Tak ciężko wyłapać moment, w którym wszystko zaczyna się psuć.
Wiecie, jak to jest, kiedy zapalacie światło w pokoju wczesnym wieczorem, kiedy jest jeszcze jasno? Tak, nie widać w zasadzie różnicy, niby żarówka się świeci, ale światło dzienne, wpadające przez okno, przyćmiewa jej blask, jeśli można tak to ująć.
A później robisz coś, cokolwiek, czytasz książkę, rozmawiasz przez telefon albo piszesz. Cokolwiek. I w pewnym momencie spoglądasz przez okno, przekonując się, że zapadł już zmrok. A ty nie wiesz kiedy, bo mając zapalone sztuczne światło, zwyczajnie przegapiłeś ten moment. Tak było i ze mną. W pewnym sensie.
Rodzice od dziecka wpajali mi, wraz z szacunkiem do starszych i kobiet, przekonanie, że przyjaźń jak i miłość opierają się na zaufaniu. Zatem darzyłem Violę takim zaufaniem, na jakie według mnie zasługiwała, czyli pełnym. Może trochę dawałem jej je na kredyt, biorąc pod uwagę fakt, że już kilkakrotnie zdarzyło jej się je zawieść. Ale przecież zaczęliśmy od nowa, każde z czystym kontem, więc nie widziałem powodu, by nie ufać mojej dziewczynie. Wierzyłem jej słowom, wierzyłem w prawdę, którą widziałem w jej oczach. I to zaufanie, może nadmierne, nie przyćmiewało mi jej obrazu ani go nie zniekształcało. Widziałem każde jej potknięcie, ale przecież to były drobnostki, niewarte zawracania uwagi. Nie widziałem cieni, tylko światło.
Co zaś do okoliczności "rozpraszających" - zaczęły się wtedy, w październiku, kiedy wracałem ze szkoły jak szalony na wieść o zawale ojca. Oczywiście już na miejscu okazało się, że to nie żaden zawał (mama niestety ma zgubne skłonności do wyolbrzymiania), tylko zasłabnięcie spowodowane silnym szokiem, a sercu taty nic nie dolega. Niemniej powód tego omdlenia pozostał tak samo niepokojący. Okazało się bowiem, że projekt, któremu firma poświęciła mnóstwo czasu, wysiłku i oczywiście nakładów pieniężnych, nie wypalił. Tak po prostu. Zyski były niewspółmiernie małe w porównaniu do długów, których sobie narobiliśmy.
Ojciec jest świetnym biznesmenem, co do tego nie ma wątpliwości. Ale i on nie miał wtedy najmniejszego pomysłu, jak z tego wybrnąć. A matka... Ona była z innego świata, pod tym względem trochę przypominała mi Violettę. Ona była pięknym kwiatem, o który trzeba dbać, podlewać, odpowiednio pielęgnować, a wówczas cieszy oczy gamą barw. Ale niestety, nie nadawała się do zarabiania pieniędzy i żadna w tym jej wina, bo przyzwyczajona do dostatniego życia, nigdy nie musiała pracować. Owszem, miała jakiś tam dochód, jakieś udziały w spółce akcyjnej, ale sama pewnie nie do końca rozumiała o co w tym wszystkim chodzi. Od tego miała maklera, ona tylko wypisywała czeki. To tata miał dbać o rachunki w naszym domu. Ja, jako jedynak, szczerze mówiąc też nie interesowałem się domowymi wydatkami, dla mnie ważne było, że miałem pieniądze na czesne w studio, a jeszcze zostawało całkiem sporo na moje własne potrzeby. Byłem raczej oszczędny, choć oczywiście kupowałem sobie płyty, książki, ubrania czy inne drobiazgi, nie dbając zbytnio o ich cenę. Toteż wieść o problemach finansowych nie pozostała mi obojętna, zwłaszcza, że ostatnio sporą część kieszonkowego pochłaniał klub krossowy. Musiałem zresztą pożegnać się z nowiutkim skuterem, który oddano do sklepu, zanim gwarancja wygasła.
- To pozwoli nam spłacić kredyt przynajmniej na razie, a z resztą jakoś sobie poradzimy - tłumaczył mi ojciec, z poczuciem winy wypisanym na twarzy. - Przykro mi, synu. Wynagrodzimy ci to jakoś.
