To zabawne, jak ogromne znaczenie ma czasem perspektywa. W każdym razie w odniesieniu do czasu, konkretnie - do przeszłości. Trzeba odejść parę kroków dalej i z pewnej odległości, pod odpowiednim kątem spojrzeć na siebie samego, a dostrzeże się pewne drobiazgi, które mogą mieć kluczowe znaczenie w przyszłości. Tak było i ze mną. Czas odsłonił owe niuanse, których nie byłem w stanie wyłapać od razu kiedy się pojawiały, a próżny żal, jak mówią, po szkodzie. Gdybym mógł wrócić do tamtych czasów, może nie popełniłbym tych samych, naiwnych błędów. Bo wtedy sądziłem, że zdołałem posiąść sztukę Patrzenia (już o tym wspominałem, prawda?), a jednak okazuje się, że byłem jak ślepy. Dobra, już przestaję mącić, bo przecież nie wiecie o co chodzi, musimy się - znowu - trochę cofnąć.
Jeden z przebojów któregoś z europejskich zespołów, za którymi przepadają moi rodzice, mówił o tym, że nie należy rozmieniać uczuć na drobne. Otóż, ja uważam to za głupstwo, bo przecież miałem jak dotąd dwie miłości (ach, nie mówię tu bynajmniej o Ludmi, to nie była miłość, mówię o muzyce), które w żaden sposób nie gryzły się ze sobą, choć to pewnie dlatego, że były ze sobą połączone. Bo skoro muzyka była dla mnie nierozerwalnie związana z Violettą, a Violetta stała się ucieleśnieniem muzyki, to mogłem spokojnie lokować swoje uczucia w obu naraz, bez straty dla żadnej. Ale moje serce okazało się - jakkolwiek banalnie to zabrzmi - bardziej pojemne, a co za tym idzie - pomieściło kolejną miłość, gdy ta zapukała do ich drzwi.
Głupio to zabrzmiało. Mówiłem, że nie umiem zgrabnie ujmować myśli w słowa. Ale chyba wiecie, co mam na myśli - miłość do prędkości, do gwałtownie skaczącej adrenaliny, do warkotu silników, zapachu benzyny, zaduchu w powietrzu. Zapisanie się do klubu motocrossowego było kwestią czasu. Dobrze zapamiętałem ten dzień, kiedy już wychodziłem pod wieczór, ściskając w rękach kask, oszołomiony tym niezwykłym uczuciem wolności. Rozglądałem się wokół, nie bardzo wiedząc, co teraz zrobić.
- Hej, Panie Elegancik, zgubiliśmy się, co? - Drgnąłem, słysząc za sobą kpiący głos. Obróciłem się, lokalizując jego właściciela, a właściwie właścicielkę - nieduże, opalone dziewczę, siedzące na ogrodzeniu.
- Skąd. - Przejechałem dłonią po karku. - Zakręciło mi się trochę w głowie od tego wszystkiego.
Nieznajoma zaniosła się śmiechem, machając beztrosko nogami w postrzępionych szortach.
- Adrenalina uderza do głowy? - Wyjęła z ust długie źdźbło trawy, które żuła.
- Coś w tym rodzaju - przyznałem, wsuwając dłonie do kieszeni dżinsów. - Czemu - Elegancik? Wyglądam na lalusia?
- A to nie był zamierzony efekt? - Drwina w jej głosie była więcej niż czytelna. Podwinęła zbyt luźne rękawy obszernej koszuli, obrzucając mnie ironicznym spojrzeniem. - Założę się, że ubrudziłeś kask żelem.
- Rozczaruję cię, moja droga, ale nie używam żelu. Guma do włosów trzyma mocniej. - Przyglądałem się, jak kolejny wybuch śmiechu niemal zmiótł ją z płotu. W ostatniej chwili odzyskała równowagę.
- Wybacz - wyjąkała, ocierając łzy śmiechu. Zdjęła bejsbolówkę i zaczęła wachlować czerwoną twarz. Kilka brązowych kosmyków wymknęło się z jej końskiego ogona i opadło na piwne oczy. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem ręki. - To nie twoja wina, że tak wyglądasz.
- A ty? Co w ogóle tu robisz? - rzuciłem z kolei ja, celując w nią oskarżycielsko palcem. - To raczej nie miejsce dla kobiet. - Ech, jak już ja coś powiem... Najchętniej od razu bym to cofnął.
Z miejsca spoważniała. - Odszczekaj to. Nigdzie nie byłoby mi lepiej. Tu jest mój dom. - Spuściła na moment wzrok, skubiąc strzępiący się brzeg spodenek. - To klub mojego ojca - dodała po chwili.
- Sorry. Nie gniewaj się. Nie chciałem cię urazić. - Rzuciłem jej skruszone spojrzenie. Tylko machnęła ręką.
- Nie tak łatwo mi dopiec - powiedziała, podnosząc wzrok. - Motory to moje życie. Nauczyły mnie bycia twardą - mruknęła nieco ciszej. Uśmiechnęła się niepewnie. - Dobra, proponuję układ. Ja nie będę się śmiała z ciebie, a ty ze mnie, okej? Skoro tu się zapisałeś... Zaczniemy od nowa? - Kiwnąłem głową. Zeskoczyła z ogrodzenia, otrzepując szorty z pyłu. Była boso. Kiedy podeszła bliżej, nie sięgała mi nawet do ramienia. Wyciągnęła w moją stronę małą dłoń, umazaną smarem, co jakoś dziwnie kontrastowało z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Uśmiechnąłem się mimo woli. - Wybacz, o mało nie zapomniałam się przedstawić. Lara.
- León. - Potrząsnąłem jej ręką. Miała silny uścisk, a wnętrze dłoni nieco szorstkie, jakby od ciężkiej pracy. - Powiedz, ojciec daje ci chyba jakąś wypłatę? Czy harujesz za darmo?
Prychnęła. - Jeszcze go nie znasz. Nie przepada za rozstawaniem się z zawartością portfela. On to nazywa "kieszonkowym" - zrobiła palcami znak cudzysłowu - na które muszę sobie zapracować. Cóż, bajery kosztują. A zresztą uwielbiam tą pracę.
Uwielbiała, przekonałem się o tym już wkrótce. Między nami zaś bardzo szybko narodziła się przyjaźń. Nie do końca spełniając umowę wciąż niemiłosiernie kpiliśmy z siebie nawzajem, ale przecież zawsze mogłem na nią liczyć, a ona na mnie. Nie powinienem tego mówić, ale uważałem ja za lepszego kumpla od Andresa... Bo jej nie musiałem wszystkiego trzy razy tłumaczyć. Nie no, żartuję. Ale naprawdę ją polubiłem, chyba z wzajemnością.
I nigdy bym nie podejrzewał, że może to przynieść zupełnie nieoczekiwane skutki. Nie zorientowałem się w porę. Jeden mały szczególik, a może tyle zmienić. I teraz mogłem tylko sam się użalać nad swoją naiwnością.
- León? Jesteś pewien, że dobrze się czujesz? - Przez pozorny spokój w jej głosie przebijała wyraźnie troska. Pokiwałem głową, ostatnia rzeczą, której chciałem, było to, by się martwiła.
- Mamo, czytam, widzisz? - Pokazałem jej książkę, którą faktycznie od dłuższego czasu trzymałem na kolanach. - Wszystko w porządku. - Uśmiechnąłem się uspokajająco. Pogładziła mnie po ramieniu i wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi pokoju.
Taa, byłem dobrym aktorem. Zawsze wszystko było bien, zawsze. Nie chciałem niczyjego współczucia, nie chciałem, by ludzie widzieli mój ból. No hay problema, przecież problemy omijają mnie zawsze szerokim łukiem, ja mam takie szczęście, prawda? Zamknąłem książkę, która wciąż była otwarta na tej samej stronie, co godzinę temu. Oparłem policzek o zimną szybę okna, za którym powoli gasł pomarańczowy blask zachodzącego słońca.
Delikatny powiew na policzku to jej oddech. Sztukę skradania się opanowała niemal do perfekcji, w ogóle nie słyszałem jej kroków. Znajomy zapach kwiatowych perfum. Obracam się w jej stronę, nim zdąży stanąć przede mną. Uśmiecha się, jej ciemne oczy lśnią w półmroku. I jest taka sama, jak zawsze, trochę niepewna, nieco odległa i bardzo bliska. Czuję, jak wsuwa swoją drobną rączkę w moją dłoń.
- Tak strasznie tęskniłam. - Siada obok mnie na parapecie. Wyciąga drugą rękę, delikatnie dotykając mojego policzka. Całuję jej palce, wciąż nie wierząc w to, co widzę.
- Jesteś tu. - Przebiegam wzrokiem po jej twarzy, szukając w niej niepewności. Nie ma jej. Wszystko jest jasne. Przysuwa się bliżej, a ja wreszcie mogę objąć ją i poczuć znajome ciepło, promieniujące z jej ciała. Wtulam twarz w jej włosy i szepczę te słowa, które powstrzymywałem tak długo, zbyt długo...
Odrywam twarz od szyby, z policzkiem zdrętwiałym z zimna. Jest już zupełnie ciemno, a na dworze zaczyna padać deszcz. Tak, to zdecydowanie deszcz. To jego krople spływają po szybie. To jego krople spływają po mojej twarzy. Deszcz. Tak, na pewno. To tylko deszcz...
____________________________________________________________________
♥
OdpowiedzUsuń