Rozdział jest dedykowany Dianie - mojej najwierniejszej czytelniczce, moim kochanym siostrzyczkom - Sarze i Lilianie, i mojej nowej córeczce - B.
Huknęły drzwi, którymi uderzono wściekle i z całych sił. Weszła do domu, dwoma kopnięciami pozbywając się martensów, które poszybowały przez korytarz i uderzyły o przeciwległą ścianę. A potem pomaszerowała wprost do swojego pokoju, ignorując Lottę, pomoc domową, która zaszemrała coś o stygnącym obiedzie. Miała, bądź co bądź, ważniejsze sprawy na głowie.
Opadła na swoje łóżko i przez dłuższą chwilę przyglądała się lampie, którą dawno temu ozdobiła szklanymi paciorkami, nanizanymi na cienkie sznureczki, które jak pryzmaty rozszczepiały światło i zmieniały jej pokój w krainę rozedrganych drobinek tęczy. Jako mała dziewczynka zachwycała się tym, a potem jakoś już nie miała serca pozbyć się tych koralików, dyndały więc, dzwoniąc cichutko. Ten widok w jakiś sposób uspokajał ją, wyciszał. Choć właściwie nie było to trudne w tym domu. Tu zawsze było cicho.
Gdyby miała wybrać słowo opisujące jej dom, ostatnim, o jakim by pomyślała, było określenie "rodzinny". Martwa cisza, pustka. To nie mogło kojarzyć się ciepłem, z atmosferą. Ten dom, jakby żywcem wyjęty z katalogów drogich firm meblowych, lśnił czystością. Nie przyznałaby się do tego, choćby ją przypalano żywcem, ale dlatego właśnie lubiła gościć w domu Naty - bo tam było inaczej. Kolorowe gazety i książki zaścielały blaty stołów i biurek, parapety uginały się pod ciężarem doniczek z kwiatami, półeczki pękały w szwach, zawalone wazonikami, figurkami, ramkami, zdjęciami sióstr, maskotkami i wszelkimi bibelotami. Było wesoło. Było rodzinnie. Ojciec dziewczyny rozwiązywał krzyżówki, co chwilę pytając domowników o nieznane mu hasła, matka robiła herbatę albo oglądała telenowele, Lena śpiewała w swoim pokoju, w którym miała mini studio nagraniowe.
A ten dom - jej dom - był piękny. Ale był pusty. Ojciec przesiadywał w biurze, mama robiła na trzy etaty, a ona musiała przebywać w towarzystwie li i jedynie służby. Nienawidziła tej ciszy, która aż dzwoniła w uszach. Zwłaszcza, kiedy chciałaby czymkolwiek zagłuszyć natrętne myśli.
Została zupełnie sama. Oczywiście, wiadomo, że gwiazdy prowadzą samotne życie, ale nie aż tak! Wszyscy odwrócili się od niej w Studio. Nie, żeby zależało jej na tej bandzie przeciętniaków, niemniej... To natrętne ignorowanie drażniło ją jak nic innego.
A Naty... Nie, to przechodzi ludzkie pojęcie! Przestała odbierać jej telefony, w szkole unikała jej jak ognia i zachowywała się tak, jakby zapomniała, kim mogła być u jej, Ludmiły, boku. Niewiarygodne. Wolała towarzystwo Maxiego.
I to było ostatnim gwoździem do trumny. Bo Natalia - przeciętna, średnio atrakcyjna, pod każdym względem mniej utalentowana - znalazła miłość. A Ludmiła? Co z nią? Diego patrzył spode łba na jej wysiłki.
Sama. Sama. Jak strasznie brzmi to słowo. Straszne, bo realne.
Pewnie by się nawet rozpłakała, gdyby tylko była w stanie.
***
A ja jestem tu.
Tylko jedno spojrzenie
Będziesz ze mną
Na zawsze w miłości
Ostatni dźwięk przebrzmiał w powietrzu, a on zdjął dłoń ze strun i odłożył gitarę obok, opierając ją o brzeg ławki, na której siedział. Wsparł łokcie na kolanach i zwiesił głowę, zamykając oczy. Był już strasznie zmęczony. Zwyczajnie i po ludzku zmęczony tym wszystkim, każdą nieudaną próbą, każdym zakończonym fiaskiem podejściem. Ileż można?
- Diego. - Głos Jackie, jak zwykle dziarski, rozbrzmiał nad jego głową. Spojrzał na nauczycielkę bez większego zainteresowania. - Chodź. Musicie przećwiczyć finałowy taniec. No już! - Klasnęła nagląco, więc chcąc, nie chcąc, ruszył za nią do sali od tańca, gdzie już czekała Viola, z wyrazem twarzy dalekim od entuzjazmu.
Usiłowała się przemóc, by spełnić prośbę Leóna, ale jakoś średnio jej to wychodziło. Nie potrafiła spojrzeć bardziej przystępnym okiem na swojego partnera, coś się w niej zablokowywało, automatycznie spinała się i wzmagała czujność, kiedy on był blisko i nic nie mogła już na to poradzić. A mieli razem tańczyć. Jak marzycielski walc miał wyjść jak należy?
- Raz. I obrót. Wyprostuj kolana. - Jackie krążyła dookoła jak sęp, czujnym okiem wyłapując drobne niedociągnięcia. - Obejmij ją mocniej, mój drogi. To ma być romantyczny taniec. - Chłopak posłusznie nieco wzmocnił uścisk. Czuła gorąco jego dłoni na swojej talii, promieniujące przez cienki materiał sukienki. Zacisnęła zęby, powtarzając, że to gra. Tylko gra.
Mimo wszystko szło im całkiem nieźle. Nauczycielka pokiwała głową z wyrazem aprobaty.
- Dobrze. Ćwiczcie jeszcze. Muszę coś załatwić. - Wyszła, jeszcze przy drzwiach podkręcając nieco głośnik, z którego płynęła melodia, dosłownie wzięta żywcem z disneyowskiej baśni. Jako, że była to jedna z ulubionych piosenek Antonia, postanowiono wykorzystać ją w przedstawieniu.
Tej historii bieg
Jak melodii ton,
Nieco gorzki, lecz
Uczy zmieniać się,
Popełniwszy błąd.
Krążyli po sali, usiłując nie patrzeć sobie w oczy. Raz, dwa, trzy. Puścił jedną dłoń dziewczyny i obrócił ją z rozmachem, a potem złapał, pochylając się przy tym z nią w ramionach, aż jej rozpuszczone włosy niemal dotknęły ziemi.
- Au! - Wyprostowała się gwałtownym ruchem. Przy następnym obrocie z całych sił przydepnęła mu stopę, aż się skrzywił.
- Dobry mi... romantyczny... taniec - mruknął po kilku minutach, które bardziej przypominały walkę w przewrotnym rytmie słodkiej muzyki. Wirowali szybciej i szybciej, co jakiś czas boleśnie uderzając się o siebie nawzajem, aż oboje opadli z sił. - Dosyć.
Usiedli pod ścianą. Kilka razy otworzył usta i z powrotem je zamknął, wreszcie zebrał się w sobie i spojrzał jej w oczy.
- Proponuję tymczasowe zawieszenie broni.
***
Wcale nie miała nic do załatwienia. Ale właściwie czemu miałaby się tłumaczyć uczniom z tego, co robi? Zwłaszcza, że powód, choć dla niej śmiertelnie poważny, im mógłby się wydawać śmieszny. Ale cóż poradzić.
Nic takiego się nie stało, właściwie. Po prostu z wieści, które krążyły po Studio, zdążyła już wyłapać, że Ona wraca. Po przedłużającej się chorobie, ale z radosnego podenerwowania, jakie towarzyszyło reszcie grona nauczycielskiego, można by wywnioskować, że po latach niewoli czy emigracji. Ona - nawet nie zdająca sobie sprawy, że stanowi obecnie największe zagrożenie dla swojej koleżanki z pracy, niewinna, zawsze uśmiechnięta, taki uroczy promyczek, rozbłyskujący w korytarzach szkoły.
A ona zawsze i wszędzie miała po górkę. Od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Kiedy chciała pójść do szkoły baletowej, spotkała się ze sprzeciwem rodziców. I choć jej - zaledwie sześcioletniej - udało się w końcu przekonać ich do swojej racji, musiała włożyć w to ogrom wysiłku. Tak myślała. Bo co to słowo "wysiłek" naprawdę znaczy, przekonała się dopiero podczas tych lat, wypełnionych pracą i bólem. Lekkość na scenie równała się nadludzkiemu ciężarowi prób, paręnaście minut zatrważającego pięknem tańca było owocem miesięcy, dni i godzin, spędzonych w opustoszałej sali ćwiczeń. Padała, żeby wstać, walczyła, wciąż i wciąż, aż do skutku, z rozpaczliwą determinacją. Łzy i krople potu miały zostać nagrodzone bukietami róż, których aksamitne płatki ścieliły drogę do kariery tancerki.
A potem jedna mała kontuzja była jak przerażający grymas dotychczas uśmiechającego się losu, przekreśleniem nadziei, zmarnotrawieniem tych wszystkich wysiłków, tego serca, które wkładała w to wszystko.
Co dalej? Musiała się nauczyć jakoś żyć. Przecież była jeszcze taka młoda. Skończyła liceum, żeby pójść na studia. Chyba jedynym, co pozwoliło jej jakoś przetrwać do końca szkoły, był on. Zawsze spokojny, poważny, choć potrafił się miło uśmiechać. Nigdy nie śmiał się z jej problemów. Potrafił słuchać. Potrafił wspierać. Rozumiał. Po prostu był. Był, kiedy po raz kolejny zawalił się jej świat po śmierci matki. Na pogrzebie trzymał ją mocno za rękę i chyba tylko dlatego nie rozpadła się zupełnie na kawałki. Pokochała go, całym zbolałym, tylekroć sklejanym i składanym od nowa sercem. Kiedy się rozstawali, kiedy poszli w dwie strony, nie płakała. Chciała być silna. Musiała być silna. A on o tej miłości się nigdy nie dowiedział.
Zdołała odzyskać równowagę, przejść nad tą częścią swojego życia, do której nie chciała wracać. Udało jej się zdobyć posadę nauczycielki tańca w Brazylii i tam kolejnych kilka lat obserwowała, jak młodzi ludzie dają upust pasji, tej, którą ona musiała stłumić w sobie na tyle, by już więcej nie cierpieć. I nagle, zupełnie niespodziewanie, uśpiony los uśmiechnął się do niej, tym razem szczerze. Wróciła. I okazało się, że dawny płomień ożył, kiedy tylko zobaczyła Pabla po raz kolejny.
Niestety, spóźniła się. Poświęciła zbyt wiele pracy nad własnym ciałem, by nie znać perfekcyjnie jego mowy, widziała zatem każdy niuans, każdy rys w jego zachowaniu, kiedy na scenę wkraczała Angie. Z plotek, którymi nader chętnie dzielił się z nią ten wariat Beto, dowiedziała się reszty. I znów zaczęła odczuwać, jakie to życie jest nie fair. Że ta cała trzpiotka, naiwna blondyneczka, latała za jakimś wdowcem, podczas gdy Pablo, najlepszy facet świata, był w niej zakochany. Nie, to się Jacqueline zwyczajnie nie mieściło w głowie. I cierpiała, kiedy widziała, że on cierpi. I nic nie mogła z tym zrobić. A nie lubiła czuć się bezsilna.
Energicznym krokiem wparowała do pokoju nauczycielskiego. Roberto, do tej pory zaabsorbowany układaniem wieży z ciasteczek Oreo, zerwał się na równe nogi, połą marynarki burząc swoje dzieło. Nerwowo poprawiając przekrzywiony krawat, zaproponował Jackie kawę, herbatę, cokolwiek, jednak ona odmówiła. Widziała tylko jego. I jego rozpromienione oczy, kiedy patrzył na wymizerowaną chorobą twarz Angeles. I poczuła dziwne ukłucie. Bo na nią nigdy tak nie patrzył.
Ściślej mówiąc, w tym momencie wcale jej nie widział.
***
- A więc zgoda? - W głosie chłopaka brzmiała niespotykana łagodność. I wtedy podjęła decyzję.
- Zgoda. - Wyciągnęła rękę, którą on delikatnie uścisnął. Jak niezwykle zmieniała się jego twarz, kiedy się tak uśmiechał. Inaczej niż zwykle. Nie złośliwie, nie z pogardą. Szczerze.
Może nawet dotrzymanie tej obietnicy nie będzie aż takie trudne? Miała nadzieję, że tak właśnie się stanie.
Usiłowała się przemóc, by spełnić prośbę Leóna, ale jakoś średnio jej to wychodziło. Nie potrafiła spojrzeć bardziej przystępnym okiem na swojego partnera, coś się w niej zablokowywało, automatycznie spinała się i wzmagała czujność, kiedy on był blisko i nic nie mogła już na to poradzić. A mieli razem tańczyć. Jak marzycielski walc miał wyjść jak należy?
- Raz. I obrót. Wyprostuj kolana. - Jackie krążyła dookoła jak sęp, czujnym okiem wyłapując drobne niedociągnięcia. - Obejmij ją mocniej, mój drogi. To ma być romantyczny taniec. - Chłopak posłusznie nieco wzmocnił uścisk. Czuła gorąco jego dłoni na swojej talii, promieniujące przez cienki materiał sukienki. Zacisnęła zęby, powtarzając, że to gra. Tylko gra.
Mimo wszystko szło im całkiem nieźle. Nauczycielka pokiwała głową z wyrazem aprobaty.
- Dobrze. Ćwiczcie jeszcze. Muszę coś załatwić. - Wyszła, jeszcze przy drzwiach podkręcając nieco głośnik, z którego płynęła melodia, dosłownie wzięta żywcem z disneyowskiej baśni. Jako, że była to jedna z ulubionych piosenek Antonia, postanowiono wykorzystać ją w przedstawieniu.
Tej historii bieg
Jak melodii ton,
Nieco gorzki, lecz
Uczy zmieniać się,
Popełniwszy błąd.
Krążyli po sali, usiłując nie patrzeć sobie w oczy. Raz, dwa, trzy. Puścił jedną dłoń dziewczyny i obrócił ją z rozmachem, a potem złapał, pochylając się przy tym z nią w ramionach, aż jej rozpuszczone włosy niemal dotknęły ziemi.
- Au! - Wyprostowała się gwałtownym ruchem. Przy następnym obrocie z całych sił przydepnęła mu stopę, aż się skrzywił.
- Dobry mi... romantyczny... taniec - mruknął po kilku minutach, które bardziej przypominały walkę w przewrotnym rytmie słodkiej muzyki. Wirowali szybciej i szybciej, co jakiś czas boleśnie uderzając się o siebie nawzajem, aż oboje opadli z sił. - Dosyć.
Usiedli pod ścianą. Kilka razy otworzył usta i z powrotem je zamknął, wreszcie zebrał się w sobie i spojrzał jej w oczy.
- Proponuję tymczasowe zawieszenie broni.
***
Wcale nie miała nic do załatwienia. Ale właściwie czemu miałaby się tłumaczyć uczniom z tego, co robi? Zwłaszcza, że powód, choć dla niej śmiertelnie poważny, im mógłby się wydawać śmieszny. Ale cóż poradzić.
Nic takiego się nie stało, właściwie. Po prostu z wieści, które krążyły po Studio, zdążyła już wyłapać, że Ona wraca. Po przedłużającej się chorobie, ale z radosnego podenerwowania, jakie towarzyszyło reszcie grona nauczycielskiego, można by wywnioskować, że po latach niewoli czy emigracji. Ona - nawet nie zdająca sobie sprawy, że stanowi obecnie największe zagrożenie dla swojej koleżanki z pracy, niewinna, zawsze uśmiechnięta, taki uroczy promyczek, rozbłyskujący w korytarzach szkoły.
A ona zawsze i wszędzie miała po górkę. Od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Kiedy chciała pójść do szkoły baletowej, spotkała się ze sprzeciwem rodziców. I choć jej - zaledwie sześcioletniej - udało się w końcu przekonać ich do swojej racji, musiała włożyć w to ogrom wysiłku. Tak myślała. Bo co to słowo "wysiłek" naprawdę znaczy, przekonała się dopiero podczas tych lat, wypełnionych pracą i bólem. Lekkość na scenie równała się nadludzkiemu ciężarowi prób, paręnaście minut zatrważającego pięknem tańca było owocem miesięcy, dni i godzin, spędzonych w opustoszałej sali ćwiczeń. Padała, żeby wstać, walczyła, wciąż i wciąż, aż do skutku, z rozpaczliwą determinacją. Łzy i krople potu miały zostać nagrodzone bukietami róż, których aksamitne płatki ścieliły drogę do kariery tancerki.
A potem jedna mała kontuzja była jak przerażający grymas dotychczas uśmiechającego się losu, przekreśleniem nadziei, zmarnotrawieniem tych wszystkich wysiłków, tego serca, które wkładała w to wszystko.
Co dalej? Musiała się nauczyć jakoś żyć. Przecież była jeszcze taka młoda. Skończyła liceum, żeby pójść na studia. Chyba jedynym, co pozwoliło jej jakoś przetrwać do końca szkoły, był on. Zawsze spokojny, poważny, choć potrafił się miło uśmiechać. Nigdy nie śmiał się z jej problemów. Potrafił słuchać. Potrafił wspierać. Rozumiał. Po prostu był. Był, kiedy po raz kolejny zawalił się jej świat po śmierci matki. Na pogrzebie trzymał ją mocno za rękę i chyba tylko dlatego nie rozpadła się zupełnie na kawałki. Pokochała go, całym zbolałym, tylekroć sklejanym i składanym od nowa sercem. Kiedy się rozstawali, kiedy poszli w dwie strony, nie płakała. Chciała być silna. Musiała być silna. A on o tej miłości się nigdy nie dowiedział.
Zdołała odzyskać równowagę, przejść nad tą częścią swojego życia, do której nie chciała wracać. Udało jej się zdobyć posadę nauczycielki tańca w Brazylii i tam kolejnych kilka lat obserwowała, jak młodzi ludzie dają upust pasji, tej, którą ona musiała stłumić w sobie na tyle, by już więcej nie cierpieć. I nagle, zupełnie niespodziewanie, uśpiony los uśmiechnął się do niej, tym razem szczerze. Wróciła. I okazało się, że dawny płomień ożył, kiedy tylko zobaczyła Pabla po raz kolejny.
Niestety, spóźniła się. Poświęciła zbyt wiele pracy nad własnym ciałem, by nie znać perfekcyjnie jego mowy, widziała zatem każdy niuans, każdy rys w jego zachowaniu, kiedy na scenę wkraczała Angie. Z plotek, którymi nader chętnie dzielił się z nią ten wariat Beto, dowiedziała się reszty. I znów zaczęła odczuwać, jakie to życie jest nie fair. Że ta cała trzpiotka, naiwna blondyneczka, latała za jakimś wdowcem, podczas gdy Pablo, najlepszy facet świata, był w niej zakochany. Nie, to się Jacqueline zwyczajnie nie mieściło w głowie. I cierpiała, kiedy widziała, że on cierpi. I nic nie mogła z tym zrobić. A nie lubiła czuć się bezsilna.
Energicznym krokiem wparowała do pokoju nauczycielskiego. Roberto, do tej pory zaabsorbowany układaniem wieży z ciasteczek Oreo, zerwał się na równe nogi, połą marynarki burząc swoje dzieło. Nerwowo poprawiając przekrzywiony krawat, zaproponował Jackie kawę, herbatę, cokolwiek, jednak ona odmówiła. Widziała tylko jego. I jego rozpromienione oczy, kiedy patrzył na wymizerowaną chorobą twarz Angeles. I poczuła dziwne ukłucie. Bo na nią nigdy tak nie patrzył.
Ściślej mówiąc, w tym momencie wcale jej nie widział.
***
- A więc zgoda? - W głosie chłopaka brzmiała niespotykana łagodność. I wtedy podjęła decyzję.
- Zgoda. - Wyciągnęła rękę, którą on delikatnie uścisnął. Jak niezwykle zmieniała się jego twarz, kiedy się tak uśmiechał. Inaczej niż zwykle. Nie złośliwie, nie z pogardą. Szczerze.
Może nawet dotrzymanie tej obietnicy nie będzie aż takie trudne? Miała nadzieję, że tak właśnie się stanie.
*****************
Łemkowski kwiat - opowieść Braco
Ewie - bez której ta historia wcale by nie powstała.
Pieśń wiatru
Chyba nigdy dni spędzone w ojczyźnie nie mijały mu równie monotonnie. Nie, żeby jego bliscy traktowali go jakoś inaczej, nie, w domu nic się nie zmieniło. A jednak w jego odczuciu wszystko było dziwnie bezbarwne, obdarte z wszelkiego uroku. Magia Moskwy prysła, odsłaniając obraz zgoła inny od tego, który dotąd miał miejsce w jego wspomnieniach. Dziwne. Może to z nim było coś nie tak?...
Coraz częściej wyrywał się z domu, by bez celu włóczyć się wybrukowanymi szarą kostką uliczkami, coraz mniej chętnie słuchał rodzinnych anegdotek, którymi sypał jego ojciec. Polubił samotność, której dotąd nie znosił. Stopniowo wybudował wokół siebie szereg barier, nawet do końca nie zdając sobie z tego sprawy.
Na rynku jak zwykle wiatr zdawał się uderzać ze wszystkich stron, wdzierał się pod kołnierze przechodniów, zrywał czapki z głów. Na chwilę przycichł, a kiedy znów zawiał - z nową siłą - przyniósł odległe dźwięki muzyki. Ciekawe. Skoro tak nie miał co ze sobą zrobić, podążył śladem urywanych tonów, aż zobaczył niewielką grupkę, zebraną wokół jakiejś dziewczyny. W długie, puszczone luźno na wiatr włosy wplątywały jej się liście, poły płaszcza unosiły się jak skrzydła. A ona grała na skrzypcach, wydobywając dźwięki tak piękne, że aż zapierały dech; nie zwracała uwagi na nic poza tym. Ludzie pewnie dla niej nie istnieli, dała się zupełnie porwać muzyce. Kiedy skończyła, odłożyła instrument, dała jakiś znak siedzącemu obok mężczyźnie, który uderzył w struny gitary, i zaczęła śpiewać. Jakaś piękna ballada w nieznanym mu języku płynęła, spokojna, chłodna, a zarazem przepełniona uczuciami. Delikatny głos dziewczyny piął się na nieznane wyżyny i opadał w dół z niezwykłą lekkością, czysty i jasny, niezbyt dobrze wyszkolony, ale przez to bardziej prawdziwy, dźwięczała w nim szczerość.
Trudno powiedzieć ile czasu stał tam zasłuchany. Może parę minut, może godzinę, może całe życie?
Na rynku jak zwykle wiatr zdawał się uderzać ze wszystkich stron, wdzierał się pod kołnierze przechodniów, zrywał czapki z głów. Na chwilę przycichł, a kiedy znów zawiał - z nową siłą - przyniósł odległe dźwięki muzyki. Ciekawe. Skoro tak nie miał co ze sobą zrobić, podążył śladem urywanych tonów, aż zobaczył niewielką grupkę, zebraną wokół jakiejś dziewczyny. W długie, puszczone luźno na wiatr włosy wplątywały jej się liście, poły płaszcza unosiły się jak skrzydła. A ona grała na skrzypcach, wydobywając dźwięki tak piękne, że aż zapierały dech; nie zwracała uwagi na nic poza tym. Ludzie pewnie dla niej nie istnieli, dała się zupełnie porwać muzyce. Kiedy skończyła, odłożyła instrument, dała jakiś znak siedzącemu obok mężczyźnie, który uderzył w struny gitary, i zaczęła śpiewać. Jakaś piękna ballada w nieznanym mu języku płynęła, spokojna, chłodna, a zarazem przepełniona uczuciami. Delikatny głos dziewczyny piął się na nieznane wyżyny i opadał w dół z niezwykłą lekkością, czysty i jasny, niezbyt dobrze wyszkolony, ale przez to bardziej prawdziwy, dźwięczała w nim szczerość.
Trudno powiedzieć ile czasu stał tam zasłuchany. Może parę minut, może godzinę, może całe życie?
Kręgi na wodzie
- Tamara przyprowadzi tę swoją córeczkę. - Ojciec mimowolnie zatarł dłonie, przy tym udając, że wcale nie patrzy na syna znacząco. - Braco, ona chyba w twoim wieku!
Zacisnął szczęki, powstrzymując ostre słowa, cisnące mu się na usta. Nic nie denerwowało go bardziej, niż to nachalne swatanie. Wyszedł, nie chcąc już słuchać o córce znajomych jego rodziców, której w życiu nie widział na oczy.
Przyspieszył jeszcze kroku, potem pobiegł, gdzieś w nieokreślonym kierunku, wyrzucając z głowy wszystkie myśli. Rozległe pola ciągnęły się wyblakłymi połaciami, w oddali majaczyły ciemne sylwetki drzew. Nim się obejrzał, przedzierał się między jodłami. Niskie gałęzie smagały go po twarzy, ramionach, chłodne powietrze kąsało boleśnie jak wyrzuty sumienia. I wspomnienie pięknego głosu, którego właścicielki nie było mu dane poznać... Coś zalśniło między gęstwiną krzewów. Jezioro.
Pochmurne niebo ciążyło nad lustrem wody, która miejscami nabrała rozmytej bieli obłoków, miejscami szarości, nabrzmiałej łzami. Cichy plusk poznaczył ciszę, a gładką taflę pokryły rozszerzające się okręgi. Ktoś stał w gęstwinie wysokich traw, puszczając kaczki. Braco podszedł nieco bliżej, dostrzegając płową główkę i niebieski sweter, który mignął między zielenią. Pod ciężkim butem chłopaka trzasnęła gałązka. Dziewczyna odwróciła się.
- Posłuchaj - powiedziała po ukraińsku, wyciągając rękę w jego stronę. Dziwne. Nie spytała o nic, nie zdziwiła się, nie przestraszyła. Tylko stała i nasłuchiwała, więc i on nadstawił ucha. Odpowiedziała mu tylko cisza.
- Żurawie - wyjaśniła, kiedy po dłuższej chwili potrząsnął głową. - Usłyszysz, jeśli umiesz słuchać. - Stał bez ruchu, kompletnie nie wiedząc, co powiedzieć, co zrobić. Czuł się dziwnie, kiedy wbijała w niego to poważne, smutne spojrzenie.
- Co tu robisz? - spytał wreszcie, podnosząc również płaski kamyk i posyłając go na wodę. Odbił się dwa razy i pogrążył w ciemnej toni.
- Stoję tak i myślę. - Mówiła z dziwnym akcentem, ni to słowackim, ni węgierskim, jakimś bardzo melodyjnym. Jasna grzywka wpadała jej w oczy, wielkie i ciemnoniebieskie. - Chyba nie ma lepszego miejsca. Można się ukryć... Las cię zawsze wysłucha.
- A ludzie nie zawsze. - Kiwnęła głową, w zamyśleniu obracając w palcach długie źdźbło trawy.
W powietrzu przetoczyło się echo grzmotu jak odległy krzyk, wiatr zafalował trzcinami. Pióropusze kwitnących mietlic ugięły się pod jego podmuchem. Na ziemię opadał powoli cień ciężkich chmur, zahaczających o szczyty sosen. Stali, kolejne kamienie mknęły po tafli wody. Milczeli.
- Deszcz - szepnęła ona po dłuższej chwili, niespodziewanie łapiąc go za rękę. - Już wisi w powietrzu. Chodź. - Ledwie słowa przebrzmiały, pierwsza kropla rozbiła gładkie lustro wody, a kolejne runęły już strumieniami, szemrząc głośno. Pobiegli, przeskakując przez mokre trawy. Nawet nie zauważył, w której stronie zniknęła. Rozmyła się jak dym, jak jeden z wielu cieni, które nocami snuły się po łąkach. Czy naprawdę istniała?
On wiedział o niej tylko tyle, że lubi kwiaty.
A co on wiedział? Że ona jest mała i krucha, ma wyrazistą twarz i długi, jasny warkocz. Że słyszy żurawie, że rozmawia z lasem, że ma melodyjny akcent. Łemkowski akcent...
Zabrzmiały entuzjastyczne brawa, kiedy piosenka ucichła. A do niego dotarła prawda, jak uderzenie obuchem w łeb.
Ślepy, głuchy... Zaczął się rozpaczliwie przedzierać przez tłum, przed oczami mając twarz śpiewaczki. Twarz tej rusałki...
Nim dotarł do sceny, ona już z niej zniknęła. Cóż, bywa. Jakie to miało znaczenie? I tak mieli się już nigdy w życiu nie spotkać.
- Masz ten chabrowy podarok - oznajmił, uśmiechając się niepewnie, i podał jej wiązankę kwiatów. Cieniutkie łodyżki, szarozielone listki i ciemnobłękitne, ząbkowane płatki, ułożone w koszyczki. Przytuliła je do twarzy. A potem? Potem już tylko był jej uśmiech, jej jasny głos, jej długie warkocze i spokojne spojrzenie. I kilka słów. I ich splecione dłonie.
Zacisnął szczęki, powstrzymując ostre słowa, cisnące mu się na usta. Nic nie denerwowało go bardziej, niż to nachalne swatanie. Wyszedł, nie chcąc już słuchać o córce znajomych jego rodziców, której w życiu nie widział na oczy.
Przyspieszył jeszcze kroku, potem pobiegł, gdzieś w nieokreślonym kierunku, wyrzucając z głowy wszystkie myśli. Rozległe pola ciągnęły się wyblakłymi połaciami, w oddali majaczyły ciemne sylwetki drzew. Nim się obejrzał, przedzierał się między jodłami. Niskie gałęzie smagały go po twarzy, ramionach, chłodne powietrze kąsało boleśnie jak wyrzuty sumienia. I wspomnienie pięknego głosu, którego właścicielki nie było mu dane poznać... Coś zalśniło między gęstwiną krzewów. Jezioro.
Pochmurne niebo ciążyło nad lustrem wody, która miejscami nabrała rozmytej bieli obłoków, miejscami szarości, nabrzmiałej łzami. Cichy plusk poznaczył ciszę, a gładką taflę pokryły rozszerzające się okręgi. Ktoś stał w gęstwinie wysokich traw, puszczając kaczki. Braco podszedł nieco bliżej, dostrzegając płową główkę i niebieski sweter, który mignął między zielenią. Pod ciężkim butem chłopaka trzasnęła gałązka. Dziewczyna odwróciła się.
- Posłuchaj - powiedziała po ukraińsku, wyciągając rękę w jego stronę. Dziwne. Nie spytała o nic, nie zdziwiła się, nie przestraszyła. Tylko stała i nasłuchiwała, więc i on nadstawił ucha. Odpowiedziała mu tylko cisza.
- Żurawie - wyjaśniła, kiedy po dłuższej chwili potrząsnął głową. - Usłyszysz, jeśli umiesz słuchać. - Stał bez ruchu, kompletnie nie wiedząc, co powiedzieć, co zrobić. Czuł się dziwnie, kiedy wbijała w niego to poważne, smutne spojrzenie.
- Co tu robisz? - spytał wreszcie, podnosząc również płaski kamyk i posyłając go na wodę. Odbił się dwa razy i pogrążył w ciemnej toni.
- Stoję tak i myślę. - Mówiła z dziwnym akcentem, ni to słowackim, ni węgierskim, jakimś bardzo melodyjnym. Jasna grzywka wpadała jej w oczy, wielkie i ciemnoniebieskie. - Chyba nie ma lepszego miejsca. Można się ukryć... Las cię zawsze wysłucha.
- A ludzie nie zawsze. - Kiwnęła głową, w zamyśleniu obracając w palcach długie źdźbło trawy.
W powietrzu przetoczyło się echo grzmotu jak odległy krzyk, wiatr zafalował trzcinami. Pióropusze kwitnących mietlic ugięły się pod jego podmuchem. Na ziemię opadał powoli cień ciężkich chmur, zahaczających o szczyty sosen. Stali, kolejne kamienie mknęły po tafli wody. Milczeli.
- Deszcz - szepnęła ona po dłuższej chwili, niespodziewanie łapiąc go za rękę. - Już wisi w powietrzu. Chodź. - Ledwie słowa przebrzmiały, pierwsza kropla rozbiła gładkie lustro wody, a kolejne runęły już strumieniami, szemrząc głośno. Pobiegli, przeskakując przez mokre trawy. Nawet nie zauważył, w której stronie zniknęła. Rozmyła się jak dym, jak jeden z wielu cieni, które nocami snuły się po łąkach. Czy naprawdę istniała?
Spóźniony
Właściwie to nic wielkiego. Parę słów, jedno spojrzenie, niewiele znaczący gest. Dlaczego więc dziwna myśl, że coś... Ale nie, nic.
Kolejnego dnia znów poszedł nad to jezioro. Ot tak. Ale napotkał tylko zbłąkanego bażanta, który z krzykiem zniknął gdzieś w polu. No nic. Następnego dnia to samo. I jeszcze kolejnego.
Dni stały się na powrót kratkami w kalendarzu, które skreślał w oczekiwaniu na wyjazd do Argentyny. A kolejny wieczór miał być tylko wieczorem, spędzonym przy miłym trzaskaniu ognia na kominku, z kubkiem grzanego wina, Bułhakowem i sennym Borysem, tulącym się do nóg. Jednakże miała się pojawić ta cała Tamara, o której tyle się nasłuchał, i jej córeczka, której z tych ciągłych napomykań miał już serdecznie dość. Kiedy usłyszał, że oczekują od niego uprzejmości, stanowczo zaprotestował. Wiadomo, że rodzinkę miał liczną, a nec Hercules contra plures, wyszedł więc na krótki tylko spacer, obiecując wrócić przed siódmą. Oczywiście mrok zdążył już zapaść wcześniej, wobec tego wybrał się w stronę miasta, zamiast, jak zwykle ostatnio, kierować się wgłąb lasu. Pogoda nie była zbyt przyjazna, ale nie zwracał na to uwagi. Zapalono wkrótce latarnie, których okrągłe klosze zawisły na skraju mgły, upodabniając się do miniaturowych księżyców w pełni, rozsiewających wokoło różowawą poświatę. W ciemności słuch się wyostrza. Może byłby w stanie usłyszeć te żurawie... Dlaczego wciąż chodziło mu to po głowie? Zamiast tego dobiegły do niego dźwięki muzyki, dokładnie od strony starej, opuszczonej cerkwi. Nogi same go zaniosły pod jej rzeźbione wejście. Wsunął się niepewnie przez szparę między ciężkimi odrzwiami. Zaskoczył go tłum, który się tam zgromadził. Wszystkie głowy kierowały się w stronę drobniutkiej sylwetki, stojącej na podwyższeniu przed ołtarzem. Stojący obok, którego Braco trącił pytająco w ramię, wyjaśnił lakonicznie, że to jakiś koncert. Na scenie powstało niewielkie poruszenie. Mężczyzna z lewej strony uniósł dłoń z pałeczką i opuścił ją szybko, uderzając w werbel. A raczej musiał zaledwie musnąć lekko membranę, bo wydobył delikatny, wibrujący dźwięk, który poniósł się w doskonałej akustyce drewnianego budynku. Uderzał rytmicznie jeszcze parę razy. Po chwili dołączyły inne instrumenty. Lekka, rzewna melodia płynęła spokojnie w przestrzeń. Kiedy zaś osóbka w bieli zaczęła śpiewać, rozpoznał ze zdziwieniem jasny głos dziewczyny, występującej na ulicy. Słowa piosenki musiały być w języku łemkowskim, który był nieco podobny do ukraińskiego, więc Braco nie miał większych problemów z ich zrozumieniem.
Nad jeziorem się spotkali... I znów wspomnienie, uderzające jak podmuch zimna. W głosie śpiewającej był dziwny smutek, przejmujący na wskroś. Jakby śpiewała o własnych przeżyciach...
Bukiet chabrów... Chabry mają taki sam kolor, jak oczy dziewczyny znad jeziora.
Kolejnego dnia znów poszedł nad to jezioro. Ot tak. Ale napotkał tylko zbłąkanego bażanta, który z krzykiem zniknął gdzieś w polu. No nic. Następnego dnia to samo. I jeszcze kolejnego.
Dni stały się na powrót kratkami w kalendarzu, które skreślał w oczekiwaniu na wyjazd do Argentyny. A kolejny wieczór miał być tylko wieczorem, spędzonym przy miłym trzaskaniu ognia na kominku, z kubkiem grzanego wina, Bułhakowem i sennym Borysem, tulącym się do nóg. Jednakże miała się pojawić ta cała Tamara, o której tyle się nasłuchał, i jej córeczka, której z tych ciągłych napomykań miał już serdecznie dość. Kiedy usłyszał, że oczekują od niego uprzejmości, stanowczo zaprotestował. Wiadomo, że rodzinkę miał liczną, a nec Hercules contra plures, wyszedł więc na krótki tylko spacer, obiecując wrócić przed siódmą. Oczywiście mrok zdążył już zapaść wcześniej, wobec tego wybrał się w stronę miasta, zamiast, jak zwykle ostatnio, kierować się wgłąb lasu. Pogoda nie była zbyt przyjazna, ale nie zwracał na to uwagi. Zapalono wkrótce latarnie, których okrągłe klosze zawisły na skraju mgły, upodabniając się do miniaturowych księżyców w pełni, rozsiewających wokoło różowawą poświatę. W ciemności słuch się wyostrza. Może byłby w stanie usłyszeć te żurawie... Dlaczego wciąż chodziło mu to po głowie? Zamiast tego dobiegły do niego dźwięki muzyki, dokładnie od strony starej, opuszczonej cerkwi. Nogi same go zaniosły pod jej rzeźbione wejście. Wsunął się niepewnie przez szparę między ciężkimi odrzwiami. Zaskoczył go tłum, który się tam zgromadził. Wszystkie głowy kierowały się w stronę drobniutkiej sylwetki, stojącej na podwyższeniu przed ołtarzem. Stojący obok, którego Braco trącił pytająco w ramię, wyjaśnił lakonicznie, że to jakiś koncert. Na scenie powstało niewielkie poruszenie. Mężczyzna z lewej strony uniósł dłoń z pałeczką i opuścił ją szybko, uderzając w werbel. A raczej musiał zaledwie musnąć lekko membranę, bo wydobył delikatny, wibrujący dźwięk, który poniósł się w doskonałej akustyce drewnianego budynku. Uderzał rytmicznie jeszcze parę razy. Po chwili dołączyły inne instrumenty. Lekka, rzewna melodia płynęła spokojnie w przestrzeń. Kiedy zaś osóbka w bieli zaczęła śpiewać, rozpoznał ze zdziwieniem jasny głos dziewczyny, występującej na ulicy. Słowa piosenki musiały być w języku łemkowskim, który był nieco podobny do ukraińskiego, więc Braco nie miał większych problemów z ich zrozumieniem.
Pyszu, bo stoju tam, desme stojaly.
Pamiatasz? Nad ozerom sia ony spitkaly.
Nad jeziorem się spotkali... I znów wspomnienie, uderzające jak podmuch zimna. W głosie śpiewającej był dziwny smutek, przejmujący na wskroś. Jakby śpiewała o własnych przeżyciach...
Chabrowy podarok na ruci joho do smerty
"Dociniaj toto" do sebe kryczaly.
Bukiet chabrów... Chabry mają taki sam kolor, jak oczy dziewczyny znad jeziora.
A ona prez tot cilyj czas ne mala pewnosty
A win o nij znal len tylo, len tylo, że lubyt kwitia*
On wiedział o niej tylko tyle, że lubi kwiaty.
Zabrzmiały entuzjastyczne brawa, kiedy piosenka ucichła. A do niego dotarła prawda, jak uderzenie obuchem w łeb.
Ślepy, głuchy... Zaczął się rozpaczliwie przedzierać przez tłum, przed oczami mając twarz śpiewaczki. Twarz tej rusałki...
Nim dotarł do sceny, ona już z niej zniknęła. Cóż, bywa. Jakie to miało znaczenie? I tak mieli się już nigdy w życiu nie spotkać.
Już nic, a może jednak coś
Okazało się - tak, jakby go to coś obchodziło - że Tamarka przyszła, ale bez córeczki, której "coś wypadło", więc nawet takiej wielkiej awantury mu nie zrobiono za półgodzinne spóźnienie. Ale jemu było i tak wszystko jedno. Jak i wtedy, kiedy oznajmiono, że nazajutrz znowuż będzie uroczysta kolacja, bo tym razem już zapowiedziana dzieweczka ma się zjawić. Kiwnął tylko głową, jak przez sen przetrwał wieczór, następny ranek, południe, a potem pozwolił się do woli wystroić i wysłuchał jak i co ma mówić, jak się zachowywać, jak usługiwać.
Myślał o czym innym. O straconej szansie. Ne zdolal ja diznaty sia jaka ty je, jaka ty je...
Nie wiedział nic. Nic. Nawet nie poznał jej imienia.
Mógł udawać, że czeka na zapowiedzianych gości, mógł stać przy oknie, niby to wypatrując nadchodzących. Mógł udawać, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno. Mógł ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy otwierać drzwi, kiedy entuzjastyczne szczekanie Borysa oznajmiło przybycie kobiet. Tamara, krzepka kobieta o rumianych policzkach i jasnym koku, uściskała go serdecznie, a potem wypchnęła przed siebie córkę, którą przedstawiła jako Evę.
Myślał o czym innym. O straconej szansie. Ne zdolal ja diznaty sia jaka ty je, jaka ty je...
Nie wiedział nic. Nic. Nawet nie poznał jej imienia.
Mógł udawać, że czeka na zapowiedzianych gości, mógł stać przy oknie, niby to wypatrując nadchodzących. Mógł udawać, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno. Mógł ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy otwierać drzwi, kiedy entuzjastyczne szczekanie Borysa oznajmiło przybycie kobiet. Tamara, krzepka kobieta o rumianych policzkach i jasnym koku, uściskała go serdecznie, a potem wypchnęła przed siebie córkę, którą przedstawiła jako Evę.
Mógł... A teraz tylko stał. Po prostu stał. Stał w milczeniu. Jak wryty, jak zamieniony w kamienny posąg, albo słup soli, albo cokolwiek bądź. Stał i gapił się, zupełnie osłupiały, w te piękne, ciemnoniebieskie oczy. I kompletnie nie pamiętał, co działo się dalej. Wiedział tylko, że ona... że ona...
***
Wczesnym rankiem pobiegł do kwiaciarni, żeby odebrać zamówienie. Kobieta za ladą tylko pokręciła głową, kiedy je składał, mówiąc, że o tej porze roku nie będzie to takie proste, ale w końcu obiecała spełnić prośbę.
- Masz ten chabrowy podarok - oznajmił, uśmiechając się niepewnie, i podał jej wiązankę kwiatów. Cieniutkie łodyżki, szarozielone listki i ciemnobłękitne, ząbkowane płatki, ułożone w koszyczki. Przytuliła je do twarzy. A potem? Potem już tylko był jej uśmiech, jej jasny głos, jej długie warkocze i spokojne spojrzenie. I kilka słów. I ich splecione dłonie.
A kiedy oznajmił, że musi wracać, z niezachwianą pewnością stwierdziła, że jedzie razem z nim. I już.
_____________________________________________
Dziękuję. Za te cztery tysiące wyświetleń. Za wszystkie miłe słowa, za komentarze, podnoszące mnie na duchu, za dowody, że ktoś docenia moją pracę. Dziękuję!
*Tym razem fragmenty pochodzą z piosenki pt. "Pizno" zespołu LemON. (Wszystkim, którzy zespołu nie znają, lub kojarzą głównie z komercyjnym "Będę z tobą" i "Napraw", naprawdę polecam przesłuchać właśnie "Pizno" i "Dewiat". Czysta magia.)
Dziękuję. Za te cztery tysiące wyświetleń. Za wszystkie miłe słowa, za komentarze, podnoszące mnie na duchu, za dowody, że ktoś docenia moją pracę. Dziękuję!
*Tym razem fragmenty pochodzą z piosenki pt. "Pizno" zespołu LemON. (Wszystkim, którzy zespołu nie znają, lub kojarzą głównie z komercyjnym "Będę z tobą" i "Napraw", naprawdę polecam przesłuchać właśnie "Pizno" i "Dewiat". Czysta magia.)
A więc tak...
OdpowiedzUsuńZdecydowanie najbardziej podobał mi się fragment o Ludmile. Okazało się, że otaczające bogactwo nie daje jej szczęścia, którego chciałaby doznać. Ona najzwyczajniej w świecie potrzebuję miłości. Gubi się w tym wszystkim i powoli zaczyna rozumieć to, czego do tej pory nie mogła dostrzec.
Pablo. Tutaj zrobiło mi się żal Jackie, bo chociaż skłaniam się raczej w stronę Pablangie, to co mówiła było strasznie prawdziwe. Mimo wiecznych wątpliwości Angie, Pablo zawsze był blisko i nigdy nie odmówił jej pomocy (chociaż wiele rzeczy było dla niego po prostu złe). Postać Jackie odebrałam pozytywniej niż w serialu. Magiiaaa.
Dieletta. Też fajnie napisane, bezpośrednio, ładniusio (podeptany Diego).
Został jeszcze Braco: świetnie opisałaś historię jego oraz Evy (i żurawi, że tak dorzucę), aczkolwiek zawsze bawił mnie ukraiński język. Stworzyłaś fajny klimat i aż miło się czytało.
Pięknie piszolisz, masz ode mnie wirtualny chabrowy podarok (też chcę taki) i szykuj się do tworzenia następnego rozdziału. Ehe, jestem niecierpliwa.
Jeszcze raz gratuluję świetnego stylu pisania ;)
Niestety, nie dam rady, pobić komentarza mojej poprzedniczki. Widzę, że masz wierne fanki, które są zafascynowane twoim opowiadaniem. Oczywiście, ja również się do nich zaliczam.
OdpowiedzUsuńTwoje rozdziały, czyta mi się niezmiernie przyjemnie. Piszesz lekko, a przez to - wyjątkowo.
Mnie również, najbardziej spodobał się fragment o Ludmile. Nie wiem dlaczego, ale bardzo lubię tę postać. Bez względu na to, co by zrobiła, ja i tak będę darzyła ją sympatią. Czy to dziwne?
Opowiadanie o Braco - brak mi słów. Ta postać, na ogół nie występuje na blogach innych dziewczyn, które zdecydowały się pisać o tym serialu. Nie wiem dlaczego, ale jest pomijany. Według mnie, jest bardzo sympatyczną postacią. Brakuje mi go w drugim sezonie.
Tak, czy siak, ta historia była niesamowita. Ty jesteś niesamowita!
Pozdrawiam! :)
Tak, zdecydowanie jestem Twoją największą fanką ^^ Nikt mi nie zabierze tego tytułu, po prostu na to nie pozwolę i już! Ot co! Tears, Zuza... Chyba mogę się do Ciebie tak zwracać? Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko ;) Nie wiem co mam powiedzieć. Dziękuję za dedykację, nic nie wyrazi mojej wdzięczności :* Kocham Cię <3
OdpowiedzUsuńMnie, tak jak moim poprzedniczkom najbardziej podobał się fragment o Ludmile. Uwielbiam jej postać, uwielbiam o niej czytać, zagłębiać się w jej myśli, uczucia, emocje, wchodzić do jej psychiki. Widzę, że panna Ferro wreszcie zaczyna rozumieć, że pieniądze i popularność to nie wszystko. Zauważa jak ważna jest dla niej osoba, którą do tej pory tak podle traktowała, na której się wyżywała, której tak bardzo nie doceniała, jak wspaniałą przyjaciółką była dla niej dziewczyna. Tak, Naty zdecydowanie była fantastyczną przyjaciółką, najlepsza jaką można sobie wyobrazić. Zawsze przy niej była, wspierała, pocieszała, znosiła jej humory i nastroje. Każdy chyba marzy o kimś takim. a ona miała kogoś takiego i nie potrafiła go docenić. Tak, zawsze tak jest, że doceniamy kogoś dopiero wtedy, gdy go tracimy...
Jeśli mowa o docenianiu, to teraz pora na Angie. Jest dokładnie tak jak mówiła Jackie. Blondynka przez tyle czasu miała pod nosem takiego wspaniałego faceta, jakim jest Pablo. Zawsze ją wspierał, był przy niej, była dla niej... A ona, jak Ty to ładnie określiłaś: ,,latała za jakimś wdowcem". Kobiety to naprawdę czasami mają nierówno pod sufitem :P Oby nie zorientowała się zbyt późno co traci. Szkoda mi tylko Jackie. W serialu za nią nie przepadam, ale u Ciebie wzbudziła moją sympatię. Chociaż nadal jestem za Pablangie, to przyznaję Jackie rację i wiem, że ona bardziej by go doceniła, ale cóż... A wracając jeszcze do Angie, to niezdecydowanie i złe wybory to u nich rodzinne ;)
Historia Braco i Evy jest taaaka piękna, wzruszająca, genialna! Kocham te Twoje opisy (tak, wiem, że to mówiłam, ale co tam) są cudowne. Ten las, te chabry, te żurawie... Czasem dzieje się coś kompletnie niespodziewanego. Miłość zawsze się odnajdzie (Diana - niepoprawna romantyczka :D), Ty nam to pokazałaś, dziękuję Ci za to bardzo, bardzo mocno. Na tym właśnie polega magia Twojego opowiadania.
Viola powinna uważać na Diego. Jemu na pewno nie można ufać. Ale rozśmieszyło mnie to jak przydeptała mu stopę, genialne. I jeszcze udało Ci się wpleść jedną z moich ulubionych piosenek, ach! Magicznie, maaagicznie <3
Jeszcze raz powiem Ci jak Cię uwielbiam, jak uwielbiam to jak piszesz. Jeszcze raz podziękuję Ci za dedykację i jeszcze raz podziękuję Ci za to, że po prostu jesteś, a ja mogę czytać Twoje opowiadanie i rozpływać się pod pięknem tych wszystkich słów...
Mam nadzieję, że nie zanudziłam Cię moim komentarzem i, że miał on chociaż trochę sensu ;) Jednak wiedz, że wcale nie oddaje mojego zachwytu tym rozdziałem ;D
Twoja Diana <3
Napiszę po kolej:
OdpowiedzUsuń1. Dziękuję ci, matko, za tę dedykację. Czuję się zaszczycona. Zobaczyć swój, powiedzmy, pseudonim i dedykacje od ciebie...Bezcenne.
2. Ludmiła, niby zwykła pusta egoistka, a jednak...Ma drugie dno, ukryte pod złudzeniami, w które sama zaczęła wierzyć. O ile w serialu ta postać wydaje się prosta, to u ciebie jest postacią skomplikowaną - czyli taką, jakie uwielbiam.
3. Na miejscu Diego - poddałabym się. Nie miałabym już cierpliwości do Violki.
4. Nagle zaczęłam patrzeć na Jackie z innej perspektywy. Rozumiem ją. To dziwne.
5. Cóż, Jackie nieźle zjechała Angie ( której jestem fanką), ale... W jej słowach było trochę racji. Choć i tak pozostanę wierna Germangie.
6. Braco. Jedna z moich ukochanych postaci. Czytanie o nim to nie było zwykłe czytanie. To było przeżywanie tego wszystkiego z nim.
7. Gdybym miała napisać komentarz jednym słowem, nie umiałabym. Piszesz wspaniale.
To tyle. Życzę ci, matulo droga, dużo weny. Pozdrawiam - twoja córka, B. :D
Super, zapraszam do mnie na onewayoranother-onedirection.blogspot.com dopiero zaczynam, ale mam nadzieję, że się wam spodoba.
OdpowiedzUsuńMoże się wydawać, że te czternaście rozdziałów to w oka mgnieniu miną, a ty skomentujesz jakoś mało ckliwie, jakoś dziwnie, bez tego entuzjazmu.
OdpowiedzUsuńWyznaję zasadę, że jak odkrywam jakiegoś nowego bloga to bardzo się cieszę, czytam i daję długi komentarz, więc u Ciebie zrobię to samo. ba! Muszę to zrobić.
Mam nadzieję, że to przeczytasz, bo chciałabym się podzielić tym moim zdaniem o tej historii.
Szczerze Ci powiem, że było mi trudno przejść przez te rozdziały. Nie, oczywiście, że nie dlatego, że mi się nie podobały. Po prostu... po prostu chciałam zrozumieć wszystko dokładnie. Odczytać ukryty sens, w którym Ty, Tears jesteś niebywałą mistrzynią.
Coś tam, coś tam wiem, że uczestniczysz w życiu filmweba. Sama nie mam tam konta, ale czasem szukam różnych blogów, więc zjawiam się tam.
Byłam w progach Twojego bloga już kilka razy. Patrzyłam sobie i powiem Ci, że sama mówiłam sobie: ,,jeszcze nie.."
Nie dlatego, że nie chciałam..
Nie umiałam się przemóc i powiedzieć sobie, że jestem na tyle dojrzała, by cię zrozumieć. Wciąż tego nie potrafię, ale w końcu mi się udało.
O bohaterach mogę powiedzieć, że są różni. Wiadomo.
Ogólnie powiem Ci, że nie lubię Violetty. Nie trawię jej. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złę. Po prostu nie mogę jej pokochać. Co ze mnie za V-lovers, prawda?
Zdecydowanie wolę postać Ludmiły. Aha. Skazanie Boskie na Xenię.
Uwielbiam jej śpiew, jej poczucie, że jest najlepsza, że rządzi. W ogóle, nie czytaj tego. powracam do twojej historii.
Myślałam, że padnę, jak zobaczyłam któryś z rozdziałów w różnych formach. Był SMS, pamiętnik chyba i list.
No propsy. Naprawdę podziwiam. Nigdy bym na to nie wpadła, bo jestem osobą mało kreatywną i szczerze dziwię się, że znalazłam się na blogspocie. Naprawdę, Tears twój talent zwala z nóg.
W pewnym sensie nie jetem pewna, co do twojej Violetty. tak samo jak u Monessy. Wciąż próbuję ją odkryć i jakoś... oswoić. Tak dla samej siebie.
I muszę ci szczerze powiedzieć, że nie lubię parringu jakim jest german i Angie, ale zostawiam to Tobie, bo to ty tutaj jesteś królową i rozdajesz karty jak ci się spodoba.
I teraz będzie kącik czepialstwa.
Wiem, ze to pewnie literówka, albo co, ale w jednym z rozdziałów napisałaś ,,chłopacy" Piękny opis, a tu nagle taki zgrzyt. Nie powinnam tego mówić, bo chylę czoło (tak to się mówi?), ale to mnie tak uderzyło, przepraszam.
No i więcej nie mam do dodania w tym kąciku.
Podoba mi się, że jak rozpoczynasz rozdział zawsze nabierasz konkretny kierunek i tym się posługujesz. Historia kauczukowej piłeczki Lary, ŚWIETNA!
Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że piszesz o wszystkich. No po prostu... ach! Dziękuję CI za teh cały moment poświęcony Naxi! To było piękne, Tears.
Dziękuję Ci, że się zjawiłaś. Może tak to ujmę.
Xenia <3
Dziękuję serdecznie! Ach, jak uwielbiam takie litanie ;)
UsuńPowiem tylko tyle, że ja sama nie lubię Violetty (pewnie atak serca co niektórych gwarantowany ^^) oraz nie jestem fanką Germangie.
Co do czepialstwa - "chłopacy" to również poprawna, choć rzadziej używana forma, naprawdę. O, żeby nie było, że to puste słowa:
"Liczba mnoga od chłopak brzmi chłopaki albo chłopacy. Ta druga forma jest tak rzadka, że wielu osobom wydaje się niepoprawna. Słowniki jednak nie mają do niej zastrzeżeń. Zauważmy, że pierwszej formy używa się w kontekstach niemęskoosobowych (Te głupie chłopaki mnie przezywały), drugiej zaś w męskoosobowych (Ci głupi chłopacy mnie przezywali). Obie formy są więc potrzebne.
Zamiast chłopacy można by mówić chłopcy (od rzeczownika chłopiec), ale w niektórych sytuacjach forma chłopcy wydaje się zbyt infantylna. Mówiący często sięgają wtedy po formę chłopaki, umieszczając ją w kontekście męskoosobowym. Jednak mówiąc np. Chłopaki wygrali mecz, popełniają błąd. Poprawnie byłoby: Chłopaki wygrały mecz albo Chłopacy wygrali mecz."
— Mirosław Bańko
Nie wiem, czy to przeczytasz, ale i tak pozdrawiam ;)
Ja się naprawdę cieszę! Dokształciłaś mnie. :)
UsuńCieszę się, że nie ja jedyna nie lubię Violi. Uff! XD
Witam Kochana. Znalazłam twojego bloga jakoś tak przez przypadek. Tytuł wydawał mi sie ciekawy, wiec stwierdziłam, ze warto spróbować. Nie żałuje mojej decyzji. Piszesz wspaniale. Zadko znajduje tak świetnie napisane blogi. Sa uczucia, emocje i cala reszta a nie same dialogi. Uwielbiam Cie za to, ze dałaś Naxi, jest mało blogów gdzie jest ta para ( czyt. moja ulubiona para ), wiec czytałam to z ogromna przyjemnością. Będę zaglądać tu codziennie, obiecuje. Przepraszam, ze tak krotko i zwięźle, następnym razem sie rozpisze. Zapraszam cie na przeczytanie moich wypocin, Pozdrawiam Naxista.
OdpowiedzUsuńhttp://naxi-the-beginning-of-big-love.blogspot.com/