ich zostawmy samych.
Z pewną ulgą odprowadzili wzrokiem małą gromadkę. Spojrzeli na siebie z uśmiechem. Ale zbyt długo nie zostali sam na sam.
- O, to wy! - Skądś zmaterializował się Marco, który trzymał za rękę małą blondyneczkę o anielskiej buzi i mocno nadąsanej minie. - Fran! Maxi i Naty przyszli! - Włoszka zaraz pojawiła się obok, holując dwóch identycznych, ciemnowłosych chłopców. Jeden z nich kopnął drugiego.
- Giulio, zostaw brata w spokoju! - warknęła Francesca.
- Jestem Emilio. - Chłopczyk pokazał jej język.
- Nie kłam. Masz niebieską koszulkę, Emi ma czerwoną - rozszyfrowała go bezbłędnie. - Wybaczcie - zwróciła się do reszty towarzystwa. - Moi kuzynkowie. Uparli się iść ze mną, małe diabły. Urwisy, lepiej spójrzcie, jak grzecznie zachowuje się Claudia.
- Siostra? - Maxi spojrzał na Marco, z góry zakładając odpowiedź przeczącą. Jasne włosy małej przeczyły pokrewieństwu.
- Nie, córeczka sąsiadów - potwierdził przypuszczenia Marco. - Ale uparła się...
- ...iść z tobą - dokończyli jednocześnie Fran, Naty i Maxi. Tymczasem wróciła Lena z dziewczynkami, dołączając się do zbiorowej wesołości. Wkrótce zresztą ujrzeli jeszcze Camilę, która szła powiewając kolorowym szalem. Jedną ręką przytrzymywała rondo kapelusza, drugą ciągnęła za sobą opierającego się z całych sił chłopaczka.
- Albo będziesz szedł jak człowiek, albo powędrujesz prosto do domu, spać - zagroziła, zatrzymując się przy przyjaciołach. - Cześć. Trzymajcie mnie, bo zaraz coś mu zrobię. Smarkacz najpierw chce iść, a teraz stroi fochy.
- To mnie puść! - zawył blondynek - Chcę na karuzele!
- Wybij to sobie z głowy, Fernando. Nie będę wydawać kasy na twoje zachcianki.
- On się nazywa Fernando? - spytała Fran, zastanawiając się nad czymś. - Fernando Torres? - Parsknęli śmiechem.
- Nie, Garcia. To kuzyn od strony mamy - wyjaśniła Cami. - Uparł się...
-... iść z tobą, tak wiemy, wiemy. A oto i Broduey - zauważył pogodnie Maxi. Chłopak podszedł do nich zaraz, połyskując w uśmiechu białymi zębami. Na rękach miał małą, czarnoskórą dziewczynkę o mocno kręconych włosach i  ślicznych, czarnych oczach.
- Cześć! Wy tutaj? A ja myślałem, że będziemy sami z Edviges. Wiecie, siostrzyczka. Uparła się...
-...że pójdzie z tobą! - dokończyli chórem, parskając śmiechem.
- Co wam tak wesoło? - Pojawił się jeszcze León. Powiódł wzrokiem po znajomych, którzy spojrzeli po sobie, chichocząc.
- A gdzie ty masz swojego dzieciaka? - wyjąkał wreszcie Marco, który stał najbliżej.
- Masz na myśli Violettę? Gdzieś tam lata. - Machnął ręką w nieokreślonym kierunku.

- Coś jarali? - spytał konfidencjonalnym szeptem żonę starszy pan, kiedy mijali gromadkę młodzieży, zataczającej się i wyjącej ze śmiechu. - Ach te dzieciaki...

Maxi kupił jej watę cukrową. Usiedli na jednej z nielicznych wolnych ławeczek ustawionych w rzędach przed sceną. Świetnie im się rozmawiało, zwłaszcza, że cała ekipa wraz z jego siostrami i Leną udała się gdzieś, ich zostawiając samych. Naty zauważyła, że kiedy w towarzystwie Maxi objął ją odruchowo ramieniem, Cami i Fran wymieniły bardzo znaczące spojrzenia. Ale nie przejmowała się tym. Nawet jeśli plotka miała już wkrótce obiec całe studio, najważniejsze było przecież, że oni oboje wiedzieli dobrze, co jest między nimi. Opinia innych się nie liczyła.
- Tobie też się tak ręce lepią? - Niepostrzeżenie dotknął jej dłoni i splótł z nią palce. - Tak - dodał ze śmiechem. - Skleiły się na amen. Musimy na zawsze być razem. - Na nowo parsknęli śmiechem, ale już po chwili spoważnieli.


Naty przymknęła oczy. Urywki obrazów przelatywały w jej głowie. Maxi wjeżdżający rowerem w największe kałuże, z uciechą rozpryskujący wodę na wszystkie strony. Maxi wymyślający kwestie aktorów z niemego filmu, rozbawiający ją tym do łez. Maxi szukający w trawie czterolistnej koniczynki. Maxi uchylający uprzejmie czapki przypadkowym przechodniom. Maxi śpiewający, tańczący, Maxi w teatrze, w kinie, na koncercie i na środku zatłoczonej ulicy. Maxi w lesie, przykładający ucho do drzewa, w które stukał rytmicznie dzięcioł. Maxi robiący zdjęcia wszystkim czerwonym samochodom w mieście. Maxi wypisujący sprayem na ścianie imiona ich obojga. Maxi śpiący. Liczący głośno wagony przejeżdżającego pociągu. Maxi. I ona, gdzieś obok, ale nigdy na drugim planie. Z nim zawsze była na pierwszym.

A potem to. Niezwykła szansa. Okazało się, że doceniła go jedna z prestiżowych szkół tanecznych, oferując mu stypendium oraz możliwość występów. To było coś niesamowitego, to było spełnienie wszystkich marzeń. Krótko mówiąc - szansa jedna na milion.
Było jedno małe "ale". Ona wyjeżdżała już wkrótce do Madrytu na studia, wraz z Violettą i Leónem. Maxi miał jechać z nimi. I postanowił odmówić akademii, która gorąco go zapraszała do Meksyku. Ze względu na nią, Naty, chciał zrezygnować z życiowej okazji. Ale ona nie mogła na to pozwolić.
W liście, którego napisanie kosztowało ją wiele sił, wytłumaczyła się własnym niezdecydowaniem. Nie chciała, żeby to on czuł się winny z powodu tego rozstania. Nie chciała, żeby miał wyrzuty sumienia. Wolała już, żeby myślał, że to jej nie zależy tak bardzo. A przecież to ona kochała go bardziej, ona wolała poświęcić własne szczęście dla niego. Dla jego dobra. Więc niech niech tak myśli. Że to jej wina. Tak będzie lepiej.

Jeśli kogoś kochasz, daj mu wolność...

- O czym tak rozmyślasz? - Niespodziewanie stanęła za nią Lena. Objęła ją w pasie i mocno ścisnęła, opierając głowę o jej ramię. Naty ukryła ciężkie westchnienie. O czym? O jej szczęściu, które sama musiała zabić z zimną krwią. O jej marzeniach, które legły w gruzach. O tej przyjaźni... O miłości, która nie miała prawa istnieć, którą musiała zdusić już w zarodku, która nie mogła przysłonić jej zdrowego rozsądku. O Nim, który miał o niej jak najgorsze mniemanie, ale to przecież dobrze, niech nie tęskni, niech nie cierpi... Nie tak, jak ona. O tym cierpieniu, na które dobrowolnie się skazała.
- O niczym - odpowiedziała wobec tego.

Cichy brzdęk szyby. Mały kamyk uderzył o nią, rzucony czyjąś ręką, mający na celu zwrócenie uwagi.
- Co to było? - Lena podeszła do okna i wyjrzała, a potem otworzyła je na oścież. - Naty... Spójrz sama. - Podeszła posłusznie i zaraz cofnęła się jak oparzona na widok znajomej sylwetki, komicznie małej z tej wysokości.
- Naty! - Usłyszała wołanie - Nie chcesz patrzeć, to nie patrz, ale posłuchaj! - Do jej uszu dotarły dźwięki gitary akustycznej, co sprawiło, ze ogarnęło ją osobliwe poczucie dumy. To ona nauczyła go grać, tej sztuki nie zdołały, mimo licznych prób, dokonać ani Camila, ani Francesca. A ona tak. Stawała za nim i korygowała ułożenie jego rąk, przyciskała jego palce do strun i czuła jak całe jej ciało drży i rezonuje przy każdym akordzie. A on odwracał co jakiś czas głowę i spoglądał jej w oczy z uśmiechem, od którego topniało jej serce.
A teraz grał, może jeszcze trochę niepewnie, ale całkiem dobrze, a po chwili zaczął też śpiewać.

Przeszukałem stosy zapisanych kartek
Ale nie znalazłem odpowiednich słów
By opisać moich uczuć głębię.
Przeszukałem każdy serca skrawek
Byłaś tu...
Byliśmy - wtedy - razem - w swoim własnym Niebie.