Musiałem znaleźć pracę, to nie pozostawiało wątpliwości. Zacząłem, rzecz jasna, od wspomnianego klubu, ale mnie nie chcieli. Szukanie jakiegoś zajęcia pochłonęło sporo mojego czasu, a szukałem wszędzie, w gazetach, w internecie, pytałem nawet w Restó. I w momencie, kiedy już chciałem się poddać, niespodziewanie Lara wzięła sprawy w swoje ręce.
- Masz tę fuchę - oznajmiła z dumą, zamykając za sobą drzwi od biura. - Ojcu przyda się jednak ktoś do pomocy, a ostatnio mamy dużo papierkowej roboty. Ale jesteś mi coś winien. Hej, puść mnie, wariacie! - Pisnęła, kiedy złapałem ją i uściskałem z taką energią, że jej stopy zadyndały w powietrzu.
- Dzięki, dzięki, uwielbiam cię. - Postawiłem ją na ziemi. - Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło.
No więc miałem robotę. I musiałem nauczyć się dobrze organizować czas, żeby wyrobić ze wszystkim. Studio, krossy, a oprócz tego przecież dwa razy w tygodniu szkoła. Zastanawiałem się czasem, czy nie rzucić tego ostatniego, ale przecież chciałem iść na studia, więc cierpliwie biegałem na fakultety z hiszpańskiego, angielskiego i historii muzyki, zrezygnowałem natomiast, mimo sprzeciwu rodziców, z ekonomii. Nie miałem zamiaru iść w ślady ojca, a on musiał się z tym pogodzić.
Trudno się dziwić, że w tej bieganinie trochę zaniedbałem nasz związek. Co prawda widzieliśmy się codziennie w Studiu, no i na tych lekcjach, które mieliśmy razem (bo Viola uczęszczała jeszcze na psychologię - zamarzyło jej się zostać nauczycielką, jak Angie), ale poza tym jakoś bardzo rzadko udawało się gdzieś razem wyskoczyć i tak dalej.
Dopiero więc po dłuższym czasie dostrzegłem, ze coś jest z nią nie tak. Była inna, jakaś taka smutna i wyciszona, chodziła częściej niż zwykle z głową w chmurach i z wyraźnym trudem wracała na ziemię. Nawet nie wiem, kiedy to się zaczęło - przegapiłem ten moment i pewnie miała mi to za złe. Próbowałem z nią o tym porozmawiać, ale zmieniała temat, albo po prostu nie odpowiadała na pytania. Aż pewnego dnia wiele się wyjaśniło.
Siedziałem przed Studiem czekając na nią, w jednej z nielicznych wolnych chwil, kiedy podszedł do mnie jeden z nowych uczniów, którego kojarzyłem również z wykładów z ekonomii.
- Mogę się dosiąść? - spytał, a potem nie czekając na przyzwolenie opadł na ławkę, rozpierając się wygodnie. - To dopiero życie - dorzucił rozmarzonym tonem. - Tyle niezłych lasek, a wszystkie śpiewają, normalnie raj... - Jakby na potwierdzenie jego słów przeszły obok Camila z Fran, obie opalone, w kolorowych sukienkach, roześmiane, rzeczywiście godne uwagi. Pomachały mi pogodnie i obdarzyły kolesia obok mnie szerokimi uśmiechami, najwyraźniej zachwycone jego powierzchownością. Mrugnął porozumiewawczo do mnie.
- Za tydzień wszystkie będą moje - rzucił lekko, rozkładając szeroko ramiona.
- Na pewno nie wszystkie - odpowiedziałem nieco rozbawiony.
- Nie? Ale żartuję. Marzę tylko o takiej jednej, choć niewykluczone, że wkrótce marzenia się ziszczą. Wiesz, niby mnie nie lubi, ale całowaliśmy się, więc teraz już z górki - podzielił się spostrzeżeniem, przeczesując ręką ciemne włosy. - Aha! Tak w ogóle, to jestem Diego - zreflektował się, wyciągając dłoń.
- León. Znamy się. Chodziliśmy razem na zajęcia.
- Faktycznie. Świat jest mały. O! Niewiarygodnie mały, nadchodzi i ona. - Spojrzałem w wskazywanym przezeń kierunku i nagle pociemniało mi przed oczami. Czy to możliwe?
Zbliżała się do nas Violetta, zamyślona, wpatrzona gdzieś w niebo. Popatrzyła wreszcie przed siebie i zawiesiła wzrok na mnie. Uśmiech zaigrał na jej ustach i znikł od razu, kiedy spojrzała na chłopaka obok mnie. Jej twarz stężała. Zwolniła i wlokąc się noga za nogą, dobrnęła wreszcie do naszej ławki. Rzuciła kolesiowi wyzywające spojrzenie, które on z szerokim uśmiechem odwzajemnił.
- Hej, León - odezwała się wreszcie, siadając obok mnie, ale z drugiej strony. Przeniosłem zaskoczone spojrzenie z niej na niego. Puścił do niej oko, a Viola spuściła wzrok, najwyraźniej speszona. Policzki jej poróżowiały.
- Możecie mi łaskawie wyjaśnić, o co tu, do cholery, chodzi? - warknąłem, nie panując już nad sobą. - Vilu, skąd znasz tego gościa? O czym on gada? - Otworzyła usta i z powrotem je zamknęła. Za to Diego najwyraźniej wybornie się bawił.
- No, opowiedz Violetto - zachęcał złośliwie - o naszej zażyłości.
- Zamknij się. - Rzuciła mu spojrzenie niezwykle mordercze, nawet jak na jej temperament. - NIC nigdy nie było między nami, więc nie mam pojęcia o co ci chodzi. Nawet nie wiem, jak się nazywasz.
- Diego, słonko. Ale możesz mi mówić - "ten lepszy". - Viola złapała mnie szybko za ramię, a ja zmusiłem się całą silą woli, żeby nie rąbnąć mu w tą twarzyczkę, bo wiedziałem, jak dziewczyna nie lubi przemocy, nawet wobec kogoś, kto ją oczerniał.
- Chodźmy - poprosiła, wstając. - Szkoda naszego czasu.
- Czyli ten pocałunek nic dla ciebie nie znaczył? - Obserwował jak Viola oblewa się purpurowym rumieńcem. A ja pobladłem, czując jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Reakcja dziewczyny mówiła sama za siebie. Czyli drań nie żartował...
- Co? - Nie zdołałem nic więcej wydobyć ze ściśniętego gardła.
- Poczekaj, to nie tak! Ja ci to wszystko wytłuma... - Ignorując ją, ruszyłem przed siebie, byle szybciej, byle dalej, byle uciec od przerażającej prawdy...
- No zwolnij, Lion... - Szedłem chodnikiem, który - Bogu dzięki - był o tej porze zupełnie pusty, w przeciwnym razie niechybnie zderzałbym się co chwilę z ludźmi, bo nawet nie patrzyłem, gdzie idę. Pomimo szybkiego tempa miałem wrażenie, że serce przestało bić. Zdałem sobie sprawę, że to, co wydawało mi się prawdą, było zwykłą iluzją, światło było cieniem, biel czernią, a ja byłem głupi i zaślepiony.
- León! - Spojrzałem wreszcie na Violettę i stwierdziłem, że musi biec, by dotrzymać mi kroku. Wreszcie rozpaczliwym susem znalazła się przede mną, zastawiając mi drogę, i wyciągnęła obie ręce w moją stronę błagalnym gestem. - Posłuchaj mnie, proszę. Pozwól mi wyjaśnić...
- Co tu jest do wyjaśniania? - wybuchnąłem. - Całowałaś się z tym durniem, nawet nie próbuj zaprzeczać. Bawisz się mną, co? Bardzo to zabawne?
- Nie! Nawet przez chwilę mi to nie przyszło do głowy, posłuchaj! On... Nie wiem dlaczego, ale chyba mu się spodobałam... - Westchnęła ciężko. - Pocałował mnie, to prawda, ale bez mojej zgody, i od razu dostał po pysku. - Uniosłem brew w niedowierzaniu. Ona? Nie skrzywdziłaby muchy.
- A dlaczego niby mam ci wierzyć, że właśnie tak było? - Podniosła głowę. Ciemne oczy lśniły od powstrzymywanych łez.
- Uwierz mi, proszę... - Usta jej drżały. Mój gniew zelżał, ale jeszcze nie byłem do końca przekonany. - Przepraszam, że nie powiedziałam ci o tym, ale byłeś stale zajęty... Kocham cię. Nigdy w to nie wątp. - Wsunęła dłonie w moje ręce.
Spojrzałem wreszcie w dół, na nasze splecione palce. I zauważyłem po raz pierwszy, jak bardzo moje dłonie były szorstkie od pracy przy motorach, jak silnie kontrastowało to z jej delikatnymi rękami. Jak bardzo te dłonie były różne, niedopasowane do siebie kształtem i wielkością. I tak patrząc, poczułem się nagle głupio. Czy mogłaby kłamać w żywe oczy? "Przecież jej ufasz", szepnął głosik w mojej głowie. "Jej, a nie jakiemuś kolesiowi".
- Też cię kocham. - powiedziałem wreszcie. - Ale następnym razem powiedz mi od razu, to zrobię z gościem porządek. - Wypuściła powietrze z płuc i z całych sił objęła mnie, chowając twarz w mojej bluzie. - Przepraszam - szepnęła jeszcze raz. Westchnąłem i pochyliłem się, by pocałować ją we włosy. Uwierzyłem jej. Tym razem.
***
A po Moskwie hulał wiatr.
Cóż, był wtedy listopad. Pogratulował sobie w myślach spakowania płaszcza na sam wierzch bagażu, dzięki czemu nie musiał przekopywać się przez całą jego zawartość na środku ulicy. Co prawda nie było tego aż tak wiele, w końcu ile ubrań potrzebuje jeden facet na dwa tygodnie? Chociaż w sumie nie było tak do końca pewne, że spędzi w ojczyźnie akurat tyle czasu, niechętnie pozwalano mu opuszczać rodzinne progi podczas tych rzadkich wizyt, więc niewykluczone, że tym razem znów przeciągnie się to do miesiąca. Pożyjemy, zobaczymy, nie ma co się martwić na zapas.
Podniósł kołnierz, poprawił sobie na ramieniu ciężką torbę i ruszył dalej, wbijając zwinięte w pięści dłonie jak najgłębiej w kieszenie, wyłożone futrem (niezły wynalazek, swoją drogą). Już wkrótce niski, krępy budynek, całkowicie zbudowany z drewnianych bali, ukazał się jego oczom, wciśnięty w niewielką przestrzeń między dwoma potężnymi sosnami, strzegącymi go jak drogocennego skarbu. Żwir, którym wysypano ścieżkę, chrzęścił głośno pod jego ciężkimi, podkutymi metalem butami. Pogwizdując wesoło pokonał dystans dzielący go od masywnych, dębowych drzwi i nacisnął klamkę, która ustąpiła z niejakim trudem, a przeraźliwy pisk nienaoliwionych zawiasów przyciągnął na ganek potężnego brytana.
- Borys, dobra psinka. - Poklepał go po wielkim łbie. Pies z zapałem wywijał ogonem, uderzając raz za razem o ścianę, a jego basowe szczekanie wkrótce przywołało ze środka uradowaną gosposię.
- Braco! Moy lyubimyy , malen'kiy! Ale urosłeś! - Złapała go w ramiona i entuzjastycznie wyściskała, niemal łamiąc żebra i zupełnie pozbawiając go tchu. Już po chwili wokół niego rozbrzmiewały liczne powitania. Entuzjastyczne głosy wykrzykiwały urywane słowa po rosyjsku, hiszpańsku, ukraińsku... Jak zwykle. Nic się nie zmieniło.
Z tą rodzinką to w ogóle była niezła historia. Ojciec, Rosjanin z krwi i kości, podczas podróży służbowej do Argentyny poznał młodziutką Hiszpankę ukraińskiego pochodzenia. Śmiali się do teraz z tego, że musieli pojechać na koniec świata, by poznać sąsiada niemalże zza płota. W ich domu mówiło się we wszystkich językach, a Braco niekiedy nie wiedział, w którym z nich myśleć.
- U tebya yest' devushka? - chciał teraz wiedzieć ojciec, jak zwykle bezceremonialny. Braco stłumił westchnienie.
- Nie mam dziewczyny. Wciąż. A teraz przepraszam. Jestem zmęczony - uprzedził kolejne pytania i ruszył do swojego pokoju. Rzucił torbę na podłogę, a sam usiadł na łóżku i spuścił głowę, wbijając niewidzący wzrok w owcze runo, leżące na podłodze zamiast dywanika. Zawsze pytali go o to samo, ale zwykle się tym nie przejmował, ale teraz... A sczastie było tak wozmożno, tak blizko!, jak to pisał Puszkin. Blisko, a zarazem daleko. Wcale nie znajdował się w tym momencie dalej od Violetty niż wtedy, kiedy siedział obok niej w Buenos Aires. Ona go zwyczajnie nie zauważała, a on już dawno nauczył się maskować uczucia. Beznadziejna miłość, która wcale nie wygasła. Nawet jeśli zgasł sam ogień, żar dalej się tlił, boleśnie dając się we znaki.
***
Ostatnio złapałem się na tym, że nie mogłem sobie przypomnieć twojej twarzy.
A przecież doskonale pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół. Pamiętam oczy, ciemnobrązowe, z bursztynowym połyskiem. Pamiętam gładkość twoich policzków, łagodne łuki brwi, złote refleksy w bujnych falach twoich włosów, i ten mały pieprzyk w zagłębieniu pod obojczykiem, i podbródek, nieco wysunięty do przodu.
I pamiętam kpiący uśmieszek, przebiegający po twojej twarzy jak cień i zaraz znikający, kiedy udawałaś, że przez cały czas byłaś śmiertelnie poważna. Obcy się na to nabierali, ale przede mną zdradzały cię te chochliki, igrające w twoich oczach, których nie byłaś w stanie ukryć.
Pamiętam wszystko tak dobrze, jakbym widział cię po raz ostatni wczoraj... A jednak nie mogłem przez jedną, straszliwą chwilę poskładać elementów tej układanki w całość. Dziwne. Oczywiście, mogłem wówczas wyciągnąć z szuflady twoje zdjęcie, tą marniutką namiastkę wszystkiego, co zostało skreślone tak wcześnie, tak bezsensownie... Ale okropnym wydaje się fakt, że bez tego nie widziałem cię, nie mogłem cię zobaczyć... Jakby ktoś złośliwie zamazał twój obraz, dotąd tak bliski i doskonale znany moim oczom.
A kiedy trochę później pomyślałem o tobie znów, niespodziewanie ujrzałem twoją twarz tak wyraźnie, jak nigdy dotąd. Zacisnąłem mocno powieki, chcąc by ten obraz trwał i trwał - a wtedy zamienił się w twarz Angeles...
____________________________________________
I już. Znowu nie jestem zadowolona, ale już nie mam sił tego poprawiać, zwłaszcza, że dzisiaj wykasowałam pół rozdziału, by napisać go od nowa.
Nie mogę napisać nic innego, jak tylko - Wow!
OdpowiedzUsuńJak ty to robisz, że wszystko tak genialnie opisujesz?
Jestem pod ogromnym wrażeniem Twojego talentu. ^^
Zostałaś nominowana do LBA :
violetta-and-her-world.blogspot.com
To kolejny rozdział przeczytany :D Bardzo mi się podobał :* Leon to najlepszy facet na świecie <3 Normalnie go kocham. Dobrze, że uwierzył Vilu, a nie Diego ;) To czekam na next :)
OdpowiedzUsuńBuziaki Diana :***
Zakochałam się. <3
OdpowiedzUsuńNic więcej nie mogę teraz wydusić z siebie.
Pozdrawiam.
Julia. :)
Bardzo podoba mi sie twoj styl pisania. Czekam na kolejny rozdzial <3
OdpowiedzUsuńNaprawde bardzo fajne i wciagajace opowiadanie, ale troche brakuje mi w nim Ludmily. Z niecierpliwoscia czekam na nastepne rozdzialy.
OdpowiedzUsuńDzięki, mogę obiecać, że w następnym rozdziale Ludmiły nie zabraknie.
OdpowiedzUsuń