piątek, 23 sierpnia 2013

Rozdział Dziewiąty - "Było nas trzy, a w każdej z nas inna krew", czyli różne oblicza miłości.


Lara miłość uważała zawsze za mocno przereklamowaną.

Od dawna już żywiła szczerą niechęć - a raczej coś w rodzaju politowania - do dziewcząt, które wychowane na powieściach dla pensjonarek i bajkach Disneya, żyły we własnym, nieznośnie słodkim świecie. Bujały radośnie w obłokach swoich marzeń, lepkich jak wata cukrowa, rysowały serduszka brokatowym długopisem na marginesach szkolnych zeszytów, a czas trwoniły głównie podczas nieśmiertelnych ploteczek o chłopakach. Gadały zawsze z radosnym ożywieniem, nawijając jasne pukle włosów na palec. Kolorowały swoje naiwne sny na różne odcienie różu, udawały wróżki o tęczowych skrzydełkach, delikatnych jak pajęczyna, albo nieszczęsne księżniczki, zamknięte w niedostępnych wieżach, przerzucające długie warkocze przez parapet i godzinami śpiewające żałośnie, wpatrując się w smętne oblicze księżyca w pełni.

Lara śmiała się z nich w rękaw, ubawiona zwłaszcza tym gorączkowym oczekiwaniem na "miłość życia", która miała się zjawić jak grom z jasnego nieba. Ona sama uważała żywot takiej omdlewającej królewny za niemiłosiernie nudny. Nie lubiła czekać, wymagała niewiele od życia, a wiele od siebie samej. Brała sprawy we własne ręce, bo tylko wtedy mogła wystarczająco nacieszyć się ze zwycięstwa, gdy miała pewność, że na nie zasłużyła swoją pracą. Na nic jej było liczenie na łut szczęścia, na nic bierne oczekiwanie na coś, co mogło nigdy nie nadejść. Perspektywa czekania dniem i nocą na księcia w lśniącej zbroi, który miałby olśnić ją swym iście hollywoodzkim uśmiechem, spoglądając z wysokości grzbietu białego jak śnieg rumaka, była wręcz niedorzeczna.
Owszem, znała i lubiła wielu facetów. Uważała zresztą męską przyjaźń za wartościowszą od damskiej, trudno zresztą, by było inaczej, skoro niewiele wielbicieli motocrossów było płci pięknej, a ona ceniła bardziej ludzi, dzielących z nią pasję. Ale żaden z nich nie był bynajmniej kandydatem na ewentualnego królewicza, a ona nie zamierzała uganiać się za facetami, którzy nie byli tego warci. A że dotychczas ani jeden nie zwrócił uwagi na nią, jako dziewczynę, to już ich problem i strata, sorry, Winnetou, jak czasem mówił ojciec Lary. Uśmiechała się tylko kpiąco i wracała do warsztatu, gdzie witano z entuzjazmem "ślicznotkę", która słysząc wszelkie tego typu komplementy prychała i zakasywała rękawy, zabierając się do pracy. Nie potrzebowała miłości, bez tego była najzupełniej szczęśliwa.

Aż pojawił się on.

Usiłowała wtedy pokryć ironią własne zaintrygowanie faktem, że pojawił się tutaj wreszcie ktoś nie przeżuwający bezustannie w ustach przekleństw, jakby to był tytoń, a potem spluwający nimi na prawo i lewo. Bo ona, wychowana wśród warczących maszyn, uwielbiająca zapach benzyny (przywoływał miłe wspomnienia, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało), przedkładająca roboczy kombinezon nad wszystkie suknie z jedwabiu, nie znosiła wulgarności. Ostre słowa raniły jej uszy bezustannie, a choć już do nich przywykła, to jednak wolała nie słyszeć ich aż tyle wokół siebie. A on nie dość, że wyglądał na raczej przyzwoitego chłopaka, to mówił poprawnie, jak przystało na dżentelmena, co ją jakoś niewiarygodnie urzekło.

A poza tym... Różnił się od wszystkich motocyklistów, których znała, a znała ich krocie. Niby chłopak jakich wiele, a jednak coś... Coś było w nim innego, nieuchwytnego, coś w postawie, w wyrazie twarzy, w sposobie, w jaki trzymał wysoko głowę i patrzył ludziom prosto w oczy. Jakaś niewymuszona elegancja, coś, z czym trzeba się urodzić. Zrobił na niej wrażenie, musiała przyznać.