Kiedy byłaś - świat był taki wspaniały.
A wszystko było zupełnie inaczej.
Słońce świeciło jakoś tak jaśniej.
I myślałem, że nigdy nie zgaśnie.
I wszystko miało sto ukrytych znaczeń.

Gdy odeszłaś - zamknęło się niebo
A wszystkie gwiazdy zanoszą się płaczem.
Gdy cię nie ma - to i mnie nie ma,
Bo bez ciebie i ja nic nie znaczę.

Czy wiesz, że jesteś gwiazdą, kwiatem?
Najpiękniejszym z kolorowych snów...
Chciałem mieć cię wciąż obok siebie.
A ty odeszłaś. Z całym moim światem.
Został tylko ból...
Jak mam żyć - sam - bez ciebie...?

Kiedy byłaś - wszystko było muzyką.
Z tysiącem wzruszeń i dreszczów.
Każdy gest, każde słowo - magiczne.
Rozmazane latarnie uliczne
A my tańczyliśmy w deszczu...

Gdy odeszłaś - muzyka ucichła.
Nawet słowa brzmią jakoś inaczej.
Gdy odeszłaś - odeszła nadzieja.
Bo bez ciebie ja sam nic nie znaczę.

Bez ciebie sam...
Bez ciebie...
Bo gdy odeszłaś - odeszła moja nadzieja.
Bo bez ciebie ja sam nic nie znaczę...

Urwał. Oparła się o parapet, bo nagle zabrakło jej sił. Pod powiekami poczuła palące łzy. Ale nie mogła inaczej. No nie mogła.

Jeśli kogoś kochasz, daj mu wolność...

Wolność...

__________________________________________
Nie będzie ani dedykacji, ani podziękowań czy ciekawostek. Tylko przeprosiny.
A więc w pierwszej kolejności przepraszam ciebie, Saro, bo obiecałam ten rozdział dopracować, a wyszło jak wyszło, czyli bardzo słabo.
A wszystkich pozostałych czytelników (jeśli takowi istnieją) - za to samo. I za wątpliwą jakość piosenki, którą napisałam dla Maxiego, ale poetka ze mnie kiepska, więc było "byle się rymowało". I przepraszam za kolejną końską dawkę Naxi. I za to, że długość rozdziału nie przedkłada się na jakość. I za to, że Leóna ostatnio jakoś brakuje, a miał być głównym bohaterem.
Przepraszam i mam nadzieję, że się nie zraziliście tym rozdziałem, i obiecuję, że następny będzie lepszy. Przynajmniej postaram się, żeby był.
Aha, usunęłam weryfikację obrazkową w komentarzach, przepraszam i za to pieruństwo, o którego istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia.


6 komentarzy:

  1. Rozdział wyszedł Ci naprawdę świetny.Długi i piękny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! - Jestem pod wrażeniem Twojego stylu pisania. Na prawdę, rozdział bardzo mi się spodobał. Naxi, jest moją ulubioną parą, więc cieszę się, że piszesz o nich dosyć sporo.
    Fernando Torres? - O ile się nie mylę, on jest jakimś sportowcem. Nie wiedziałabym tego, gdyby nie moja siostra, która jest nałogową fanką sporu. Uwielbia go, prawie tak samo, jak ja "Violettę."
    Wszyscy przyszli z dziećmi. xD Poza Leonem, który był z Violą.
    W wolnej chwili, zapraszam Cię na mojego bloga, gdzie został już opublikowany szósty rozdział. :
    violetta-and-her-world.blogspot.com
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny rozdział, naprawdę nie ma za co przepraszać. Uwielbiam Twój styl pisania, jest niesamowity! Kiedy czytam Twoje rozdziały w ogóle nie mam ochoty kończyć, mogłabym je czytać i czytać.
    Ze zniecierpliwieniem czekam na następny ;)
    K.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kolejny rozdział i kolejne arcydzieło..
    Wiesz nie chcę ci prawić jakichś banalnych komplementów, bo zasługujesz na coś lepszego.
    A więc krótko: piszesz najlepsze opowiadania na świecie (tak wiem, mega oryginalne) i gdyby lektury szkolne były chociaż troszkę podobne... to by było 6 z polskiego.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zapomniałam dodać, że czekam na kolejny rozdział! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Dopiero trafiłam na Twój blog, ale już zdążyłam przeczytać wszystkie rozdziały :D Bardzo podoba mi się Twój styl, piszesz tak lekko. Czyta się bardzo przyjemnie, aż nie mam ochoty się odrywać ;* Z niecierpliwością czekam na następny rozdział ;)
    P.S. Jeśli będziesz miała czas wpadnij do mnie: http://pues-amor-es-lo-que-siento.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń