Nie, to NIE jest one shot. Ale rozdziałem też tego nie nazwę, więc będzie to coś w rodzaju "dodatku" (zgapiam od Eddie, wstyd). Taki brakujący puzzel w ostatnim rozdziale, czyli opowieść Diega.
Tu następuje ostrzeżenie: to nie jest słodka historyjka. Czytelnicy młodsi i ci o wrażliwej psychice - pamiętajcie, że czytacie to na własne ryzyko.
Ponieważ historia jest w istocie obszerna, pozwoliłam sobie ominąć dodatkowe ozdobniki, wtrącenia Ludmiły, przerwy na oddech, jakieś inne wstawki - jest więc sedno.
A zatem życzę miłej lektury, jeśli miłą nazwać ją można.
~Tears
WŁADCA MARIONETEK
Przyjdź na kolanach
Płonie twa rana.
Na rozkaz Pana!
Pan marionetek szarpie za nić
Miażdży twój mózg, gdy śnisz, że chcesz żyć
Oślepiam cię, byś w mroku trwał,
Zawołaj mnie, twój głos będzie brzmiał.
Panie, Panie!
Zawołaj mnie, twój głos będzie brzmiał.
Panie, Panie!
~Metallica - "Master of Puppets"
Zdradziecka biel, przeklęta czerwień.
Mój ojciec był uzależniony od heroiny.
Sam siebie nazywał artystą. Nigdy inaczej. Chociaż w zasadzie był zwykłym urzędnikiem, jednym z tych odzianych w garnitury szaraczków, dzień po dniu wklepujących formułki do komputera, drewnianym głosem pytających "Czego pan sobie życzy?".
Ja bym pewnie zwariował, i szczerze mówiąc, pod tym względem mu się nie dziwię.
Nieraz wyrywał się z domu albo z pracy, pod przeróżnymi tam pretekstami. Szedł wtedy na ulicę, gdzie wyciągał swoją gitarę i całymi godzinami nic, tylko grał. Grał, śpiewał. Był w tym dobry, nawet ja to widziałem. Kiedyś wziął mnie ze sobą; usiadłem obok i słuchałem, jednocześnie wiodąc dziecinnym wzrokiem po przechodniach. Byli zachwyceni. Zatrzymywali się całymi gromadami, żeby tylko posłuchać mojego ojca, wydobywającego najdziwniejsze dźwięki ze swojego sfatygowanego klasyka, który zdawał się jego nieodłączną częścią. To w jego rękach odżywał i produkował tak cudowną melodię, że... Cóż, podziwiałem go. Był dla mnie - kilkuletniego wówczas smarkacza - prawdziwym wzorem.
Dopóki nie dowiedziałem się wszystkiego.
Dopóki nie dowiedziałem się wszystkiego.
Ale to było później, znacznie później.
Miał dużo gitar, akustycznych, elektrycznych, kolorowych, nowych i starych, ozdabianych autografami i tych całkiem zwyczajnych. Każda znaczyła dla niego bardzo wiele, to nie była zwykła kolekcja. Traktował je jak członków rodziny, nawet jeśli brzmi to śmiesznie.
Ale członków rodziny się nie sprzedaje.
Miał dużo gitar, akustycznych, elektrycznych, kolorowych, nowych i starych, ozdabianych autografami i tych całkiem zwyczajnych. Każda znaczyła dla niego bardzo wiele, to nie była zwykła kolekcja. Traktował je jak członków rodziny, nawet jeśli brzmi to śmiesznie.
Jak to jest z tą herą, to wszyscy wiemy. Hera zawsze była wśród muzyków, od samego początku.
Kristen Pfaff, taka młodziutka gitarzystka, przedawkowała w wieku 27 lat, tak jak i cudowna Janis Joplin. A Jim Morrison? A Kurt Cobain, który się zastrzelił? Ile istnień pochłonęła ta przewrotna kochanka? Ile łez, ile złudzeń, ile bólu?
Ojciec nie wziął przykładu z Kurta, który poniekąd odszedł z godnością. Co to jest strzał ze strzelby? Jedno pociągnięcie cyngla i koniec.
Nie, on musiał odstawić teatrzyk z ostatnią, ocaloną gitarą, której nie oddał za garść proszku.
Do dziś nie wiem, czy zaplanował to, czy też to zbieg okoliczności, że akurat wtedy ja przechodziłem przez ten parking.
Wyobraź sobie, że masz czternaście lat, wracasz ze szkoły, a na betonie przed tobą ni stąd, ni zowąd, rozpryskuje się w drzazgi zrzucona z trzydziestego piętra gitara. Umiesz to sobie wyobrazić? Ten dźwięk, ten paskudny odgłos pękających rozpaczliwie strun, ten głuchy stukot? Umiesz to sobie wyobrazić?
A później? Wyobraź sobie sylwetkę ludzką, spadającą jak kamień zaraz potem. Umiesz to sobie wyobrazić? Ten chrzęst miażdżonych kości, krew wszędzie dookoła, od której zapachu zdajesz się tracić zmysły? Umiesz to sobie wyobrazić? Poskręcane ciało, ze zgruchotaną czaszką i wywróconymi oczami? Umiesz to sobie wyobrazić? Ten nieludzki skowyt, ten kompletnie zwierzęcy jęk, ten krzyk - dobiegający jakby gdzieś z oddali? Umiesz to sobie wyobrazić? Umiesz?
Ja to widziałem...
To był mój ojciec, to zwierzę, ten koszmar, wracający setki razy. Ta kolejna już, bezwolna marionetka do kolekcji. Ten pusty dźwięk, odbijający się do teraz w życiu niezrozumiałym echem. Ten najgorszy, najczarniejszy scenariusz. Ten nieudolny aktor, który zapomniał przez chwilę, że życie to nie teatr.
Dlaczego właściwie o tym mówię? O nim, nie o sobie?
Ponieważ to on był tym klockiem, który burzy całą wieżę swym upadkiem. Upadł - pociągnął za sobą nas, mnie i mamę.
Już za życia nie traktował nas poważnie. To jest, tfu, byliśmy mu kulą u nogi. Niebieski ptak - po cholerę mu kobieta i dzieciak? Oczywiście, że dobre strony to też miało - dla niego. Gdy wyleciał na zbity ryj z pracy, to przecież zarabiane przez mamę pieniądze były wszystkim. Zaczął pić - więc je przepijał. Albo dla odmiany wydawał na prochy. Gdy forsy brakowało - szalał.
Wyszedł z niego agresywny wariat, przerażający w tym, jak wiele granic potrafił przekroczyć. Kiedy był pijany albo naćpany - pół biedy. Serio. Wówczas śpiewał, grał na wyimaginowanych gitarach, albo po prostu zasypiał. Czasem puściły mu nerwy, ale to było nic.
Kiedy wracał na głodzie, zaczynało się piekło. W ruch szły pięści, szklanki, krzesła - naprawdę nie robiło mu to różnicy. Na początku chowałem się przed nim - głupi tchórz. Obrywała mama. Potem próbowałem ją zasłaniać, ale to nic nie znaczyło. Siła nałogu kontra cherlawy jedenastolatek - nie istniała najdrobniejsza szansa.
A wiesz, co było w tym najgorsze? Że ona wciąż go kochała. Wielką, wariacką miłością, której nie złamie nic. Nawet, gdy pobił ją do nieprzytomności, a potem uciekł - wybaczyła mu. Bo przy tym wszystkim potrafił być czułym mężem, kajał się na kolanach, przynosił jej kwiaty, błagał. Zawsze wygrywał.
Umiał przepraszać, owszem. Obiecywał poprawę, w którą nie wierzył nikt, poza nią. Nawet chyba on sam.
Bo po co oczekiwać dnia, który nigdy nie nadejdzie.
Obiecywał, a jednak było źle, było coraz gorzej. Wysprzedawał wszystkie gitary, złościło go, że musi z nich rezygnować - więc odreagowywał na nas. Miał w dupie, czy sąsiedzi usłyszą - a dziwnym trafem nigdy nie słyszeli. Bałem się go, zwyczajnie po ludzku się bałem - i nienawidziłem za to, co robił mamie.
Nauczyła się kryć sińce pod makijażem, chodziła normalnie do przychodni, zdawała się oazą spokoju - ze sztucznym uśmiechem przyklejonym na stałe do pięknej twarzy.
Wewnątrz była jak rozbita, porcelanowa lalka.
Miałem może z dwanaście lat i już życzyłem ojcu śmierci.
I wiesz, modlitwa dziecka ma wielką moc. Dorośli nawet nie zdają sobie sprawy, jak potężną.
A prośby zostały wysłuchane. Zmieniły coś? Owszem.
Bo dopóki on żył - było źle. Ale dopiero kiedy umarł, okazało się, że to, co naiwnie braliśmy za piekło - było ledwie jego przedsionkiem.
Stałem jak kołek nad tą trumną, a do głowy cisnęło mi się tyle myśli, że nie wiedziałem, którą złapać i przyjrzeć się trochę uważniej.
Deszcz padał. Mama tak się trzęsła, że stojąc obok czułem jej rozpaczliwy dygot, czarne od tuszu łzy kapały mi na ramię, a szczupła dłoń zaciskała na przedramieniu jak kleszcze, zostawiając siniaki.
Ta jej histeria bolała chyba najbardziej, mimo, że milcząca i w gruncie rzeczy - bezsensowna. Błękit zniknął z jej oczu, w pustych tęczówkach zagościła matowa gorycz niczym gruba warstwa popiołu. Pogrzebała blask, zgasiła jej urodę - a nie zgasiła tego przeklętego, cholernego uczucia, tlącego się w niej zbyt mocno, zbyt głęboko. Nie rozumiałem tego, nigdy. A wtedy już kompletnie.
Ja tam miałem ochotę uciec - i nie wracać już więcej.
Szmata, ćpun, pijak, szaleniec, gnój, sadysta i buntownik.
"Artysta".
Potem podszedł do mnie on. Cesar. Krępy osiłek z wygoloną głową, wytatuowanymi aż po nadgarstki rękami, kolczykiem w dolnej wardze - i błękitnymi oczkami, tak niemożliwie kontrastującymi z całą resztą, że człowiek w tym strachu zawsze miał chęć wybuchnąć śmiechem. Groteskowe oczęta Cesara były słynne, jak się dowiedziałem później. Zebrał nawet przezwisko Aniołek, popularne wśród nas tylko wtedy, gdy nie było go w pobliżu. Bo pięść miał twardą, trafiał bezbłędnie, a jeśli czegoś mu brakowało - to chyba tylko poczucia humoru.
Odeszliśmy na bok, co już samo w sobie było niepokojące. No i słusznie. Dowiedziałem się, w jakim konkretnie bagnie jesteśmy. Że ojciec brał narkotyki na kredyt, łagodnie mówiąc. Zostawił po sobie takie niewiarygodne długi, że to aż nierealne - jak w ciągu trzydziestu siedmiu raptem lat życia mógł aż tyle wziąć.
Oczywiście nie mieliśmy ani grosza, żeby to spłacić, a Cesar był tego w zupełności świadom. Postawił mi bardzo prostą propozycję - żebym spłacił te tysiące, pracując dla nich.
To brzmiało jak kiepski żart.
Miałem się stać kimś takim, jak On?
Gorzej.
Nigdy.
Uśmiechnął się bezzębnymi ustami, mówiąc, że dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał. I ku mojemu największemu zdziwieniu, po prostu odszedł. Byłem w szoku, ale czułem też ulgę.
Koniec problemów, tak?
Wkrótce miałem poznać, jak to jest - nie mieć nic. Bieda wydaje się taka śmieszna, jeśli ma się wszystkiego pod dostatkiem. Tak też widzieli to nasi krewni, jedyni ewentualni wspomożyciele.
Dwójka ludzi nie potrzebuje wiele, koniec końców. Jest dach nad głową, jest jedna wypłata - no przecież żyć nie umierać!
Szkoda tylko, że nikt nie przewidział faktu, iż mama może wreszcie przestać udawać niezwyciężoną. Bo człowiek ogółem jest silny, a kobieta, która kocha - zniesie najwięcej. Ale nie wszystko. Do listy wyjątków zalicza się śmierć.
Ugięła się pod ciężarem na swoich barkach, zrezygnowała z walki. Maska, przybierana od tak dawna, rozsypała się razem z jej duszą. Zwolniła się na dobre z pracy, zamknęła przed wszystkimi, zastąpiła świadomość - snem. Długim, ciężkim, trwającym całymi tygodniami. Łykała garści tabletek, zapijała wódką - i tłukła się po pustym mieszkaniu, otępiała, nie widząc - nie słysząc - nie czując - niczego. Przesypiała życie, tumaniona strachem przed przebudzeniem - nie chciała się budzić, nie chciała. Ciężko jej się dziwić.
No dobra, ale co ze mną?
Kierowany odgórnym przykładem, dałem sobie spokój ze szkołą. Nie widziałem sensu w ślęczeniu nad książkami, podczas gdy nie miałem co jeść. Ale pracować też nie umiałem - bo i skąd? Matka nauczyła mnie wiązać bandaże, robić zastrzyki, zbijać gorączkę - ojciec nauczył mnie grać. Tylko tyle.
Czując niechęć do siebie za to, co robię - poszedłem na ulicę jak on. Nie potrafiąc wydeptać własnych śladów, stąpałem po jego ścieżce - choć wszystko się we mnie opierało.
Nędzarz.
...A kiedyś brał mnie na kolana, puszczał winyle i kazał słuchać...
"To jest muzyka, Diego. Sztuka, słyszysz to? Te uczucia, to serce?"
"Nie słyszę."
"Usłyszysz, postaraj się."
Łykając gorycz, zbierającą w gardle, wyskoczyłem na głęboką wodę i zacząłem grać - szlifowane tak długo - "Schody do nieba". Czternastolatek, wyjący do wtóru gitary, stał się jaką-taką atrakcją. Nieśmiałość zniknęła wraz z pierwszym banknotem, osuwającym się na rozpostarty futerał. Długo tam siedziałem, aż zupełnie zachrypłem, a palce bolały mnie tak, że z trudem je rozprostowywałem. Ale miałem ten łup, napełniający nadzieją.
To były przecież grosze...
Chociaż byłem wytrwały i chodziłem dzień w dzień na dworzec, choć traciłem głos na wietrze i krwawiłem sobie knykcie zmęczonych rąk - nie zdołałem wypełnić tym potrzeb, nawet tych podstawowych. Walczyłem z każdym dniem, a nocami modliłem się albo kląłem, prosząc o jakiś cud.
Przychodziły rachunki, za prąd, za gaz, za wodę.
Jak ja ich nienawidziłem, to się w głowie nie mieści.
Śmieszne, prawda?
Może powinienem się śmiać, a nie płakać?
Bo raz na ulicy zaczepił mnie Pablo - teraz już wiem, że to był on - chwaląc mój talent i mówiąc, że powinienem uczyć się w szkole muzycznej.
Uciekłem.
A potem w domu nie płakałem, tylko zwyczajnie wyłem. Ryczałem jak skończony kretyn, bo niczego tak nie pragnąłem, jak uczyć się muzyki. A nie mogłem, do cholery, nie mogłem!
Ludzie mówią, że pieniądze szczęścia nie dają. Nigdy nie słyszałem większego kłamstwa. Owszem, można mieć pieniądze i być nieszczęśliwym. Ale bez pieniędzy szczęście jest jak naigrawający się smarkacz, podchodzący jak najbliżej, ale nie dający się dotknąć. Spróbuj cieszyć się, gdy szarpiesz się z każdym dniem i wiesz, że jutro wcale nie będzie lepiej.
Poddałem się, tak. Byłem za słaby, nie potrafiłem postawić się życiu, upadałem - miałem dość.
Dwa miesiące minęły od pogrzebu, tylko tyle. Wygrzebałem ze śmietnika wizytówkę, którą wcisnął mi Cesar ukradkiem do kieszeni tamtego dnia.
Podpisałem cyrograf - nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Nie za bardzo wiedziałem, w jaki świat wkraczam. Był mi zupełnie obcy, nawet jeśli dotąd żyłem w pobliskim otoczeniu jednego z jego mieszkańców - biernego uczestnika gry. Nie chciałem poznawać go bliżej, nie chciałem próbować nowych rzeczy albo czegoś w tym stylu.
Nie po to przyszedłem, więc nie miałem nawet ochoty zagłębiać się w jakieś szczegóły.
Dostałem trochę "brązowego cukru" i ogólne informacje, które musiały mi wystarczyć. Łaziłem pod jakąś nieznaną mi wcześniej szkołą, próbując zaczepiać przechodzących uczniów. Pierwszego dnia nie sprzedałem nic; drugiego dnia też. Trzeciego - natrafiłem na Ramireza, który buchnął śmiechem na mój widok. Nie wiedziałem, co go tak śmieszy, ale miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły, skoczyć pod jakiś pociąg, cokolwiek.
Zatrzymał mnie, nie pozwolił odejść.
Dopiero po chwili rozmowy okazało się, że robię to źle. Że wszystko robię źle.
Sprzedajesz szczęście w proszku, a sam wyglądasz jak siedem nieszczęść. Przecież to nielogiczne, tłumaczył. Szedł za mną, naigrawał się, doprowadzając mnie tym do szału. Rzuciłem się na niego - położył mnie jednym palcem.
Popracuj nad tym, bo inaczej nie da rady, rechotał. Ale podał mi rękę.
Jako jedyny.
Bo ostatecznie to on mi pomógł wydostać się z problemów. Pożyczył mi całkiem sporą kwotę "na życie", nie żądając zwrotu przez wiele miesięcy. Tłumaczył mi, jak wywoływać zaufanie, jak chodzić, uśmiechać się. Jak stworzyć pozory, że zna się wszystkie sekrety. Wziął mnie na siłownię, ujawnił mi kilka własnych sztuczek i nie chciał nic w zamian. Podłapałem to zaskakująco szybko i wkrótce nie musiałem już łazić za dzieciakami, by opchnąć im towar. Sami zabiegali o to. Zyskałem swoistą sławę wśród nastolatków, co poskutkowało wzrostem pewności siebie, no i - pieniędzmi. Wreszcie.
Nauczyłem się inwestować dobrze swoje nieduże zarobki, oszczędzałem bez przerwy, w wolnych chwilach wciąż przygrywałem na ulicach. Odkładałem co się dało, wkręciłem się jakoś w świat giełdy i - choć nie miałem nawet skończonych piętnastu lat - pomnażałem każdy grosz z zaskakującym sukcesem. Znalazłem w sobie żyłkę do interesów, talent, którego mój ojciec nigdy nie posiadał. Cesar przestał mi pośredniczyć, szef był zadowolony, a Al stał się moim najlepszym przyjacielem.
Życie powolutku wracało do normy.
Tymczasem mama po miesiącach spędzonych samotnie w domu, jakimś cudem zdołała się podźwignąć. Zauważyłem zmiany w niej zachodzące, ale początkowo podszedłem do tego dość sceptycznie. Wreszcie jednak uwierzyłem w nią, a ona w siebie. Wspierałem ją w miarę możliwości, aż odbudowała psychikę prawie do poprzedniego stanu. Inna rzecz, że zaczęła się nagle interesować, skąd biorę pieniądze - odpowiadałem dosyć wykrętnie, w końcu jeszcze nie oszalałem.
Znalazła pracę w innym szpitalu, a nasze życie zaczęło wreszcie się układać od nowa.
I takie mogłoby pozostać, ale tak to już bywa... Cóż, nic niezmienne nie pozostaje.
Poznałem Sonię. Nie, nie myśl, że łączyło nas coś więcej, poza celem i tym, co robiliśmy - w jakim świecie się obracaliśmy. Pochodziła z biednej rodziny, ale miała zawsze zaskakująco wiele forsy. I nie kryła przede mną jej źródła.
Jej znajomi wynajdywali bogatych, nieżonatych facetów - najczęściej w średnim wieku, chociaż niekoniecznie. Ewentualnością była też ich nieciekawa sytuacja uczuciowa, czyli trafiało na przeróżne szychy, znudzonych bankierów, samotnych wdowców, czasem dyrektorów nieźle prosperujących firm - różnych takich. A jej zadaniem było takowych owinąć sobie wokół palca, do czego miała dryg. Gdy któryś z nich zakochał się lub chociaż dał wciągnąć w przelotny romans, wówczas od słowa do słowa proponowała mu nieszkodliwy odlot. A potem metodycznie, nieubłaganie czyściła jego portfel, gdy uzależniał się coraz bardziej. I znikała, gdy moment był odpowiedni - nie można było za długo przeciągać gry, to groziło wpadnięciem we własną pułapkę.
A co w tym było takiego opłacalnego? Otóż to, że taki motłoch z gimnazjów i zwykłych klubów, czyli lwia część moich klientów, zadowalał się byle czym. Brown sugar czy pospolity kompot do najdroższych nie należą. Jednak bogaczy stać było na heroinę najczystszą, białą lub prawie białą, z dużą zawartością kluczowej substancji, uzależniającą najsilniej - a przy tym drogą jak cholera.
Szef podłapał ten pomysł, czyniąc ze mnie - no, męski odpowiednik tego, co robiła. Specjalnie na potrzeby tego sprowadzali skądś tam czysty towar, a z obliczeń wynikało, że wszystkim się nam to opłaci.
Byłem dosyć zaskoczony tym, jak łatwo mi to wychodzi. Oczywiście był tu haczyk, ta drobna różnica między mną a Sonią - wiek ofiar. Zlecali mi różne nastolatki, niekiedy starsze o parę lat, częściej trochę młodsze lub w moim wieku, czasem - dziewczynki jeszcze, zawsze jednak - posiadające majętnych rodziców.
Większość z nich okazywała się rozpieszczonymi do granic możliwości gówniarami, z tych co to kiedyś miały własnego kucyka albo yorkshire terriera i łóżko z baldachimem, a obecnie wypełniały wolny czas wizytami u manikiurzystki, imprezami w gronie swoich obrzydliwie bogatych znajomych albo wrzucaniem w internet swoich upozowanych przed lustrem zdjęć, na których główną rolę odgrywał dekolt, a twarz schodziła na dalszy plan.
Ten typ był do upolowania tak beznadziejnie prosty, że aż nudny. Co za problem wyważać otwarte drzwi? Wiele z nich miało wcześniej do czynienia z narkotykami, więc odpadała nawet tajemnicza gadka o niesamowitych przeżyciach.
Trafiały się też córeczki tatusia, małe aniołki o szafirowych oczkach i nienagannie wyprostowanych włosach, traktujące wszystkich z jednakową wyższością. Ciche wody, którym nie drgnęła nawet brew, gdy oznajmiało im się, że zakochało się w nich bez pamięci. Taaa, z tymi było trochę ciężej. Ale i one prędzej czy później ulegały mojemu urokowi i wpadały w lepkie sidła nałogu, bez wahania płacąc mi nawet trzykrotną wartość tego, co brały. Kiedy czegoś bardzo chcesz, cena nie gra żadnej roli. Żadnej.
Trafiały się buntowniczki, malujące usta szminką czarną jak noc, lubujące się w podartych pończochach i muzyce przypominającej wycie opętanych dusz. Z reguły na każde pytanie miały gotową odpowiedź, brzmiącą - w zależności od sytuacji - "Nie", "To moje życie", "I tak to zrobię", "Spieprzaj".
Miękły jak wosk, stawały się potulnymi barankami, jeśli się jej umiało odpowiednio pogłaskać pod włos.
Trafiały się chłopczyce, desperatki, grzeczne i niegrzeczne, mniej lub bardziej wygadane. Trafiały się ślicznotki, od których ciężko było oderwać wzrok, i takie, które pod warstwą tapety nosiły przeciętne lub mało ciekawe buźki. Trafiały się uczennice prywatnych szkół, uzdolnione plastycznie lub literacko. Trafiały dziewczęta wszystkich gatunków - nie miej mnie za szowinistę, ale takie one były. Wszystkie po kolei.
No i była jeszcze Aurelié.
Której nie dało się porównać do absolutnie nikogo innego.
Wiesz, kiedy ją poznałem, nie minął nawet rok od śmierci jej matki. Miała tylko ojca, milionera wyglądającego jak typowy włoski mafiozo, z cygarem, brylantyną we włosach i walizką pełną dolarów zawsze gdzieś w zanadrzu. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał oswojonego gołębia.
Tacy jak on obserwują każdy twój ruch, gotowi odkurzyć swoją strzelbę w każdej chwili. A jednocześnie, paradoksalnie, widzą najmniej.
Ona potrzebowała wsparcia, potrzebowała go jak powietrza. Nie mogłem tego zignorować, bo w końcu nie byłem chorym zwyrodnialcem, którego obchodzi tylko kasa. A ona powierzyła mi swoje zaufanie bez wahania. Przylgnęła do mnie całym zranionym, pełnym blizn sercem i nie chciała się oderwać, jakbym był jej wybawcą. I pokochała mnie, tą szczerą, naiwną miłością, która jest ślepa, bezkrytyczna i nieskończenie uległa.
Jak mojej matki do ojca?
Łykała wszystko, każde słowo, spojrzenie, kłamstwo - jak spragniony ptaszek; jadła mi z rąk, wypiłaby truciznę, gdybym jej ją podał. Zresztą... czy było inaczej?
Nie wahała się nigdy, niczym małe dziecko, które słucha rodzica, nie wiedząc po co ma robić jedno, a drugiego nie - ale robiąc to. Mimo to rozumiała - dlaczego. Tam gdzieś w głębi. I może dlatego sama nie chciała przestać. Brała, by zagłuszyć ból, jakby heroina była wodą, a ona umierała z pragnienia. Ale to było zbyt wiele. Za dużo, o wiele za dużo dla jej delikatnego organizmu.
Zaczynałem się o nią bać.
Wreszcie wycofałem się, ostrożnie jak nigdy dotąd. Ale po paru dniach dostałem telefon od jej ojca - niby nic, a jednak w życiu bym się tego nie spodziewał. Rozumiesz, ten typ interesuje się tobą dopiero gdy stłuczesz mu drogocenny wazon albo przyłapie cię wychodzącego z sypialni jego córki. Ale tak, bez - no powiedzmy, że bez - żadnej okazji?
Zresztą, bez sensu jest to, co teraz powiedziałem. Bo ta sprawa była dość istotna, miała piętnaście lat i przerażająco głębokie spojrzenie.
I według jego słów, popadła w depresję.
Nie trzeba mieć wykształcenia medycznego, żeby wiedzieć, co jej było. Odstawienie skutkuje zawsze tak samo.
Przyszedłem. Płakała, błagała mnie. Biegała po pokoju jak oszalały motyl zatrzaśnięty w słoiku, obiecywała mi wszystko - wszystko. Dosłownie. Wszelkie granice przestały mieć znaczenie.
Był jeden problem - nie miałem hery, ani grama.
Miałem za to działkę amfy, którą dostałem kiedyś od kogoś w ramach podziękowania.
Wiesz, nie wybaczę sobie tego. Nigdy. Zresztą... Ciągle jeszcze mi się śnią te jej oczy, te niesamowite czarne oczy. I palce, bielejące na brzegu mojej kurtki, gdy zaciskały się z całych sił. I posiniałe usta.
I dalej --
Niepokój, lęk, chłód.
Gasnące niebo w jej źrenicach, puste szklane kulki - już bez gwiazd.
Ból, niewyobrażalny ból w tej drobnej twarzyczce.
Płomyczek, zdmuchnięty w tak krótkiej chwili.
I to wszystko... Jej ciało, już potem. Biały kwiat, widziałaś kiedyś goździk wstawiony do atramentu?
Przez jedną noc nasiąka czernią.
Miała chore serce, nie wiedziałem tego. Ale to niczego nie usprawiedliwia, tak jak całej reszty.
Ja... Nie wiem, byłem tchórzem, tak samo jak wtedy, kiedy kryłem się w swoim pokoju przed gniewem ojca. Przerażonym dzieckiem - a wtedy miałem niespełna siedemnaście lat, byłem nim.
...Najlepsze jest to, że jej ojciec - przewrażliwiony wdowiec - załamał się tak cicho, bez wściekłości. I niewiarygodne - do dziś nie wiem, jak to w ogóle możliwe - nie szukał winnego, a mnie ocalił, gdy zaczęły się afery z przesłuchaniami. Zaświadczył za mnie, potwierdził moją niewinność - kasa rządzi światem, sąd nie miał za wiele do powiedzenia - a ja jakimś cudem ocaliłem skórę po raz kolejny.
I wtedy byłem pewien, że ostatni.
Wyśmiali mnie - nienawidziłem tego zawsze - gdy oznajmiłem twardo, że chcę odejść. Spłaciłem dług, teoretycznie nic mnie nie trzymało w tej chorej robocie.
Właśnie, teoretycznie.
Nie chcę mówić dalej, bo dopowiesz sobie resztę bez problemu.
No, prawie jak w tych durnych filmach. Zagrozili śmiercią mojej matce - że mnie to tam małe piwo, ale jej?
Nie mogłem przerwać. Nie mogłem tego zrobić. Już zabiłem jedną istotę, którą kochałem. I wiedziałem, że odtąd każda z kobiet kochanych przeze mnie - każda, siostra, przyjaciółka, każda - będzie w największym niebezpieczeństwie.
Więc już wiesz, na czym stoję. Znienawidź mnie - zrób to, nie będę miał pretensji. Nie zasługuję na nic więcej.
Handlowałem śmiercią - przecież wciąż to robię. Dostałem jako następną ofiarę - ją... Wiesz, że to ona. Ona. O to chodziło, od samego początku. Nie radzę sobie z tym zleceniem, ale wiesz?
To obecnie chyba najmniejszy z moich problemów.
Największym jesteś ty, Ludmiło.
Domyślasz się, dlaczego?
_______________________________________________________
Tak, to znowu ja. Ta wredna zołza, która nie może wam dać spokoju nawet przez głupi miesiąc.
Zastanawiałam się z pięćset razy, czy publikować coś takiego, ale w końcu za długo się nad tym męczyłam, żeby teraz skasować. Efekt mi się co prawda ani trochę nie podoba, ale tam. Nic nowego.
Żebym więcej od nikogo nie słyszała, że Diego knuje z Ludmiłą - to nie ta historia, nie tutaj. :D
Wciąż mam problemy z internetem, czekam na znajomego Pana od komputerów, może coś zdziała. Jednak na rozdział, cóż, nie liczcie. Przepraszam.
A to coś - pisane w dużej części na telefonie i tamże poprawiane, przymknijcie oko na błędy, co?
I jeszcze jedno - dzisiaj mija równo rok od pierwszego opublikowanego przeze mnie posta na blogspocie. Co prawda tamten blog dawno już nie istnieje, ale pamiętam, że było to w moje imieniny, tak jak dziś. Zuzanny, Marii, Joanny - trzy imiona jednego dnia, ktoś mnie przebije? :D
Więc świętuję, że tak długo ze mną wytrzymaliście. Ja sama nie wytrzymałabym ze sobą.
Kristen Pfaff, taka młodziutka gitarzystka, przedawkowała w wieku 27 lat, tak jak i cudowna Janis Joplin. A Jim Morrison? A Kurt Cobain, który się zastrzelił? Ile istnień pochłonęła ta przewrotna kochanka? Ile łez, ile złudzeń, ile bólu?
Ojciec nie wziął przykładu z Kurta, który poniekąd odszedł z godnością. Co to jest strzał ze strzelby? Jedno pociągnięcie cyngla i koniec.
Nie, on musiał odstawić teatrzyk z ostatnią, ocaloną gitarą, której nie oddał za garść proszku.
Do dziś nie wiem, czy zaplanował to, czy też to zbieg okoliczności, że akurat wtedy ja przechodziłem przez ten parking.
Wyobraź sobie, że masz czternaście lat, wracasz ze szkoły, a na betonie przed tobą ni stąd, ni zowąd, rozpryskuje się w drzazgi zrzucona z trzydziestego piętra gitara. Umiesz to sobie wyobrazić? Ten dźwięk, ten paskudny odgłos pękających rozpaczliwie strun, ten głuchy stukot? Umiesz to sobie wyobrazić?
A później? Wyobraź sobie sylwetkę ludzką, spadającą jak kamień zaraz potem. Umiesz to sobie wyobrazić? Ten chrzęst miażdżonych kości, krew wszędzie dookoła, od której zapachu zdajesz się tracić zmysły? Umiesz to sobie wyobrazić? Poskręcane ciało, ze zgruchotaną czaszką i wywróconymi oczami? Umiesz to sobie wyobrazić? Ten nieludzki skowyt, ten kompletnie zwierzęcy jęk, ten krzyk - dobiegający jakby gdzieś z oddali? Umiesz to sobie wyobrazić? Umiesz?
Ja to widziałem...
To był mój ojciec, to zwierzę, ten koszmar, wracający setki razy. Ta kolejna już, bezwolna marionetka do kolekcji. Ten pusty dźwięk, odbijający się do teraz w życiu niezrozumiałym echem. Ten najgorszy, najczarniejszy scenariusz. Ten nieudolny aktor, który zapomniał przez chwilę, że życie to nie teatr.
Dlaczego właściwie o tym mówię? O nim, nie o sobie?
Ponieważ to on był tym klockiem, który burzy całą wieżę swym upadkiem. Upadł - pociągnął za sobą nas, mnie i mamę.
Już za życia nie traktował nas poważnie. To jest, tfu, byliśmy mu kulą u nogi. Niebieski ptak - po cholerę mu kobieta i dzieciak? Oczywiście, że dobre strony to też miało - dla niego. Gdy wyleciał na zbity ryj z pracy, to przecież zarabiane przez mamę pieniądze były wszystkim. Zaczął pić - więc je przepijał. Albo dla odmiany wydawał na prochy. Gdy forsy brakowało - szalał.
Wyszedł z niego agresywny wariat, przerażający w tym, jak wiele granic potrafił przekroczyć. Kiedy był pijany albo naćpany - pół biedy. Serio. Wówczas śpiewał, grał na wyimaginowanych gitarach, albo po prostu zasypiał. Czasem puściły mu nerwy, ale to było nic.
Kiedy wracał na głodzie, zaczynało się piekło. W ruch szły pięści, szklanki, krzesła - naprawdę nie robiło mu to różnicy. Na początku chowałem się przed nim - głupi tchórz. Obrywała mama. Potem próbowałem ją zasłaniać, ale to nic nie znaczyło. Siła nałogu kontra cherlawy jedenastolatek - nie istniała najdrobniejsza szansa.
A wiesz, co było w tym najgorsze? Że ona wciąż go kochała. Wielką, wariacką miłością, której nie złamie nic. Nawet, gdy pobił ją do nieprzytomności, a potem uciekł - wybaczyła mu. Bo przy tym wszystkim potrafił być czułym mężem, kajał się na kolanach, przynosił jej kwiaty, błagał. Zawsze wygrywał.
Umiał przepraszać, owszem. Obiecywał poprawę, w którą nie wierzył nikt, poza nią. Nawet chyba on sam.
Obiecywał, a jednak było źle, było coraz gorzej. Wysprzedawał wszystkie gitary, złościło go, że musi z nich rezygnować - więc odreagowywał na nas. Miał w dupie, czy sąsiedzi usłyszą - a dziwnym trafem nigdy nie słyszeli. Bałem się go, zwyczajnie po ludzku się bałem - i nienawidziłem za to, co robił mamie.
Nauczyła się kryć sińce pod makijażem, chodziła normalnie do przychodni, zdawała się oazą spokoju - ze sztucznym uśmiechem przyklejonym na stałe do pięknej twarzy.
Wewnątrz była jak rozbita, porcelanowa lalka.
Miałem może z dwanaście lat i już życzyłem ojcu śmierci.
I wiesz, modlitwa dziecka ma wielką moc. Dorośli nawet nie zdają sobie sprawy, jak potężną.
A prośby zostały wysłuchane. Zmieniły coś? Owszem.
Bo dopóki on żył - było źle. Ale dopiero kiedy umarł, okazało się, że to, co naiwnie braliśmy za piekło - było ledwie jego przedsionkiem.
Szarość pustki, zimna czerń - wielkie nic.
Stałem jak kołek nad tą trumną, a do głowy cisnęło mi się tyle myśli, że nie wiedziałem, którą złapać i przyjrzeć się trochę uważniej.
Deszcz padał. Mama tak się trzęsła, że stojąc obok czułem jej rozpaczliwy dygot, czarne od tuszu łzy kapały mi na ramię, a szczupła dłoń zaciskała na przedramieniu jak kleszcze, zostawiając siniaki.
Ta jej histeria bolała chyba najbardziej, mimo, że milcząca i w gruncie rzeczy - bezsensowna. Błękit zniknął z jej oczu, w pustych tęczówkach zagościła matowa gorycz niczym gruba warstwa popiołu. Pogrzebała blask, zgasiła jej urodę - a nie zgasiła tego przeklętego, cholernego uczucia, tlącego się w niej zbyt mocno, zbyt głęboko. Nie rozumiałem tego, nigdy. A wtedy już kompletnie.
Ja tam miałem ochotę uciec - i nie wracać już więcej.
Potem podszedł do mnie on. Cesar. Krępy osiłek z wygoloną głową, wytatuowanymi aż po nadgarstki rękami, kolczykiem w dolnej wardze - i błękitnymi oczkami, tak niemożliwie kontrastującymi z całą resztą, że człowiek w tym strachu zawsze miał chęć wybuchnąć śmiechem. Groteskowe oczęta Cesara były słynne, jak się dowiedziałem później. Zebrał nawet przezwisko Aniołek, popularne wśród nas tylko wtedy, gdy nie było go w pobliżu. Bo pięść miał twardą, trafiał bezbłędnie, a jeśli czegoś mu brakowało - to chyba tylko poczucia humoru.
Odeszliśmy na bok, co już samo w sobie było niepokojące. No i słusznie. Dowiedziałem się, w jakim konkretnie bagnie jesteśmy. Że ojciec brał narkotyki na kredyt, łagodnie mówiąc. Zostawił po sobie takie niewiarygodne długi, że to aż nierealne - jak w ciągu trzydziestu siedmiu raptem lat życia mógł aż tyle wziąć.
Oczywiście nie mieliśmy ani grosza, żeby to spłacić, a Cesar był tego w zupełności świadom. Postawił mi bardzo prostą propozycję - żebym spłacił te tysiące, pracując dla nich.
To brzmiało jak kiepski żart.
Miałem się stać kimś takim, jak On?
Nigdy.
Uśmiechnął się bezzębnymi ustami, mówiąc, że dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał. I ku mojemu największemu zdziwieniu, po prostu odszedł. Byłem w szoku, ale czułem też ulgę.
Koniec problemów, tak?
Wkrótce miałem poznać, jak to jest - nie mieć nic. Bieda wydaje się taka śmieszna, jeśli ma się wszystkiego pod dostatkiem. Tak też widzieli to nasi krewni, jedyni ewentualni wspomożyciele.
Dwójka ludzi nie potrzebuje wiele, koniec końców. Jest dach nad głową, jest jedna wypłata - no przecież żyć nie umierać!
Szkoda tylko, że nikt nie przewidział faktu, iż mama może wreszcie przestać udawać niezwyciężoną. Bo człowiek ogółem jest silny, a kobieta, która kocha - zniesie najwięcej. Ale nie wszystko. Do listy wyjątków zalicza się śmierć.
Ugięła się pod ciężarem na swoich barkach, zrezygnowała z walki. Maska, przybierana od tak dawna, rozsypała się razem z jej duszą. Zwolniła się na dobre z pracy, zamknęła przed wszystkimi, zastąpiła świadomość - snem. Długim, ciężkim, trwającym całymi tygodniami. Łykała garści tabletek, zapijała wódką - i tłukła się po pustym mieszkaniu, otępiała, nie widząc - nie słysząc - nie czując - niczego. Przesypiała życie, tumaniona strachem przed przebudzeniem - nie chciała się budzić, nie chciała. Ciężko jej się dziwić.
No dobra, ale co ze mną?
Kierowany odgórnym przykładem, dałem sobie spokój ze szkołą. Nie widziałem sensu w ślęczeniu nad książkami, podczas gdy nie miałem co jeść. Ale pracować też nie umiałem - bo i skąd? Matka nauczyła mnie wiązać bandaże, robić zastrzyki, zbijać gorączkę - ojciec nauczył mnie grać. Tylko tyle.
Czując niechęć do siebie za to, co robię - poszedłem na ulicę jak on. Nie potrafiąc wydeptać własnych śladów, stąpałem po jego ścieżce - choć wszystko się we mnie opierało.
...A kiedyś brał mnie na kolana, puszczał winyle i kazał słuchać...
"To jest muzyka, Diego. Sztuka, słyszysz to? Te uczucia, to serce?"
"Nie słyszę."
"Usłyszysz, postaraj się."
Łykając gorycz, zbierającą w gardle, wyskoczyłem na głęboką wodę i zacząłem grać - szlifowane tak długo - "Schody do nieba". Czternastolatek, wyjący do wtóru gitary, stał się jaką-taką atrakcją. Nieśmiałość zniknęła wraz z pierwszym banknotem, osuwającym się na rozpostarty futerał. Długo tam siedziałem, aż zupełnie zachrypłem, a palce bolały mnie tak, że z trudem je rozprostowywałem. Ale miałem ten łup, napełniający nadzieją.
To były przecież grosze...
Chociaż byłem wytrwały i chodziłem dzień w dzień na dworzec, choć traciłem głos na wietrze i krwawiłem sobie knykcie zmęczonych rąk - nie zdołałem wypełnić tym potrzeb, nawet tych podstawowych. Walczyłem z każdym dniem, a nocami modliłem się albo kląłem, prosząc o jakiś cud.
Przychodziły rachunki, za prąd, za gaz, za wodę.
Jak ja ich nienawidziłem, to się w głowie nie mieści.
Śmieszne, prawda?
Może powinienem się śmiać, a nie płakać?
Bo raz na ulicy zaczepił mnie Pablo - teraz już wiem, że to był on - chwaląc mój talent i mówiąc, że powinienem uczyć się w szkole muzycznej.
Uciekłem.
A potem w domu nie płakałem, tylko zwyczajnie wyłem. Ryczałem jak skończony kretyn, bo niczego tak nie pragnąłem, jak uczyć się muzyki. A nie mogłem, do cholery, nie mogłem!
Ludzie mówią, że pieniądze szczęścia nie dają. Nigdy nie słyszałem większego kłamstwa. Owszem, można mieć pieniądze i być nieszczęśliwym. Ale bez pieniędzy szczęście jest jak naigrawający się smarkacz, podchodzący jak najbliżej, ale nie dający się dotknąć. Spróbuj cieszyć się, gdy szarpiesz się z każdym dniem i wiesz, że jutro wcale nie będzie lepiej.
Poddałem się, tak. Byłem za słaby, nie potrafiłem postawić się życiu, upadałem - miałem dość.
Dwa miesiące minęły od pogrzebu, tylko tyle. Wygrzebałem ze śmietnika wizytówkę, którą wcisnął mi Cesar ukradkiem do kieszeni tamtego dnia.
Podpisałem cyrograf - nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Brązowy cukier i zielone oczy Soni.
Nie za bardzo wiedziałem, w jaki świat wkraczam. Był mi zupełnie obcy, nawet jeśli dotąd żyłem w pobliskim otoczeniu jednego z jego mieszkańców - biernego uczestnika gry. Nie chciałem poznawać go bliżej, nie chciałem próbować nowych rzeczy albo czegoś w tym stylu.
Nie po to przyszedłem, więc nie miałem nawet ochoty zagłębiać się w jakieś szczegóły.
Dostałem trochę "brązowego cukru" i ogólne informacje, które musiały mi wystarczyć. Łaziłem pod jakąś nieznaną mi wcześniej szkołą, próbując zaczepiać przechodzących uczniów. Pierwszego dnia nie sprzedałem nic; drugiego dnia też. Trzeciego - natrafiłem na Ramireza, który buchnął śmiechem na mój widok. Nie wiedziałem, co go tak śmieszy, ale miałem ochotę rzucić to wszystko w diabły, skoczyć pod jakiś pociąg, cokolwiek.
Zatrzymał mnie, nie pozwolił odejść.
Dopiero po chwili rozmowy okazało się, że robię to źle. Że wszystko robię źle.
Sprzedajesz szczęście w proszku, a sam wyglądasz jak siedem nieszczęść. Przecież to nielogiczne, tłumaczył. Szedł za mną, naigrawał się, doprowadzając mnie tym do szału. Rzuciłem się na niego - położył mnie jednym palcem.
Popracuj nad tym, bo inaczej nie da rady, rechotał. Ale podał mi rękę.
Jako jedyny.
Bo ostatecznie to on mi pomógł wydostać się z problemów. Pożyczył mi całkiem sporą kwotę "na życie", nie żądając zwrotu przez wiele miesięcy. Tłumaczył mi, jak wywoływać zaufanie, jak chodzić, uśmiechać się. Jak stworzyć pozory, że zna się wszystkie sekrety. Wziął mnie na siłownię, ujawnił mi kilka własnych sztuczek i nie chciał nic w zamian. Podłapałem to zaskakująco szybko i wkrótce nie musiałem już łazić za dzieciakami, by opchnąć im towar. Sami zabiegali o to. Zyskałem swoistą sławę wśród nastolatków, co poskutkowało wzrostem pewności siebie, no i - pieniędzmi. Wreszcie.
Nauczyłem się inwestować dobrze swoje nieduże zarobki, oszczędzałem bez przerwy, w wolnych chwilach wciąż przygrywałem na ulicach. Odkładałem co się dało, wkręciłem się jakoś w świat giełdy i - choć nie miałem nawet skończonych piętnastu lat - pomnażałem każdy grosz z zaskakującym sukcesem. Znalazłem w sobie żyłkę do interesów, talent, którego mój ojciec nigdy nie posiadał. Cesar przestał mi pośredniczyć, szef był zadowolony, a Al stał się moim najlepszym przyjacielem.
Życie powolutku wracało do normy.
Tymczasem mama po miesiącach spędzonych samotnie w domu, jakimś cudem zdołała się podźwignąć. Zauważyłem zmiany w niej zachodzące, ale początkowo podszedłem do tego dość sceptycznie. Wreszcie jednak uwierzyłem w nią, a ona w siebie. Wspierałem ją w miarę możliwości, aż odbudowała psychikę prawie do poprzedniego stanu. Inna rzecz, że zaczęła się nagle interesować, skąd biorę pieniądze - odpowiadałem dosyć wykrętnie, w końcu jeszcze nie oszalałem.
Znalazła pracę w innym szpitalu, a nasze życie zaczęło wreszcie się układać od nowa.
I takie mogłoby pozostać, ale tak to już bywa... Cóż, nic niezmienne nie pozostaje.
Poznałem Sonię. Nie, nie myśl, że łączyło nas coś więcej, poza celem i tym, co robiliśmy - w jakim świecie się obracaliśmy. Pochodziła z biednej rodziny, ale miała zawsze zaskakująco wiele forsy. I nie kryła przede mną jej źródła.
Jej znajomi wynajdywali bogatych, nieżonatych facetów - najczęściej w średnim wieku, chociaż niekoniecznie. Ewentualnością była też ich nieciekawa sytuacja uczuciowa, czyli trafiało na przeróżne szychy, znudzonych bankierów, samotnych wdowców, czasem dyrektorów nieźle prosperujących firm - różnych takich. A jej zadaniem było takowych owinąć sobie wokół palca, do czego miała dryg. Gdy któryś z nich zakochał się lub chociaż dał wciągnąć w przelotny romans, wówczas od słowa do słowa proponowała mu nieszkodliwy odlot. A potem metodycznie, nieubłaganie czyściła jego portfel, gdy uzależniał się coraz bardziej. I znikała, gdy moment był odpowiedni - nie można było za długo przeciągać gry, to groziło wpadnięciem we własną pułapkę.
A co w tym było takiego opłacalnego? Otóż to, że taki motłoch z gimnazjów i zwykłych klubów, czyli lwia część moich klientów, zadowalał się byle czym. Brown sugar czy pospolity kompot do najdroższych nie należą. Jednak bogaczy stać było na heroinę najczystszą, białą lub prawie białą, z dużą zawartością kluczowej substancji, uzależniającą najsilniej - a przy tym drogą jak cholera.
Szef podłapał ten pomysł, czyniąc ze mnie - no, męski odpowiednik tego, co robiła. Specjalnie na potrzeby tego sprowadzali skądś tam czysty towar, a z obliczeń wynikało, że wszystkim się nam to opłaci.
Byłem dosyć zaskoczony tym, jak łatwo mi to wychodzi. Oczywiście był tu haczyk, ta drobna różnica między mną a Sonią - wiek ofiar. Zlecali mi różne nastolatki, niekiedy starsze o parę lat, częściej trochę młodsze lub w moim wieku, czasem - dziewczynki jeszcze, zawsze jednak - posiadające majętnych rodziców.
Większość z nich okazywała się rozpieszczonymi do granic możliwości gówniarami, z tych co to kiedyś miały własnego kucyka albo yorkshire terriera i łóżko z baldachimem, a obecnie wypełniały wolny czas wizytami u manikiurzystki, imprezami w gronie swoich obrzydliwie bogatych znajomych albo wrzucaniem w internet swoich upozowanych przed lustrem zdjęć, na których główną rolę odgrywał dekolt, a twarz schodziła na dalszy plan.
Ten typ był do upolowania tak beznadziejnie prosty, że aż nudny. Co za problem wyważać otwarte drzwi? Wiele z nich miało wcześniej do czynienia z narkotykami, więc odpadała nawet tajemnicza gadka o niesamowitych przeżyciach.
Trafiały się też córeczki tatusia, małe aniołki o szafirowych oczkach i nienagannie wyprostowanych włosach, traktujące wszystkich z jednakową wyższością. Ciche wody, którym nie drgnęła nawet brew, gdy oznajmiało im się, że zakochało się w nich bez pamięci. Taaa, z tymi było trochę ciężej. Ale i one prędzej czy później ulegały mojemu urokowi i wpadały w lepkie sidła nałogu, bez wahania płacąc mi nawet trzykrotną wartość tego, co brały. Kiedy czegoś bardzo chcesz, cena nie gra żadnej roli. Żadnej.
Trafiały się buntowniczki, malujące usta szminką czarną jak noc, lubujące się w podartych pończochach i muzyce przypominającej wycie opętanych dusz. Z reguły na każde pytanie miały gotową odpowiedź, brzmiącą - w zależności od sytuacji - "Nie", "To moje życie", "I tak to zrobię", "Spieprzaj".
Miękły jak wosk, stawały się potulnymi barankami, jeśli się jej umiało odpowiednio pogłaskać pod włos.
Trafiały się chłopczyce, desperatki, grzeczne i niegrzeczne, mniej lub bardziej wygadane. Trafiały się ślicznotki, od których ciężko było oderwać wzrok, i takie, które pod warstwą tapety nosiły przeciętne lub mało ciekawe buźki. Trafiały się uczennice prywatnych szkół, uzdolnione plastycznie lub literacko. Trafiały dziewczęta wszystkich gatunków - nie miej mnie za szowinistę, ale takie one były. Wszystkie po kolei.
No i była jeszcze Aurelié.
Której nie dało się porównać do absolutnie nikogo innego.
Głęboki fiolet - ostatni kolor śmierci.
Wiesz, kiedy ją poznałem, nie minął nawet rok od śmierci jej matki. Miała tylko ojca, milionera wyglądającego jak typowy włoski mafiozo, z cygarem, brylantyną we włosach i walizką pełną dolarów zawsze gdzieś w zanadrzu. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał oswojonego gołębia.
Tacy jak on obserwują każdy twój ruch, gotowi odkurzyć swoją strzelbę w każdej chwili. A jednocześnie, paradoksalnie, widzą najmniej.
Ona potrzebowała wsparcia, potrzebowała go jak powietrza. Nie mogłem tego zignorować, bo w końcu nie byłem chorym zwyrodnialcem, którego obchodzi tylko kasa. A ona powierzyła mi swoje zaufanie bez wahania. Przylgnęła do mnie całym zranionym, pełnym blizn sercem i nie chciała się oderwać, jakbym był jej wybawcą. I pokochała mnie, tą szczerą, naiwną miłością, która jest ślepa, bezkrytyczna i nieskończenie uległa.
Łykała wszystko, każde słowo, spojrzenie, kłamstwo - jak spragniony ptaszek; jadła mi z rąk, wypiłaby truciznę, gdybym jej ją podał. Zresztą... czy było inaczej?
Nie wahała się nigdy, niczym małe dziecko, które słucha rodzica, nie wiedząc po co ma robić jedno, a drugiego nie - ale robiąc to. Mimo to rozumiała - dlaczego. Tam gdzieś w głębi. I może dlatego sama nie chciała przestać. Brała, by zagłuszyć ból, jakby heroina była wodą, a ona umierała z pragnienia. Ale to było zbyt wiele. Za dużo, o wiele za dużo dla jej delikatnego organizmu.
Zaczynałem się o nią bać.
Wreszcie wycofałem się, ostrożnie jak nigdy dotąd. Ale po paru dniach dostałem telefon od jej ojca - niby nic, a jednak w życiu bym się tego nie spodziewał. Rozumiesz, ten typ interesuje się tobą dopiero gdy stłuczesz mu drogocenny wazon albo przyłapie cię wychodzącego z sypialni jego córki. Ale tak, bez - no powiedzmy, że bez - żadnej okazji?
Zresztą, bez sensu jest to, co teraz powiedziałem. Bo ta sprawa była dość istotna, miała piętnaście lat i przerażająco głębokie spojrzenie.
I według jego słów, popadła w depresję.
Nie trzeba mieć wykształcenia medycznego, żeby wiedzieć, co jej było. Odstawienie skutkuje zawsze tak samo.
Przyszedłem. Płakała, błagała mnie. Biegała po pokoju jak oszalały motyl zatrzaśnięty w słoiku, obiecywała mi wszystko - wszystko. Dosłownie. Wszelkie granice przestały mieć znaczenie.
Był jeden problem - nie miałem hery, ani grama.
Miałem za to działkę amfy, którą dostałem kiedyś od kogoś w ramach podziękowania.
Wiesz, nie wybaczę sobie tego. Nigdy. Zresztą... Ciągle jeszcze mi się śnią te jej oczy, te niesamowite czarne oczy. I palce, bielejące na brzegu mojej kurtki, gdy zaciskały się z całych sił. I posiniałe usta.
I dalej --
Niepokój, lęk, chłód.
Gasnące niebo w jej źrenicach, puste szklane kulki - już bez gwiazd.
Ból, niewyobrażalny ból w tej drobnej twarzyczce.
Płomyczek, zdmuchnięty w tak krótkiej chwili.
I to wszystko... Jej ciało, już potem. Biały kwiat, widziałaś kiedyś goździk wstawiony do atramentu?
Przez jedną noc nasiąka czernią.
Miała chore serce, nie wiedziałem tego. Ale to niczego nie usprawiedliwia, tak jak całej reszty.
Ja... Nie wiem, byłem tchórzem, tak samo jak wtedy, kiedy kryłem się w swoim pokoju przed gniewem ojca. Przerażonym dzieckiem - a wtedy miałem niespełna siedemnaście lat, byłem nim.
...Najlepsze jest to, że jej ojciec - przewrażliwiony wdowiec - załamał się tak cicho, bez wściekłości. I niewiarygodne - do dziś nie wiem, jak to w ogóle możliwe - nie szukał winnego, a mnie ocalił, gdy zaczęły się afery z przesłuchaniami. Zaświadczył za mnie, potwierdził moją niewinność - kasa rządzi światem, sąd nie miał za wiele do powiedzenia - a ja jakimś cudem ocaliłem skórę po raz kolejny.
Właśnie, teoretycznie.
Nie chcę mówić dalej, bo dopowiesz sobie resztę bez problemu.
No, prawie jak w tych durnych filmach. Zagrozili śmiercią mojej matce - że mnie to tam małe piwo, ale jej?
Nie mogłem przerwać. Nie mogłem tego zrobić. Już zabiłem jedną istotę, którą kochałem. I wiedziałem, że odtąd każda z kobiet kochanych przeze mnie - każda, siostra, przyjaciółka, każda - będzie w największym niebezpieczeństwie.
Więc już wiesz, na czym stoję. Znienawidź mnie - zrób to, nie będę miał pretensji. Nie zasługuję na nic więcej.
Handlowałem śmiercią - przecież wciąż to robię. Dostałem jako następną ofiarę - ją... Wiesz, że to ona. Ona. O to chodziło, od samego początku. Nie radzę sobie z tym zleceniem, ale wiesz?
To obecnie chyba najmniejszy z moich problemów.
Największym jesteś ty, Ludmiło.
Domyślasz się, dlaczego?
_______________________________________________________
Tak, to znowu ja. Ta wredna zołza, która nie może wam dać spokoju nawet przez głupi miesiąc.
Zastanawiałam się z pięćset razy, czy publikować coś takiego, ale w końcu za długo się nad tym męczyłam, żeby teraz skasować. Efekt mi się co prawda ani trochę nie podoba, ale tam. Nic nowego.
Żebym więcej od nikogo nie słyszała, że Diego knuje z Ludmiłą - to nie ta historia, nie tutaj. :D
Wciąż mam problemy z internetem, czekam na znajomego Pana od komputerów, może coś zdziała. Jednak na rozdział, cóż, nie liczcie. Przepraszam.
A to coś - pisane w dużej części na telefonie i tamże poprawiane, przymknijcie oko na błędy, co?
I jeszcze jedno - dzisiaj mija równo rok od pierwszego opublikowanego przeze mnie posta na blogspocie. Co prawda tamten blog dawno już nie istnieje, ale pamiętam, że było to w moje imieniny, tak jak dziś. Zuzanny, Marii, Joanny - trzy imiona jednego dnia, ktoś mnie przebije? :D
Więc świętuję, że tak długo ze mną wytrzymaliście. Ja sama nie wytrzymałabym ze sobą.
Wrócę, Zuzka! ♥
OdpowiedzUsuńZuza, aniołku,
UsuńZainspirowałaś mnie swoim dodatkiem. Sama konkretnie nie wiem, dlaczego. Miliony razy powtarzałam ci, że uwielbiam twój styl pisania, jednak nadal będę to robić, choćby nie wiem jak cię to irytowało. Większość osób może tylko marzyć o takim talencie literacki, jaki ty posiadasz. Zawsze wierzyłam, że drzemie w tobie ogromnych rozmiarów potencjał, który dziś wyszedł na światło dzienne. Od dawna zbliżałaś się do tego momentu. Wielkimi krokami dążyłaś ku celowi, i wreszcie dotarłaś na sam szczyt. Jak się z tym czujesz? Pewnie niesamowicie. Z niewiadomych przyczyn poczułam się zupełnie tak, jakbym przeprowadzała z tobą wywiad. W sumie, to mogłoby być ciekawe. Może kiedyś?
Znowu odbiegłam od tematu, przepraszam.
Wiesz jaki jest cel tej wypowiedzi? Chcę, abyś otwarcie przyznała, że masz talent, tylko o tym marzę! ♥
Kocham.
Dodatek o Diego, jejku! <3
OdpowiedzUsuńMożesz być pewna, że niedługo tu wrócę (naprawdopodobniej wieczorem). :D
Rozbroiłaś mnie już na starcie samym tytułem, wiesz?
UsuńTo zdjęcie i ten tekst, to wygląda tak magicznie i za razem trochę przerażająco ale wytwarza niesamowity klimat!
Heroina. Popularna niestety nie tylko wśród muzyków, spotkało to również ojca Diego...
Artysta, hmm, chyba każdy chciałby tak siebie nazywać a jednak nie zawsze jest to adekwatne, prawdziwych artystów mamy bardzo, bardzo mało.
Janis Joplin, właśnie, niepowtarzalny głos... Wszyscy wiemy jak skończyła.
Ojciec Diego rzucił najpierw gitarę, potem sam skoczył?
Faktycznie, odstawił niezły teatrzyk, coż, przynajmniej aktorem był dobrym, szkoda tylko że Diego musiał na to patrzeć, coś takiego zostaje na psychice na zawsze, do końca życia.
A może to dobrze że odszedł, jakkolwiek dziwinie i okrutnie to brzmi?
Ranił matkę Diego ale ona sobie na to pozwalała, on nie miał wyboru.
Miłość... kochała go, czy można kochać kogoś takiego? Może kochała osobę którą był wcześniej, kiedyś i nie pogodziła się z jego zmianą?
Mimo to, nie powinna pozwolić na to by jej syn to widział, powinna odejść chociażby ze względu na Diego.
Jako kilkunastoletni chłopiec przeżył prawdziwe piekło, zarówno przed śmiercią ojca, jak i po niej.
Sytuacja jakby bez wyjścia...
Rzucił szkołę, nie miał nawet na nią czasu, musiał spłacić długi ojca, to i tak sukces że wytrzymał to psychiczne ale Diego to Diego - silny z niego facet, choć każdy oczywiście ma gdzieś granice swojej wytrzymałości.
Ćpun, szalenic i artysta... czy te słowa zawsze muszą się ze sobą łączyć?
Niestety ale chyba tak, nie zawsze lecz zazwyczaj, w bardzo wielu przypadkach.
Diego chcąc czy nie chcąc - odziedziczył po nim talent, nawet Pablo to dostrzegł.
Tylko czy muzyka nie będzie mu się zbyt źle kojarzyć?
Zaczął zarabiać ale w sposób, hmm... niezbyt odpowiedni.
Poznał ludzi - przyjaciół - tylko czy w takim środkowisku prawdziwych przyjaciół można znaleźć?
Są to ludzie jeszcze bardziej zagubieni, niekoniecznie źli ale tak już zdemoralizowani, że mogą go pociągnąć na samo dno.
Gdyby nie dał tej dziewczynie amfetaminy może wciąż by żyła.
Może ale niekoniecznie, dilerów jest pełno a skoro była bardzo zdesperowana - wcześniej czy później znalazłaby innego.
Końcówka, dwa ostatnie zdania... tutaj naprawdę nie wiem co powiedzieć.
W końcu w jego życiu pojawiła się Ludmiła, tylko czy miłość to oby na pewno koniec cierpienia?
Ja tam się bardzo cieszę że dodałaś coś wcześniej, miesiąc to jednak trochę długo, a przynajmniej ten maj - przed wakacjami - bardzo się ciągnie ale jakoś to przetrwamy, prawda?
Dodatek jest cudowny, klimatyczny, jedyny w swoim rodzaju.
Czekam z niecierpliwością na dalsze losy Diemiły, życzę Ci duużo, dużo weny, kocham! <3
Moje miejsce ;D
OdpowiedzUsuńWracam niebawem <3
Przeczytałam.
OdpowiedzUsuńWnioski?
DIEGO KNUJE Z LUDMIŁĄ!
Wybacz, chciałam zrobić wielkie wejście. Nie wyszło mi, no trudno. Burza była przed chwilą też leżałam na lękach pod kocem i w tym moim pisaniu da się dostrzec efekty uboczne.
Jak To może Ci się nie podobać? Gdybym umiała pisać, choć w połowie dobrze jak ty, dziękowałabym niebiosom na klęczkach.
Bez wszelakich niepotrzebnych ozdobników, gramów ckliwych wtrąceń, słów – opisałaś tak, jak było, brutalna rzeczywistość, chaos – tak trudno go zrozumieć, ale to wszystko naprawdę mogło się zdarzyć. A może zdarzyło, kto wie.
Niektórzy dorastają mając praktycznie wszystko: szczęśliwa rodzina, dobra materialne, ogólnie taki obrazek wiecznej sielanki.
Są też tacy, którym już od urodzenia przypisano rolę głównego bohatera horroru.
Diego musiał szybciej dojrzeć, los przyparł go do muru i zmusił. Codziennie patrzył, jak jego matka cierpi, jak jego ojciec zabija wszystkich i wszystko, łącznie z własną duszą – tak brudną, tak nieczystą – nawet nie chciał jej naprawić.
Bariera między dwoma światami. Ułożonym, z baśni dla dzieci i tego istniejącego wyłącznie w czarnej sferze. Zaczął przeciągać naiwne, bezbronne dusze do tego drugiego. W swoim tempie, ale każda ulegała.
Ale w końcu pojawiła się Aurelie. Przełom? Miłość niemożliwa od samego początku. Uzależniła się od jego osoby, od tego świństwa, co jej wciskał – ale to początki. Wiedział, że robi źle, ale właściwie jej śmierć naprawdę uświadomiła mu, jak bardzo fałszywa i złudna jest ta gra. A postać jej ojca: to tylko idealne uzupełnienie całości. Wstawił się za Diego, zaprzeczył wszystkiemu – powstrzymał go przed piekłem – może dlatego, iż wiedział, że tak naprawdę chłopak już w nim siedzi?
„Little girl
You dirty liar
Your just a junkie
Preaching to the choir….”
Właściwie, nie miał wyboru. W grę wchodziło życie jego matki, a wiadomo, że kocha się ją najbardziej na świecie. Grożono mu zabiciem osoby, która tak długo nosiła go pod sercem, wychowywała. Co mógł zrobić?
Musi być mu ciężko, ale to tak banalne zdanie i nie wyrazi tego wewnętrznego cierpienia nawet w połowie. Ma na sumieniu tyle zapadłych dusz, ich krzywdy, rany. Nie umiałabym żyć z taką świadomością. Można go potępiać, ale w tej grze nie ma w pełni racjonalnych rozwiązań.
Mimo wszystko, rozbawiła mnie wizja wciśnięcia Violce narkotyków, ale to wyłącznie z wizji serialowej.
Szczerze mówiąc, idealny typ na ofiary podobnych zjawisk – naiwna, otoczona wszystkimi istniejącymi bogactwami, może nawet szuka odskoczni. Pojawia się coś nowego, coś, co może przerwać domniemaną rutynę – i już wkracza w inny świat. To by mogło tak banalnie łatwo pójść. Ale przeszkoda jest jedna.
Ludmiła.
Tępy blogger, miejsce się skończyło. Pff.
UsuńPodobno miłość zmienia w naszym życiu wszystko. Inni mówią, że stanowi tylko urozmaicenie całości. Może to ona jest tą całością?
Trudno mu funkcjonować. Trudno mu żyć tak, jak zawsze z poczuciem, iż jego serce drgnęło bardziej niż zwykle, bardziej niż dla kogokolwiek. Spotkał osobę inną od reszty – nieistniejący ideał, ale ideał – dla Niego.
I nagle wszystko zaczęło być inne, presja straty, może JUŻ miłość. Naprawdę da się zauważyć, że to niej kolejna nieczysta zagrywka ich serc. Raczej więź. Ale czy nierozerwalna?
Nie wierzę w ich sielankę. To wręcz śmieszne. Możliwe, że nie będzie chciała go znać, bardziej niż wcześniej. Ale może zechce mu pomóc? Ba, tylko jak…
Bo owszem, miał trudne życie, oddychał pod presją, znosił groźby – ale, mimo wszystko – źle robił.
Nie mam pojęcia, jak dalej rozwiniesz ich wątek. Mam dziwne przeczucie, że nie będzie happy-endu, ale jeszcze wszystko przed nami. Jeszcze ostatnia krew się przeleje…
Zuzka, jesteś bezapelacyjnie jedną z najlepszych pisarek, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam (czytałam). Lepszą od tych z kiczowatych książek, z historii tak banalnych, że nie można wydobyć z siebie nawet grama emocji – a myślę, że o to chodzi. Poruszyć czyjeś serce, chociaż pobudzić do myślenia. A u Ciebie jest to wszystko. Czyli wniosek, że wcale nie trzeba lecieć do biblioteki. Można wejść na bloggerka i podziwiać. Tu jest tyle fantastycznych twórców, że powstydziłby się każdy autor modnej, ale kompletnie bezsensownej książki.
I chyba już wyczerpałam wszystkie słowa na skomentowanie Twojej twórczości. Nie pisz, proszę, że Ci się nie podoba, bo tak nie jest i Ty o tym dobrze wiesz. Taki talent to skarb. Nawet jeśli w konkursach dostaje się za niego intensyfikatory i inne podobne cudowne wyroby ludzkości.
Burza chyba wraca. Chcą mi odciąć dostęp do komputera, pewnie żebym nie pisała, spisek. Świat uznał, że się nie nadaję, no cóż. Chyba, że to bufon ma problemy gastronomiczne i słychać z Argentyny. Ale ja nie wiem. Takie przypuszczenia.
Ewentualnie największa w świecie bryczka właśnie wyruszyła na przejażdżkę, stąd te huki. Ale Bufon jest oficjalnie z Natalką, spóźnili się, bywa. To Natalka ma „perfekcyjne zęby, jeden obok drugiego”. Musiałam zacytować. To silniejsze ode mnie.
Blogger chce byś została tu na zawsze. No, ewentualnie potem przeniosła się na kartki książki i zhańbiła tą nieludzką popularność „Zmierzchu”. Nigdy nie pojmę sukcesu tej serii.
Mam nadzieję, że Twój komputer zechce się naprawić. Cóż, mój laptop przez rok (nie chciałam go stracić, bliższy mi komputer, niż rodzony brat) wędrował po najróżniejszych serwisach, ale po miesiącu oddawano nam go w identycznym stanie. Dopiero jakiś znajomy student informatyki naprawił. W jeden dzień. Świat mnie zaskakuje.
I żebyś miała wenę. Dużo weny. Bo jak będziesz miała, to ja będę mogła czytać, więc miej tę wenę, bo ja czytać chcę. Bardzo.
Żebyś przypadkiem pod bryczkę nie wpadła, to najważniejsze. Po co koniki miałyby zdeptać taki talent?
Skończyłam. Jeśli dotrwałaś do końca, wiedz, iż kiwam głową z niemałym podziwem.
Kocham, podziwiam, biję brawo.
NOSZ JA CIĘ ZUZKA ZJEM ZARAZ XD
OdpowiedzUsuńdaj sekundkę, przeczytam i skomentuje <3
Mówiłam, że wrócę wtedy i... no dobra, wracam dziś. Chociaż wiedz, że komentarz pisałam w dzień dodania. Jestem geniuszem.
UsuńKochana Zuziu,
Na początek muszę Cię przeprosić, bo oczywiście nie skomentowałam poprzedniego rozdziału. Jestem zła na siebie, ale spokojnie.. Mój komentarz, a w zasadzie jego połowa, poniewiera się gdzieś na bloggerze. Zaczęłam a nie skończyłam, czyli tak jak zawsze. Sam pomysł na ten dodatek... kurde. Sam ten dodatek jest naprawdę dobrym pomysłem. Jezu, zabij mnie za to zdanie xD Ja nie nadaję sie do obszernego komentowania, uwierz mi. Zawsze coś "zmaluje", a później się wszyscy ze mnie śmieją. Ty też powinnaś, ale to później. Uwielbiam jak piszesz w pierwszej osobie, naprawdę. Większość osób tutaj woli czytać w trzeciej osobie, ale mi to nie robi różnicy, kiedy coś jest naprawdę dobre i godne podziwu. Zuzka, chyba po raz kolejny dostałam kompleksów, dlaczego ty mi to robisz? Hmmm? Wiem, że nie umiem pisać, ale nie musisz mnie aż tak dołować, serio :c Poza tym, postać Diego. Mam wrażenie, że to On jest sednem tej wspaniałej opowieści, a Ty darzysz go szczególnym uczuciem tak, jak ja darzę Bufona. Nie no, żartuje oczywiście, ale i tak mi nikt nie uwierzy.
Wiesz co? Nie wiem czy wiesz o tym jak wielki posiadasz talent. Przeczytałam "Władce marionetek" tak szybko, że nawet nie zorientowałam się kiedy skończyłam, a później usiadłam i w sumie nie wiedziałam co mogę napisać. Myślałam, ale nie mogłam uwierzyć, że ktoś potrafi dobrać tak idealne słowa, ubrać tak przerażającą historię w najpiękniejsze kolory i pokazać czytelnikowi wszystko od samego początku. Zuzka, ty zrobiłaś to lepiej, niż ja bym sobie to mogła wyobrazić. W pewnym momencie miałam ochotę się popłakać, tak po prostu. Tylko teraz nie wiem czy z własnego beznadziejstwa, czy z twojego nieprawdopodobnego talentu w, aż tutaj mogę tego użyć, w tak młodym wieku. Patrz, jesteśmy z tego samego rocznika, a ja przy tobie czuje się jakbym chodziła do trzeciej klasy podstawówki, masakra.
A opowieść Diego, do Ludmiły tak? Dziękuje, że mogłam ją poznać. Miał ciężko, bardzo ciężko. Jego ojciec był tyranem i to bez serca, a jednak śmierć spowodowała, że jego syn się zmienił. Po prostu uzależnił się od narkotyków, alkoholu, a ty jak zwykle wszystko cudowanie opisałaś. Zastanawia mnie tylko, jak ten miały chłopczyk potrafił sobie poradzić. Bronił własną matkę, rzucił szkołę, by jej pomóc, wplątał się w jakieś ponure interesy ojca i jeszcze miał czas na miłość. A Aurelie? Dobra, wtedy się popłakałam, żal. Myślę, że umarła z braku własnego pohamowania, z tej niechęci do życia, którą również posiadał Diego ( nie posiadaj jej teraz, wiesz czemu? ). I ostatnie zdanie. Dobra, teraz wiem już znacznie więcej i moje detektywistyczne cechy na miarę olimpijczyka mi się nie przydadzą. On chce chronić Ludmiłę. Boi się, że stanie jej się coś złego, dlatego tez ją tak odpycha. Zachowuje się jak prawdziwy bohater miłości, nawet Romeo może się schować. Mam nadzieje, że uda mu się jednak być doszczętnie szczęśliwym, wyznać Lu swoje najgłębsze uczucia i pokazać ojcu, że potrafi sobie radzić bez niego.
super.. musiało mi się nie zmieścić? -.-
UsuńZuzka, ja nic więcej nie napiszę, ale kurde. Dziękuje za wszystko czego mnie nauczyłaś. W sumie, twój blog jest moją gwiazdeczką, z której czerpię naprawdę dużo inspiracji. Potrafisz tak wiele i zajedziesz w pisaniu naprawdę daleko, uwierz mi. Sama nigdy nie będę umiała czegoś takie stworzyć, ale ty jesteś geniuszem, geniuszem pisania i będę Ci po powtarzać już do końca życia, o ile mnie będziesz znosić. Ach, no i gitary ♥ Wiedziałam, że to będzie coś niesamowitego. Kurt, Joplin, Morrison... Slasha mi tutaj brakuje, chociaż domyślam się, że to przez te bujne loki. Chyba się nie zmieścił.
Dobrze, Geniuszu, ja idę do szkoły. Napisałam ten komentarz już dawno i kończę go teraz. Jestem super, prawda? Medal za prędkość czy coś mi się należy. Przepraszam za niego, postaram się przy kolejnym rozdziale i ten... czekam na dodatek z Naxi, zrobisz też taki? Byłabym w niebie, chociaż przez Ciebie wciąż w nim jestem. Kłaniam się nisko, talencie i oczekuję na rozdział ♥
Kocham bardzo,
Cham ♥
Boże, kochana.
OdpowiedzUsuńPowiem ci, że to chyba jeden z najlepszych partów - tak, wiem, że to nie part, ale... - jakie kiedykolwiek czytałam.
Bardzo podoba mi się to, że zwracasz się wprost do czytelnika. Że Diego się do niego zwraca. Mało osób tak pisze, a to jest bardzo fajne ;)
I ta końcówka... wspaniała. Nie wiem... ale cudowna <3333
Dziękuję, że mogłam to przeczytać. Dziękuję.
Jutro tu wrócę :D
OdpowiedzUsuńWitaj kochana ♥!
UsuńNa początku chciałbym przeprosić za takie opóźnienie .. jestem idiotką wiem . OK dosyć o mnie i o tym jaką idiotką jestem przejdę do ciebie aniołku i do twojego dodatku w którym się zakochałam♥
Jest to tak jak powiedziałaś. Czyli nawiązanie do rozmowy Diega i Ludmiły i wiesz ile rzeczy mi się rozjaśniło xD Diego miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Jego ojciec był narkomanem który zostawił po sobie bardzo duże długi, które diego i jego matka musieli spłacić nie mając ani grosza przy duszy. Diego zgodnie z propozycją zaczął sprzedawać narkotyki. Ale spotkał Sonie i niestety poszedł w jej ślady. Było dobrze dopóki nie spotkał Aureli która tak się uzależniła że się zabiła. .. Diego dostał kolejne wezwanie tylko do kogo ?! Awww.. ty jak zwykle mnie oczarujesz♥ twoj rok na blogspocie ! No to kochana gratuluję ♥ i oczywiście dziękuje ci za wszystko za każdy twój wspaniały i pełny emocji rozdział, za czas poświęcony na twój udział na blogspocie i za to że jesteś ♥ pewnie zastanawiasz się kim ja jestem ? Heh, otuż jestem wiki i czytam twojego bloga już od dawna tyle że ja łaskawa zołza nie raczyłam nic napisać nawet kropi ! Jestem potworem wiem -,- ale teraz już będę komentować obiecuje ♥ Twój blog jest wspaniały tak go kocham ♥ jesteś bardzo utalentowana, i ty dobrze o tym wiesz z takim talentem napisz w przyszłości książkę, napewno kupię tylko daj znać xD nadal urlop ? Wiesz jak za tobą tęsknie ( zapewne nie tylko ja ) :'(♥ mam nadzieję że niebawem do nas wrócisz ♥ Jeszcze raz pozdrawiam życzę weny i czasu ♥
Wrócę tutaj dziś wieczorem :)
OdpowiedzUsuńObiecuję <3
No i jestem. Trochę późny ten wieczór, ale jednak :) Obiecałam, to jestem.
UsuńWładca marionetek. Jakoś sam tytuł wywołał u mnie dreszcze - w dodatku w połączeniu ze zdjęciem i jakże trafną piosenką. Brr... Wrażliwa to ja trochę jestem, może nie powinnam byłam czytać. Cóż, za późno.
Podoba mi się ten pomysł z dodatkiem. I u Ciebie, i u Edytki. Obie jesteście genialne :)
Jest to bezpośredni zwrot do Ludmiły, który miał miejsce podczas rozmowy naszej Diemiły w poprzednim rozdziale. Muszę powiedzieć, że dużo mi się rozjaśniło.
Diego nigdy nie miał łatwo. Niestety, widać, że dzieciństwo ma niezaprzeczalny wpływ na nasze dorosłe życie. Ojciec, którego nienawidzi, a z drugiej strony sposób w jaki o nim mówi, świadczy o tym, że jednak kiedyś darzył go jakąś dozą sympatii. Był złym człowiekiem, ale wciąż był jego ojcem. Narkomanem. Zniszczył życie sobie i swojej rodzinie. Swojej żonie, a przede wszystkim swojemu synowi. Namieszał też w życiu innych, ale o tym innym razem.
No i Diego wylądował w takim towarzystwie, w jakim wylądował. Złe towarzystwo. I później okazało się, że ma do spłacenia dług. I zaczął sprzedawać. A później stał się takim męskim odpowiednikiem Sonii - jak sam to określił. Radził sobie całkiem nieźle. Potem spotkał Aurelie.. i cóż. Była inna niż wszystkie. A on wprowadził ją w ten świat i doprowadził do śmierci. I tego najbardziej żałował. Wtedy też zdał sobie sprawę, z tego kim się stał.
A potem, potem było już za późno.
Dostał kolejne zlecenie i... Właśnie i co dalej?
Co z nim będzie?
Co będzie z Ludmiłą?
Tyle pytań. Tears kolejny raz mnie zachwyciłaś. Jesteś niesamowicie utalentowaną pisarką. I jesteś niezwykle dojrzała, co odzwierciedla się w Twoich rozdziałach.
Czekam na kolejne dzieło :)
Pozdrawiam serdecznie ! :**
Droga Tears,
OdpowiedzUsuńZapiera mi dech. Wiesz, za każdym razem. Jednak muszę przyznać, że tym razem było to coś niesamowitego. To jedno z niewielu opowiadań, które jeszcze czytam. Ma ono w sobie coś uzależniającego, zdecydowanie. Brak czasu, ciągłe zmiany... jest wiele czynników, które ograniczają człowieka przed robieniem tego, na co faktycznie ma ochotę. Ale tu zawsze się wraca i jestem pewna, że wszyscy Twoi czytelnicy są właśnie tego zdania. Nietuzinkowość, oryginalność - ta historia od samego początku kojarzy mi się z tymi określeniami. No i oczywiście piekielnie utalentowana autorka. Taka młoda dziewczyna. Nie cierpię Cię za to, a jednocześnie uwielbiam. Zawsze i wszędzie paradoksy. Kurczę, pierwsze, co cholernie mnie zaintrygowało, to tytuł rozdziału. Wiesz, ile scenariuszy ułożyło mi się w głowie, gdy przeczytałam te dwa wyrazy? To tak idealnie oddaje całą treść rozdziału. Władca marionetek. W ogóle, o tym już kiedyś wspominałam, ale Diego - jego kreacja w Twojej historii - to jest majstersztyk. Ty go stworzyłaś zupełnie na nowo. Uwielbiam tą postać. Już od dawna czaiłam się, żeby skrobnąć Ci komentarz, czekałam jednak na jakiś impuls, który po prostu zmusi mnie do wywodu. Nawet myślałam o tym czytając poprzedni rozdział i proszę, jak na zawołanie. Ostatnio niesamowicie nudziło mi się na teorii tłumaczenia, więc korzystając z okazji i darmowego internetu wklepałam sobie adres Twojego bloga i zaczęłam czytać jeden z rozdziałów. Dołączyła się znajoma. Na koniec zapytała mnie o tytuł książki. Czy to przypadek? Wątpię. To tylko potwierdza, jak doskonałe jest każde zdanie tego opowiadania.
Mogłabym tak jeszcze długo, ale przecież jestem tu incognito.
Hm, w sumie to już nie. I niech tak zostanie.
Kłaniam się nisko.
Zapraszam :*
OdpowiedzUsuńhttp://violetta-tpdn.blogspot.com/p/wasza-tworczosc.html
Opowiadanie fantasy o Vilu
Witam, panią Zuzię, hyhy ♥
OdpowiedzUsuńwiesz, miałam skomentować zaraz po dodaniu, bo wtedy przeczytałam, ale jakoś długo się zbierałam, i... potem wypadło kilka spraw, dlatego jestem dopiero teraz. Wybaczysz mi? ;c Wiem, nie jestem dobrym człowiekiem, właściwie - jestem okropna. Ale cóż, są ludzie i parapety ;D (Zgadnij do której się zaliczam, huehue.) I tak... skoro już jesteśmy przy wstępie, to ostrzegę, albo od razu przeproszę, bo ten komentarz nie będzie ani sensowny, ani długi. Mój mózg nie pracuje po czterech dniach szkoły, a jeszcze jutro... help ;.; Jeju, o czym ja gadam? o.o
Kochana, ten dodatek... wow. Wiesz, oczywiście, powiem coś więcej, ale na razie zostańmy przy "wow", bo w głównej mierze wyraża to, co czuję. Przecież ja oniemiałam, zaniemówiłam. To było tak genialne, niesamowite, że weź, zaraz się popłaczę. Twój talent jest nieoceniony, twoja zdolność do przekazywania uczuć, tworzenia klimatu, i dobierania słów - też ♥ I wiesz, pomysł miałaś niesamowity. I myślę, że dobrym posunięciem było zrobienie z tego dodatku :) Eh. Wiesz o co ja mogę się tylko gniewać? Że kurde, napisałaś to tysiąc razy lepiej ode mnie, hahahah ♥ Więc przyjmijmy, że to ty pierwsza wpadłaś na ten pomysł, a o moich zapomnijmy, okej? Bo to mi jest wstyd :)
Cieszę się, że przybliżyłaś nam historię Diego, to, do czego zmusiły go pewne sytuacje, jak musiał walczyć o każdy grosz. A także historię jego ojca, uwzględnienie matki. Opis jego śmierci był tak dokładny, do bólu prawdziwy. Tak świetnie opisałaś uzależnienie, cały ból, niepewność. Bije pokłony! A sprawa z Aurelie. Poryczałam się, Zuzka, jak wariatka. Kochał ją, ale było za późno, to wszystko zaszło za daleko. I może dlatego nie chciał być zbyt blisko Ludmiły? Może się boi? W końcu chciał odejść, ale zagrozili mu śmiercią, bliskich mu osób. Czy tak będzie i w tym przypadku? "Największym jesteś ty, Ludmiło. Domyślasz się, dlaczego?" Teraz to wyje, pozdro.
Ta historia jest obłędna, OBŁĘDNA! ♥ No mówię Ci, nawet nie wiem, co powiedzieć. Nawet sam tytuł, "Master Of Puppets", jezu *O* Tym zdobyłaś moje serce. Także, wspomnieniem Kurta (;_;) Za to moją duszę zdobyłaś wspaniałym pomysłem, formą, przekazem. Ogólnie, całą resztą ♥ Chce zostać na tym blogu, czytać, podziwiać - już zawsze, bez ustanku. Bo jest tego warty, a ja - cóż, nie jestem go godna. Ale mogę zostać, nie? ;.; Proszę ♥
Wiesz co jeszcze mnie urzekło? Pierwszoosobowa perspektywa, co jest wręcz przerażająco dziwne, bo ja jej nie znoszę (może tylko u paru osób ;3) o.o A jednak, tu pasuje mi idealnie, bezbłędnie ♥ W sumie... nawet ją lubię, o ile ktoś potrafi w niej pisać, bo bardzo trudno dojść do takiego poziomu. Przynajmniej moim zdaniem. Tobie się to udało. No jasne, przecież jesteś geniuszem!, ja durna XD ♥ I wiesz, nie wiem, czy było to zamierzone, ale mam wrażenie, że... dzięki temu, tekst jest kierowany nie tylko do Ludmiły, ale także do Nas. Diego chce Nam opowiedzieć swoją historię. Wspaniały pomysł, tak niesamowicie... urzekający? Tak :)
Cóż... to by było na tyle. Mówiłam, fajny to ten komentarz nie jest ;/ Przepraszam... Eh.
Czekam na kolejne cudo, rozdział w senie, nawet jeśli chwilę to potrwa. Bo ja zawsze czekam :)
I kocham Cię, bardzo, bardzo. Dziękuje za wszystko i jeszcze więcej.
Edyta ♥
Ten dodatek był niesamowity. Zdecydowanie jedna z najlepszych twoich publikacji!
OdpowiedzUsuńBardzo spodobała mi się narracja 1- osobowa i ten bezpośredni zwrot do czytelnka. Mało kto tak pisze dlatego tak się wyróżniasz;).
Wogóle dodatek jest o Diego<333. Kolejny plus.Ale masz rację, to nie jest słodka historyjka. Zdecydowanie nie. Czytając twoje rozdziały domyślałam się, że Diego miał trudne dzieciństwo. Ale, nie sądziłam, że aż tak.
Ta historia z jego ojcem jest bardzo trudna i bolesna. Na pewno to miało wpływ na charakter i zachowanie Diego. Ja nie wyobrażam sobie zobaczyć samobójstwo kogoś z mojej rodziny. To okropne przeżycie.
Potem Diego musiał zacząć zarabiać, bo nie dość, że nie mieli na nic pieniędzy, to jeszcze pełno długów do spłacenia.Ten handel narkotykami to na pewno nie było dobre rozwiązanie, ale chyba jedyne. Podejrzewam, że ma wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich dziewczyn, które wykorzystał. Chciałby się wycofać, ale paraliżuje go strach, nie ma jak tego zrobić.
Mam nadzieję, że Lu go zrozumie, pomoże mu. Nie jest to proste, ale mam nadzieję, że jakoś sobie poradzą.
Jestem zachwycona twoim lekkim stylem pisania. Ten blog jest na bardzo wysokim poziomie. Podoba mi się to, że poruszane są trudne tematy i nie wszystko kończy się tu zawsze szczęśliwie. Słownictwo jest bardzo bogate, wszystko opisywane z ogromną dokładnością, wręcz perfekcyjnie. Chciałabym umieć tak pisać;).Naprawdę umiesz zaciekawić czytelników. I jesteś wytrwała. Dużo osób ma słomiamy zapał i rezygnuje po 2,3 rozdziałch. Ale na szczęście ty nie zaliczasz się do tej grupy.Zawsze niecierpliwie czekam na twoje kolejne publikacje, bo warto. Każda z nich jest coraz lepsza. Jak w przyszłości wydasz ksiażkę, to kupię na 100%.
Czytam twoje opowiadanie od dawna, ale nie komentowałam praktycznie nigdy, może najwyżej raz czy dwa. Teraz postaram się częściej, zobaczymy co z tego wyjdzie :D.
Gośka
PS: Wątek Diego i Ludmiły oraz ich rodzin jest moim ulubionym. Cieszę się, że przybiżyłaś nam historię Diego, że można ją lepiej poznać i zrozumieć. Dziękuje!