Ku jej zdenerwowaniu, rozmowa początkowo poszła zupełnie nie tak, jak pójść powinna, wreszcie jednak doszli do porozumienia. Poczuła, że może w końcu spotkała na drodze kogoś, kto będzie w stanie zrozumieć ją i jej pasję, nie śmiejąc się z jej marzeń, tak innych od marzeń wszystkich dziewcząt. Kogoś, kto wysłucha, czasem doradzi, czasem pocieszy, albo po prostu w milczeniu podzieli z nią radość czy smutek. Taki jedyny, prawdziwy przyjaciel. O takim przyjacielu marzyła.

Gdyby tylko...

Dopiero tamtego pamiętnego dnia, w którym przedstawił jej Violettę, coś w niej pękło. Bo nagle zobaczyła, że nie ma nawet najmniejszej szansy, by spodobać się Leónowi, a nie wiedzieć czemu zaczęła tego chcieć. Chciała, by zobaczył w niej dziewczynę, by dostrzegł jej piękno, choćby i to wewnętrzne. By nie patrzył już nigdy więcej na nią jak na kumpla. Oddałaby tak wiele za jedno spojrzenie tych orzechowych oczu, przepełnionych ciepłem. Za słowo, jedno słowo, które pragnęła usłyszeć.
Ale było już za późno, skoro on już wybrał - jedną z tych księżniczek z porcelany, szkła i polichlorku winylu. Wybrał inną. Szkoda, że za późno zdała sobie sprawę z tego faktu. Może gdyby wcześniej podobna myśl zaświtała jej w głowie, zrobiłaby coś, by nie dopuścić do tego, co się stało. Jednak nie pomyślała i teraz została postawiona przed faktem dokonanym - zakochała się w nim bez pamięci.
Stanęła przed tym nowym uczuciem przerażona, bliska obłędu, nagle bowiem zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu nie wie, co robić.

         
                                                                        ***


Kolejna życiowa zasada - pomyślność przebiegu spotkania jest odwrotnie proporcjonalna do trudu, jaki wkładamy w przygotowania. Czyli, mówiąc językiem humanistów (bo nie wszyscy czytelnicy muszą mieć umysł ścisły), im bardziej się starasz, by spotkanie się udało, tym większą klapą ono będzie. Gdy idziesz ot tak, na luzie, wtedy wychodzi idealnie. Gdy zaś gryziesz paznokcie z niepewności, czy aby na pewno wszystko dopięte na ostatni guzik, wtedy uruchamia się fatum.

Na swoje nieszczęście, Angie nie znała tej zasady.

Gdy German zaprosił ją na kolację, miała szczery zamiar odmówić. Naprawdę. Ale się zgodziła, nawet nie zauważyła kiedy. Coś dziwnego działo się z nią, kiedy on był w pobliżu. Prawdę mówiąc, czuła, że zachowuje się idiotycznie, niczym siedemnastolatka, emocjonująca się motylami w brzuchu. Nie mogła jednak nic poradzić na radosne podniecenie, które ogarnęło ją jakieś siedemdziesiąt dwie godziny (nie, żeby odliczała, skądże znowu) przed obiecaną randką.

W piątek serce biło jej już tak szybko, jakby przebiegła półmaraton, a mimo to wciąż przyspieszało, tak że miała wrażenie, że zamiast normalnego kołatania słychać tylko brzęczenie jakby skrzydeł kolibra. Zaś w sobotę od rana biegała po całym domu, nie ustając w gorączkowych przygotowaniach. Wywaliła na środek pokoju praktycznie pół szafy, nim załamała ręce. Nie miała co na siebie włożyć, naprawdę, żadna z jej powiewnych tunik nie nadawała się na tak uroczystą okazję. Przeklinając w duchu własną głupotę pobiegła do centrum handlowego, do jednego z butików, w którym ostatnio dostrzegła śliczną małą czarną. Nie kupiła jej wtedy, bo cena na metce bezlitośnie wynosiła mniej więcej tyle, co miesięczna pensja Angeles, jednak teraz straciło to znaczenie. Gdy odnalazła sukienkę, stwierdziła z wielkim przerażeniem, że jest tylko ikseska, podczas gdy ona nosiła eskę. Zerknęła na zegarek i stwierdziwszy, że nie zostało jej aż tak wiele czasu, pobiegła do kasy. Cóż, najwyżej będzie wciągać brzuch przez cały wieczór.

O wyznaczonej godzinie szóstej siedziała już na dole, mnąc w dłoniach torebkę. Umalowała się wyjątkowo starannie, rozpuściła włosy i teraz tylko postukiwała nieznacznie o podłogę obcasem sandałka, jednocześnie nucąc nerwowo Ven y canta.
 Otwórz drzwi. Pokrzycz na ścianę. - Miała wrażenie, że za chwilę zwariuje. Jeszcze minuta i zwariuje. German, German, przychodź... Szczęściem jej rozpaczliwe modlitwy zostały wysłuchane i wysoka, barczysta sylwetka mężczyzny pojawiła się w drzwiach.


- Angie. Jesteś jakaś nieswoja. - Spojrzał na nią z troską znad karty dań.
- Skąd, wydaje ci się - zaprotestowała bez większego przekonania, zamykając swoje menu i odkładając je na przykryty śnieżnobiałym obrusem stolik. Wytworność restauracji odrobinę ją przerażała, zdążyła się bowiem przyzwyczaić do obiadów w Restó, gdzie wciąż ktoś wchodził, wychodził, przywykła już do tłumów młodzieży, wygrywającej szalone rytmy na stolikach, do wokalnych popisów Luci, do luźnej atmosfery i koktajli z fantazyjnie kręconymi słomkami. 

Tymczasem tutaj miała co najmniej tysiąc dań do wyboru, a ich nazwy przyprawiały o zawrót głowy.
- Co to jest... e-scar-gots? - przeliterowała. - Znasz francuski?
- Nie, ale wiem, co to jest, więc nie radziłbym ci tego zamawiać. - Uśmiechnął się zagadkowo. - Uwierz, Angie. To są ślimaki.
- To musi być akurat kuchnia francuska? - mruknęła pod nosem, jednocześnie obejmując rękami lodowate ramiona. Choć klimatyzacja w sali musiała być ustawiona na temperaturę raczej komfortową, jej było jakoś przeraźliwie zimno. Może to przez te nerwy? Sięgnęła po kieliszek aperitifu i wychyliła go szybko, czując jak błogie gorąco rozlewa się po jej ciele. Trochę poniewczasie zdała sobie sprawę, że German obserwuje ją ze zdziwieniem.
- Myślałem, że nie pijesz. - Silił się wyraźnie na lekki ton, ale i tak zabrzmiało to co najmniej odrobinę karcąco.
- To tylko lekki drink. - Sama usłyszała niepewność w swoim głosie. Potarła czoło, głowa zaczynała ją boleć, w dodatku światło olbrzymich żyrandoli boleśnie raziło jej oczy. - Co to jest właściwie?
- Pastis. Jakieś czterdzieści procent alkoholu. - Pokręcił głową, ale po chwili uśmiechnął się uspokajająco. - To co zamawiamy? Ślimaczki?
- Ale zabawne - mruknęła. - Może to? Jakieś flamique à porions, brzmi nieźle.

- Cieszę się, że możemy tu być razem. - W jego ciemnych oczach był uśmiech i ciepło. A ona poczuła nagle jak wstrząsa nią gwałtowny dreszcz, nie mający nic wspólnego z tym, że mężczyzna właśnie położył rękę na jej dłoni. - Cieszę się, widząc cię tak blisko... Angie, już nikt nam nie przeszkodzi. - Pochylił się lekko nad stolikiem. Znów zadrżała. Wysunęła palce spod jego dłoni i przytknęła obie ręce do skroni. Zimno. Strasznie zimno. Na jej czole zabłysły kropelki potu.
- Co się dzieje? Angie, jesteś strasznie blada. - Na twarzy miał wymalowany przestrach. - Angie!
- Trochę mi... jakby... niedobrze - wyszeptała ledwo słyszalnie, szczękając zębami. Zimno, tak strasznie zimno... Przed oczyma zaczęły jej przelatywać wirujące płatki. Zacisnęła dłonie na obrusie, konstatując z wielkim trudem, że German się podnosi z miejsca. Jakieś głosy, jakieś wołania... A potem na wszystko opadła ciężka kurtyna czerni, otulając wszystko miękkimi fałdami, tłumiąc dźwięki, światła, wszystko... Zapadła w cichą nicość.

Strzępki rozmów, huczące w jej głowie, jakieś głuche nawoływania, słowa, pozbawione sensu... I gwałtowne uderzenie chłodnego powietrza w twarz. Drgnęła.
- Angie... Kochanie, zemdlałaś... Co ja mam robić? - Nad jej uchem zaszemrał znajomy ton, wypełniony przerażeniem. - Angie... Angie, obudź się... - Z olbrzymim wysiłkiem zdołała wreszcie otworzyć oczy. Z nicości powoli wynurzyła się twarz. Wreszcie odzyskała przytomność na tyle, by zdać sobie sprawę, że półleży w ramionach Germana, a oboje znajdują się na dworze. Oraz że jej głowę rozrywa pulsujący ból.



- Grypa jak nic - gderała Olga, próbując ukryć własne zdenerwowanie. - Zaraz wezwę lekarza, Angeles, co też trzeba mieć w głowie, żeby tak... Proszę leżeć! Nie pójdzie pani jutro do pracy, nie ma mowy! Czterdzieści stopni gorączki! No, to zaraz wszyscy będziemy leżeć plackiem, a Ramallo to już na bank... Ramallo! Dzwoń po lekarza, no gdzie on jest? Ach, że też wszystko muszę robić sama, gdzie on jest, nie no, dostanie za swoje, jak mu zaraz...                          
- Zawsze wszystko muszę popsuć - mruknęła Angie, opadając na poduszki. Wciąż troiło jej się przed oczami, zaczęło ją łamać w kościach. Skręcona przed laty kostka dała o sobie znać. Zadrżała, otulając ramiona kocem. Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
- To ja. - German spojrzał ze współczuciem zza futryny. W jednej chwili znalazł się przy jej łóżku i usiadł obok. Pogłaskał ją po głowie jak dziecko. Dotarło do niej niejasno, że zapewne wygląda idiotycznie, z rozmazanym makijażem, włosami w nieładzie, ubrana w ciepłą, flanelową koszulę nocną w owieczki. Westchnęła. - Przepraszam, że to tak wyszło. Przepadły ci bilety na koncert i w ogóle...
- Ty mnie przepraszasz? Angie, mówisz, jakby to była twoja wina, że jesteś chora - wzburzył się.
- Wszystko zepsułam. A planowałeś to przecież od tak dawna... - Po jej rozpalonym policzku potoczyła się łza. Wytarł ją, patrząc na kobietę z czułością.
- Nie smuć się. Jeszcze będziemy mieć idealną randkę, zobaczysz, kiedy tylko wyzdrowiejesz. A wiesz, co ci powiem? - dodał żartobliwym tonem. - Wybrałaś idealny moment, naprawdę. Właśnie nadchodził kelner z tym wymyślnym daniem. Wiesz, co to było? Suflet czosnkowy.
- Czosnkowy... - powtórzyła niemrawo i nagle zaczęła się śmiać. - No tak, to byłaby katastrofa.
- Widzisz. A tak, nie ma problemu, żeby... - Pogładził ją po policzku.
- Jest problem. Zarazki! - Pokręciła głową. - Nie, German, nie możemy. Nie chcę, żebyś i ty był chory.
- A czy ja cię pytam o zdanie? - Ujął jej twarz w dłonie i delikatnie pocałował w usta, tłumiąc wszystkie protesty.

                                                                     ***


Od dłuższego czasu widmo wojny wisiało w powietrzu.

I dobrze. Nudziła się już tym przeciągającym się sojuszem. Nie lubiła pokoju, który uważała za zbyt monotonny, najchętniej spaliłaby wszystkie białe flagi, nim zdążyła je wywiesić, bo już wtedy przeczuwała, jakie to przyniesie skutki. Wolała poczucie niepokoju, niepewności, nerwowe podniecenie, oczekiwanie na reakcję wroga. Było to, bądź co bądź, znacznie bardziej interesujące, niż uśmiechanie się i udawanie, że wszystko jest tak, jak być powinno. Nie lubiła takiej rutyny, wolała już zmęczenie, wywołane nieustannym toczeniem się bitw.

Miała swoje małe dziwactewka, ale któż ich nie ma? Na przykład w jej szklance z colą musiały się znajdować cztery kostki lodu - większa lub mniejsza ilość doprowadzała ją do spazmów. Kiedy robiła manicure, po pomalowaniu każdego paznokcia zakręcała buteleczkę lakieru i potrząsała nią przez chwilę, zanim zabrała się do pokrywania emalią następnego. Podczas nużących lekcji zdejmowała pierścionek (białe złoto, z trzydziestokaratowym diamentem, oszlifowanym według jej dokładnych wskazówek) i przekładała go z ręki do ręki, coraz szybciej i szybciej, co niezmiernie denerwowało jej guwernantkę. No i to przyzwyczajenie, z którego najbardziej śmiała się Naty (zbierając za każdym razem ostrą reprymendę) - podczas przesłuchań kandydatów i jeszcze przez parę dni później, nosiła jasnoniebieskie soczewki kontaktowe.
- Jak to, Natalio? Oczywiście, że to konieczne. - Znacząco spoglądała w sufit, ubolewając nad głupotą swojej służą... tfu, przyjaciółki. - Niebieskie oczy robią najlepsze wrażenie na ludziach, a przecież zależy nam na... Naty! Nie słuchasz mnie!
- Słucham - bez przekonania odpowiadała dziewczyna, śledząc wzrokiem odległą dość sylwetkę w fioletowej kurtce i czapce z daszkiem. - Tylko kto się nabierze na twoje niewinne oblicze? - Wówczas Ludmi piorunowała ją wzrokiem, ona przepraszała i znów wszystko było po staremu.

Tamtego dnia również zadbała o odpowiedni wizerunek, dobierając do kaszmirowej sukienki, haftowanej złotą nicią, niebieskie dodatki. Skropiła się obficie Chanel N° 5, przygładziła włosy i ruszyła w stronę Studia, rozglądając się na wszystkie strony, by zawczasu wyłowić z tłumu nic niepodejrzewające ofiary, znaczy się - przystojniaków. Przyszło jej bowiem całkiem niedawno do głowy, że ona, diwa, już od dobrych paru miesięcy jest singielką, a to nie wpływało zbyt dobrze na jej reputację jako znanej łamaczki serc.

Radar w jej oczach wydał z siebie głośne piknięcie. Bad boy na dwunastej. Pewnym siebie krokiem ruszyła w stronę kolesia w czarnej, skórzanej kurtce. Hm. Ćwieki, glany, ale mógłby odwrócić głowę, nie satysfakcjonuje jej przecież widok jego potylicy! Ona nie zagada przecież pierwsza, to poniżej jej godności. No odwróć się, chłopcze! Bardzo ładne masz te ciemne loczki, ale pokaż buźkę... Cóż, mus to mus. Uwaga, akcja "Zwrócenie uwagi", start!
- Cześć, Brenda! - Jej piskliwy głos był zapewne słyszany w promieniu dziesięciu kilometrów. Dziewczyna spojrzała na nią mniej więcej z takim entuzjazmem, jakby była automatem z napojami.
- Jestem Mia. - A kogo to obchodzi, jak masz na imię? Odpędziła ją niecierpliwym ruchem ręki i zwróciła się w stronę bruneta, przyblekłszy uprzednio twarz w uśmiech nr 7. Niestety, wciąż widziała jedynie jego plecy. Spokojnie, tylko spokojnie. Nadzwyczajna sytuacja wymaga nadzwyczajnych środków.
- Och! - Zrobiła kilka kroków w przód i zderzyła się z nim z zamierzonym impetem. - Ojej! Strasznie przepraszam! - Zachwiał się,ale utrzymał równowagę. Spojrzał wreszcie w jej stronę z zaskoczeniem, wyjmując z uszu słuchawki. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i położyła wypielęgnowaną dłoń na jego ramieniu. Brawo, Ludmi, za pierwszym podejściem trafiłaś w dziesiątkę. Twarz miał greckiego herosa.
- Nic się nie stało - przemówił wreszcie dosyć obojętnym tonem. Spojrzenie srebrnych jak rtęć oczu, patrzących wyzywająco spod ciemnych brwi, wbił w coś za jej plecami. Obróciła się z wdziękiem, chcąc sprawdzić, co odwraca jego uwagę od niej - gwiazdy. Czyżby w korytarzu wybuchła bomba?

Ależ nie. Zazgrzytała zębami w bezsilnej złości, widząc kogo - no kogóż to? Oczywiście pannę Castillo. Oparta o parapet oddała się najwyraźniej rozmyślaniom. Usta miała uchylone, wzrok nieobecny. Ludmiła zacmokała nad jej fatalną postawą. A strój? Oczywiście bezguście. Jakaś koszuleczka w motylki, plisowana spódniczka (plisy były modne w zeszłym sezonie!), botki do skarpetek - to dopiero faux pas. Ale cóż z tego, skoro nasz Apollo dosłownie pożerał ją wzrokiem. Gdyby zaś wzrok Ludmiły mógł zabijać, nieszczęsna kokietka leżała by już na ziemi. Jakim cudem każdy chłopak w Buenos zakochiwał się w niej, kiedy miał tuż obok pannę Ferro? Nie, żeby jej zależało, ale tak miło przecież łamać tym jeleniom serca i kręgosłupy. A już zbyt długo nie miała okazji.

Nie, ta zniewaga krwi wymaga.
- Ludmila se va! - Charakterystycznym gestem odrzuciła włosy w tył, po czym odeszła korytarzem, pamiętając o wyniosłej postawie i groźnej minie. W głowie układała już szczegółową strategię rozkochania w sobie tego faceta do szaleństwa. Trochę czasu i odrobinę pracy trzeba w to włożyć, ale bezcennym będzie widok miny Violetty, kiedy już ona, Ludmiła, zatriumfuje. Niech sobie żmijka nie myśli, że na pstryknięcie będzie mieć wszystkich. Już starczy, że Liona owinęła sobie wokół palca.

Głośny stukot obcasów jej szpilek w kolorze nude odbijał się w korytarzu głuchym echem, zmieniając się w serię strzałów. A wszystkie skierowane w stronę Violetty, bezbłędnie trafiały w cel. Ludmiła ostentacyjnie uniosła wyimaginowany rewolwer. Chcesz wojny? Będziesz ją miała.

W swoim zapamiętaniu jakoś przeoczyła fakt, że Viola w niczym nie zawiniła. Ona potrzebowała po prostu pretekstu, a teraz zdążyła się na tyle napalić na nadciągającą walkę, że żadna siła nie zdołałaby sprawić, żeby porzuciła ten pomysł.

Alea iacta est.

_____________________________________________________

Dwie sprawy. Po pierwsze, nie śmiejcie się z niebieskich szkieł kontaktowych Ludmiły. Ta wzmianka nie ma większego znaczenia, jest tylko nieudolnym zakamuflowaniem tego kardynalnego błędu, który popełniłam już w pierwszym rozdziale, a który zauważył dopiero Sebek. Oczywiście, Ludmiła ma brązowe oczy. Więc pozostańmy przy wersji, że Lucyfera miała wtedy soczewki i uwiodła Leosia tym błękitnym, fałszywym spojrzeniem ;D
Po drugie, zwróćcie proszę uwagę, że mój Diego - w przeciwieństwie do tego serialowego - jest tutaj zupełnie niewinny (no, prawie), bo nie knuje z Ludmi, to ona chce go uwieść. Tak a propos.

11 komentarzy:

  1. O kurczę! Odebrało mi mowę z wrażenia, więc nie napiszę sensownego komentarza. :
    Świetny rozdział! xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakie przecudowne Germangie. :)
    Naprawdę masz talent literacki. Uwielbiam o nich czytać, ale sensowne opowiadania, niestety nie wszystkie takie są. Trudno natrafić na coś tak dobrego, jak to, co skrobnęłaś.
    A tak w ogóle chyba jestem humanistką (ta moja spostrzegawczość, jestem w klasie humanistycznej), gdyż z tego: "pomyślność przebiegu spotkania jest odwrotnie proporcjonalna do trudu, jaki wkładamy w przygotowania" nie wiele do mnie dotarło. Cóż, jak widać nie jestem umysłem ścisłym, dla którego zostało to przygotowane.
    Dużo by pisać. Jak mówiłam opowiadanie jest doskonałe, a w szczególności Germangie. Mam nadzieję, że jeszcze o niech napiszesz. ^^
    Pozdrawiam ciepło. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Największa maruda i nudziara na blogspocie przybyła :D
    Po 1 ) Mam cichą nadzieję, że to ostatnia randka Germana i Angie. Nie lubię tej dwójki razem, nie przepadam za tym parringiem. Moim zdaniem ta dwójka do siebie nie pasuje. Oni są jak ogień i woda. Jak dzień i noc. Jak księżyc i słońce. Tak się Angie stresowała Randką, że aż się rozchorowała. I po co tyle stresu jej był? Na co to wszystko, no ja się pytam po co? Oj Angie, Angie. Co się z Tobą dzieje? Stresowała się tak jakby to była jej pierwsza randka w życiu.
    Szczerze? Cieszę się, że ona tak się skończyła. Ja po prostu nie lubię tej dwójki razem. Bardzo mnie ciekawi czy połączysz ich czy nie? Skoro maja się ku sobie w twoim opowiadaniu. Zobaczymy, czas pokaże.
    Co do Lary. Źle ulukowała uczucia dziewczyna, źle. Zakochała się w chłopaku, który kocha inną i raczej jej nie przestanie kochać. Miłość jest głupia, ale każdy też zasługuje na szczerą i prawdziwą. Lara też zdaje sobie sprawę, że ma małe szanse u Leona, ale życie potrafi zaskakiwać i może ją też zaskoczy?
    Czekam na kolejny:*

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow! Właśnie odkryłam tego bloga i jestem zachwycona. I jest Germangie :-). Odlotowe.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czasem naprawdę warto zajrzeć na Filmweb i odkryć kolejną utalentowaną osobę, która w dodatku zna mojego bloga. Ach, czemuś się u mnie nigdy nie ujawniła? Ominęło mnie to budujące uczucie niecierpliwości przez całe dziewięć rozdziałów! Nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że tu weszłam. Zdecydowanie trafiasz do ścisłego grona moich ulubieńców.

    Zanim jednak przejdę do kolejnej przyjemnej części tego komentarza i będę Cię chwalić do znudzenia, to mimo wszystko - jak to już tradycyjnie bywa - muszę zaznaczyć, co mi się nie podoba.
    - Tło bardzo przeszkadza przy czytaniu tekstu, więc jest problem z płynnym przemykaniem po wersach. Czcionka też nie pomaga, bo mimo że czarna, to i tak momentami zlewa się z obrazkiem. Przy czytaniu musiałam sobie zaznaczać tekst i wtedy dawało radę.
    - Na początku rozdziały były krótkie i chciałam się tego przyczepić, ale poprawiłaś się, więc już nie mogę.
    - Błędy? Jakie błędy? Tears nie robi błędów, więc odwal się Monesso. A jeśli już, to sporadycznie i to każdemu można wybaczyć. Nawet najlepszym.
    I to by było tyle, jeśli chodzi o zastrzeżenia. Reasumując - jedno.

    A teraz litania o tym, co tu uwielbiam. W sumie mogłabym napisać prosto, że wszystko, ale z szacunku do Ciebie i Twojej twórczości nieco się rozgadam.
    - Kocham Twój styl pisania. Jest lekki, ale jednocześnie ma w sobie nutkę niejasności.
    - Kocham Twoją bezbłędną interpunkcję. Dzięki niej wiadomo, kiedy wtrącana jest jakaś dygresja, kiedy należy zwolnić czytanie i się zastanowić, a odbiór tekstu jest niesamowicie prosty.
    - Kocham Twoje postaci. Każdą z osobna. Przedstawiasz je w jakimś stopniu inaczej i choć mają swoje szablonowe cechy, to mimo wszystko widać różnicę między serialowymi kreacjami, a Twoimi. Leon i Ludmiła - majstersztyk. Mam nadzieję, że Diego mnie nie rozczaruje.
    - Kocham, że piszesz w trzeciej osobie. Choć początek, o dziwo, BARDZO mi się podobał. Perspektywa Leona - coś innego, coś ciekawego. Czytając zauważyłam też, że zdarzały Ci się eksperymenty pod tym kątem, ale osobiście radzę pozostać przy narratorze wszechwiedzącym. Tak, tak, Monesso. Każdy wie, że to Twoja ulubiona wersja narracji.
    - Kocham, że odróżniasz opowiadanie od dialogu. Bo większość nie odróżnia. Dialog bowiem jest uzupełnieniem historii, a nie historią. Ty radzisz sobie świetnie i z historią i z dialogiem. Dzięki temu mamy genialną całość.
    - KOCHAM, ŻE PISZESZ. Talent trzeba rozwijać.

    No. Ciocia Monessa trochę się podekscytowała. Dodam też, że przeczytania tych dziewięciu rozdziałów i prologu zajęło mi tak mało czasu, że reakcja końcowa brzmiała: "Co? Że niby już, koniec?". Widać też, że z każdym rozdziałem jest cudowniej, ach i och.
    Kończę swój wywód, bo pomyślisz, że zamiast mózgu mam budyń, a tego nie chcę, bo muszę trzymać jakiś poziom.

    CZEKAM NA KOLEJNY ROZDZIAŁ.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tu też przywiódł mnie Filmweb i jestem zachwycona Twoim opowiadaniem jak kilkoma innymi, które tam parę osób zareklamowało. Zazdroszczę talentu. Przeczytałam komentarz wyżej i czuję się tak jakby zostało mi to wszystko wyjęte z ust, tylko koleżanka napisała to na pewno czytelniej niż ja bym to zrobiła :P Też bym chciała umieć pisać, ale niestety jestem beztalenciem, więc pozostaje mi czytanie takich świetnych ff jak np. Twoje :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Czuję, że ludzie zostali zachęceni do czytania Twojego opowiadania moim komentarzem na filmwebie. Nie, nie czuję, ja to wiem :D
    Nie no, żartuję, bo jakoś weny na konstruktywny komentarz brak. Z góry więc za to przepraszam, bo od powrotu jakoś mnie koment-wena zawodzi. Cóż, takie życie.
    A więc:
    Hip hip Hurra: Nie było Violetty :D Wiesz, że nie znoszę dziewki, a więc dziękuję Ci bardzo za jej brak, chociaż zapewne nie był celowy (jest to w końcu opowiadanie o Leónie ;P)
    Nie wiem, jaki ma problem Monessa z czcionką (przeczytałam jej komentarz tylko do tego momentu ^^) ale mnie się wszystko fajnie czyta. Zresztą nieistotne.
    Pierwsza część o Larze... Ciekawa, aczkolwiek opisy złamanych serc mnie dołują - wiesz, nieodwzajemniona miłość, to że faceci wolą landrynkowo różowe dziołkszki też. Ale musimy się z tym pogodzić, taki los fajnych dziewczyn ;( (Jestem mega skromna, wiem ;p) Poza tym, jak dobrze wiesz, bo ci mówiłam kilka (naście) razy piszesz cudnie i wspaniale.
    Teraz Angie. Enszi, że tak powiem. Nie lubię GERMANGIEE! Ale napisałaś to tak fajnie, że nawet nie przeszkadza mi to iż gostek randkuje ze szwagierką. No, prawie mi to nie przeszkadza ^^
    No i na koniec Ludmiła: Okazałaś swój geniusz! Cudownie napisane, wspanialeee! Spodobał mi się ten wątek i czekam na jego rozwinięcie, bo mnie męczy. Ale wiesz, co mnie jeszcze męczy?
    Naxi, a właściwie jego brak. 2 ROZDZIAŁY bez nich ;( Bez twojego pisania o nich... Za każdym razem jak tu wchodzę to z taką nadzieją, że coś będzie :P No, ale ja nie zmuszam (niiee, wcaaale) bo i tak będę czytać tę twoją historię, bo:
    Jest super
    Świetnie opisana
    No i wgl. bo jakoś tak mi się chce :D
    Kocham Cię, Zuziuuu!

    <3
    Twa, na zawsze

    Carmen E. oddana Sarra

    P.S wiem, że słaby komentarz... Jeszcze raz za niego przepraszam ;***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, bo zmieniłam szablon na ten początkowy, bo wcześniej był taki z deszczem, ale jestem ogólnie kiepska w te klocki ;) Po drugie - nie sugeruj się tym, że tu jest Germangie. Wcale nie obiecuję, że ta para dotrwa, będą zmiany, zresztą względem wszystkich. Może będzie Leonetta i Diegetta, Caxi i Naxi, Germangie i Pablangie. A jak się skończy... Sama jeszcze nie wiem ;D

      Usuń
    2. Moje komentarze - "zawsze spoko", byle autor nie pomijał, haha. W każdym razie dziękuję za zmianę kolorów, teraz jest przejrzyście :)

      Usuń
  8. Kiedy widzę, że u Ciebie pojawia się nowy rozdział, na mojej twarzy maluje się wielki banan. Tak było i tym razem. Zawsze wchodzę tu z nadzieją na przeczytanie czegoś sensownego, a Ty nigdy mnie nie zawodzisz. Twój blog jest niewątpliwe zalicza się do grona moich ulubionych(a nie jest ono szerokie - uwierz ;))
    Przechodząc do samego rozdziału, przyznam, że jest bardzo interesujący. Wielki plus za to, że skupiłaś się tu na wielu rzadko poruszanych wątkach. Pierwszym jest randka Germana i Angie. Mimo, że nie lubię tej pary tak jak koleżanka kilka komentarzy wyżej, Ty zainteresowałaś mnie swoim opisem tej sytuacji, a to w tym przypadku nie lada wyczyn.
    Kolejną sprawą jest opis sytuacji, w której znalazła się Lara(za którą nawiasem mówiąc też nie przepadam). Świetnie opisałaś w nim kogoś, kto ulokował swoje uczucia w niewłaściwej osobie, jej uczucia, emocje.
    Na koniec zostawiłam sobie wątek, który najbardziej przypadł mi do gustu :D A mianowicie - nowe ,,wyzwanie" Ludmiły. Wbrew pozorom jest ona osobą, która wzbudza we mnie sympatię. Moim zdaniem jest trochę zagubiona. Przechodząc do rzeczy, ciekawy u Ciebie jest fakt, że Ludmiła i Diego nie knują niczego razem. Chłopak po prostu wpadł jej w oko, jemu natomiast w głowie zawróciła Violetta. Biedna panna Castillo, bo wszyscy chyba wiemy, że jeśli Ludmi obierze sobie cel, nie zawaha się przed niczym, aby go osiągnąć...
    Tak, myślę, że to wszystko co chciałam powiedzieć ;) Mam nadzieję, że zbytnio nie znudziłam Cię tym komentarzem. A i jeszcze jedno, z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :D
    P.S. Jestem na siebie zła, że dopiero teraz czytam ten rozdział. Muszę Cię za to przeprosić, nie wiem jak to się stało.
    Buziaki, Diana ;***

    OdpowiedzUsuń
  9. Odnalazłam adres twojego bloga na filmwebie :D I brak mi słów ;) Piszesz na prawdę bosko. Świetnie opisujesz uczucia i emocje bohaterów ;] Z niecierpliwością wyczekuję na kolejny rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń