piątek, 22 maja 2015

Rozdział Czterdziesty Siódmy: Jeszcze jeden pogodny dzień.























So

So you think you can tell

Heaven from Hell

Blue skies from pain

Can you tell a green field

From a cold steel rail?

A smile from a veil?

Do you think you can tell?



            Dzisiaj to ja opowiem wam swoją historię.
            Jest niedługa i burzliwa, najeżona różnie rozumianymi upadkami na dno i wzlotami - och, rozumianymi bardzo jednoznacznie. Jest pokręcona jak makaron z chińskich zupek, prosta jak wyrównana kartą kredytową działka i przepełniona ekscesami niczym książka o Greyu momentami, w których Ana przygryza wargę, a on się na nią rzuca.
            Jest głupia, utkana z naiwności, niewiarygodna pod tyloma względami, że aż śmieszna - i boleśnie prawdziwa zarazem.
            Może ciekawa
            Trochę smutna.
            Na pewno mocno ironiczna.
            I nie ma w niej smoków, jest w stu procentach realna. Chyba.
            Nie no. Serio jest.
            Ale tylko żartowałam. Nie opowiem wam o sobie. Nie obchodzi was przecież moje życie, jestem tu tylko dodatkiem. Dekoracją, kawałkiem tła, rekwizytem teatralnym. Taką, ot, pacynką o kanciastej twarzy i guzikach zamiast oczu, która wyłania się zza kurtyny tylko po to, by wypełnić scenerię swoimi głupimi odzywkami. Takim szkicem do historii właściwej, który sam w sobie niewiele znaczy. Po co ja komu?
            Skoro jednak aktor nie powie sam za siebie...
            Dobra. Lepiej zacznę ab ovo.

            Czasem od przeznaczenia po prostu nie da się uciec.

            To jedna z głównych zasad dramatu antycznego. Fatum to coś naturalnego. Jak kod DNA. Siedzi w tobie, pod skórą, wciśnięte między wrażliwe tkanki, zarośnięte niepamięcią. Zasypia z nastawionym na konkretny dzień budzikiem. I robi swoje, cicho i skrzętnie jak dobrze wyszkolony pracownik. Wypełnia się.
            I nie da się powiedzieć: nie, ja się na to nie piszę, zabierzcie  t o  ode mnie. Prawda ma się tak, że nasze cholerne chcenie ma tu akurat tyle do rzeczy, co opinia dwuletniego dziecka na jakikolwiek temat. Rodzice pokiwają tylko głowami, po czym zrobią po swojemu.
            Nie powinnam mówić tego typu rzeczy, jeśli nie chcę zanudzić was na śmierć. Ale tak to już bywa, że gdy stoi się przez długi czas i słucha monotonnych przemów, myśli biegają po wszystkich możliwych torach - włączając w to rozważania filozoficzne i dyskusyjny temat, czy wstęga wiązanki na dolnym stopniu ołtarza nie jest czasem o centymetr za długa w porównaniu z resztą.

            Jeśli już mowa o rzeczach długich - jest takich wiele. Takich, które wleką się jak odcinki telenoweli i zdają nie mieć końca. Zdają - kluczowe słowo. Wieczność nie istnieje. Nawet naukowcy już o tym wiedzą. Wiecie, jak się nazywa umowna linia, powyżej której śnieg leży przez okrągłe dwanaście miesięcy w roku? Nieprawda, wcale nie granica wiecznego śniegu. Tylko  w i e l o l e t n i e g o. On też nie będzie trwał wiecznie. Nic takie nie jest. Za miliardy lat nie będzie go tam. Ani gór. Ani nas, Słońca czy Ziemi. No, chyba że liczą się mikroskopijne okruchy.
            Ale są rzeczy trwające względnie długo. Jak drzemki w przedszkolu, sprawdziany z algebry i niektóre sobotnie wieczory. Długie są opowieści mojego dziadka o wojnie, piosenki Pink Floydów, litanie do Wszystkich Świętych i kolejki do kasy w H&M. Długo przechodzi się przez Avenida 9 Julio, najszerszą ulicę świata. Długo czeka się na zasiłki i wszelkie dofinansowania od państwa, które niechętnie dzieli się swoimi pieniędzmi z rodzinami uchodzącymi za patologiczne (zgadnijcie, skąd to wiem).
            A ponieważ bilans zawsze musi wynosić zero, inne rzeczy są za krótkie. Przykładu daleko szukać nie trzeba, wystarczy spojrzeć w dół. To aż zabawne, ilu ludzi lustruje wzrokiem moją kieckę, podczas gdy powinni patrzeć w zgoła innym kierunku. No fakt, mogłaby sięgać dalej i zakrywać przynajmniej tatuaże - nie dlatego, że się ich wstydzę. Zimno mi.
            Niestety, taką, która byłaby rozsądnej długości i jednocześnie czarna - nie dysponuję. Na ogół ten fakt nie spędza mi snu z powiek, ale dziś urasta do rangi problemu. Chociaż i tak pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami i odbić zgorszone spojrzenia miną pt. "Wasza opinia mi wisi, człowieczki". Niezależne okoliczności to niezależne okoliczności. Odkąd umarła moja mama, wszystkie zasoby pieniężne idą na dzieciaki. Co do grosza. Ciekawe swoją drogą - co by było, gdybym postanowiła mieć w dupie cały świat... jak Diego. Odpowiedź brzmi dość gorzko - dopóki mam na sumieniu czwórkę rodzeństwa i raczej bezużytecznego ojca, dopóty przywilej samobójstwa jest tylko odległym marzeniem. 
            Zabawne, nie? Ale prawdziwe. Nie poradziliby sobie beze mnie i moich brudnych pieniędzy.

            Chowam dłonie w długich rękawach marynarki, która żałośnie na mnie wisi, ale przynajmniej zakrywa sporo i nie pozwala na to, żeby ta banda harpii zjadła mnie za odsłanianie dekoltu albo ramion. W zasadzie nie wiem, skąd jego marynarka znalazła się w mojej szafie. Wiem za to, że po raz kolejny ratuje mi życie. I szkli oczy. Pachnie nim.
            Może powinnam opowiedzieć wam o nim.
            Powiedzieć coś... no, sama nie wiem. Wspomnieć, że nigdy nie uderzył słabszego od siebie. Że przyszedł i narysował mi na gipsie Fineasza i Ferba, kiedy umierałam w domu ze złamaną nogą i brakiem sensownego towarzystwa. Że kiedyś widziałam, jak siada na krawężniku obok chłopca ze stłuczonym kolanem i zaczyna z nim dyskutować o samochodach, a łzy małego obsychają szybciej, niż mógłby to zdziałać najlepszy lekarz i najmocniejszy lek przeciwbólowy. Że... mogłabym przywołać kilkanaście obrazów, żeby zasłonić te bardziej nieprzyjemne - wszystkie jego błędy, potknięcia i głupie decyzje. Mogłabym, ale po co?
            To nie zmienia absolutnie niczego.
            Czy zaskoczę was stwierdzeniem, że znalazł wyjście o tyle dla siebie - dla swojego dziwnego położenia - prostsze, żeby nie potępić nikogo poza samym sobą? Może brzmi to wielkodusznie, choć wcale się takie nie wydaje. I takie nie jest.
            Ale kim ja niby jestem, żeby go osądzać? 

            No, bo ludzie bardzo lubią oceniać. Wchodzą do galerii i spoglądając na obraz od razu decydują: brzydki. A tamten ładny. A tamte dwa koszmarne. Włączają piosenkę i po paru taktach już są święcie przekonani, że to arcydzieło. Albo badziewie.
            Co z tego, że wielu rzeczom trzeba się przyjrzeć bliżej? Każdy utwór przesłuchać drugi raz? Co z tego, że świat nie jest czarno-biały, jak usilnie próbują nam wmówić? Co z tego, że nie da się wepchnąć ludzi do szufladek pod tytułem: "dobrzy" i "źli"? Co z tego, cholera, że życie to jeden wielki chaos, który ogarnąć potrafi tylko Bóg, a i On czasem przeciera  oczy w zdumieniu na widok tego wszystkiego, co pałęta się po Jego świecie?

            Co z tego? No właśnie nic. Cholerne, wielkie, puste i bezdźwięczne nic.

            Czasem myślę, że ucieczka to jedyna opcja, żeby się nie rozsypać. Nieistotne, dokąd. Uciec w sen, zatonąć w przyjemnym letargu, upić się nieświadomością, zwinąć w kłębek - przeczekać. To naprawdę  j e s t  rozwiązanie. Ale nie dla mnie. Ja nie potrafię uciekać ani kryć się przed światem. Głównie dlatego obrywam boleśniej, niż powinnam... ze swoim żałośnie miękkim sercem, którego żaden sarkazm nie jest w stanie uchować od zadraśnięcia. Umiem uczynić swoje ciało obojętnym na wszystko, co się z nim dzieje, ale nie mogę tak samo uodpornić psychiki. To odebrałoby mi tę resztkę władzy, którą jeszcze mam. Choćby każdy człowiek na ziemi patrzył na mnie z pogardą, ja mogę spojrzeć sobie w oczy bez wstydu. Zawsze coś. Nawet jeśli moja opinia wcale się nie liczy.

            Dobra, chyba skończyli. Wstaję, plątam się pomiędzy ludźmi, idę, bezskutecznie szukam kogoś znajomego, nie ma nikogo, więc za tym bezkształtnym tłumem - nie, to nie jest tłum, tak naprawdę co najwyżej kilkudziesięciu ludzi - dążę gdzieś i zaraz znowu stoję, i nie patrzę tam, gdzie powinnam - chyba nie chcę tego widzieć. A może po prostu tchórzę.
            Jakoś mi niedobrze.
            - Wszystko gra? - Obracam głowę za źródłem cichego głosu i natrafiam na spojrzenie Sary, bardziej szare niż zwykle, ale tak samo jak zawsze zmęczone, posępnie zatroskane i dziwnie uspokajające zarazem.
            - Tak. A że gra żałobnego marsza, to już inna sprawa. Cześć, Harry. - Wyciągam rękę i pozwalam, żeby ciemne, lepkie od czegoś słodkiego paluszki zacisnęły się na moich - dla odmiany bladych jak ściana i kościstych jak u prawdziwej anorektyczki.
            - Też wcale nie zakładałam, że będziesz w dobrym humorze.
            - Ja zawsze jestem w złym - zauważam odrobinę lżejszym tonem. Przygląda mi się uważnie, poprawiając w ramionach małą kopię Ala - tyle że z dołeczkami matki i jej poważnymi oczami. - Gdzie masz swojego pantofla?
            - Poszedł do domu, bo stwierdził, że żadne czary-mary i tak niczego nie zmienią. - Wyraźnie zmusza się do uśmiechu, który i tak opada po sekundzie. - Mniejsza tam o niego.
            - Jak to przyjął tak w ogóle?
            - Szczerze? Oznajmił, że na trzeźwo tego nie zrozumie i poszedł się urżnąć. Rano wrócił, powiedział, że życie to dziwka i poprosił, żebym następnym razem porządnie mu przywaliła, gdy się zapomni i przyzwyczai do kogokolwiek z was - ostatnie słowo wypowiada tonem, który jest znaczący i przepraszający jednocześnie. - Taaa, dobiło go to. Cholernie. Może i on nie jest święty, może ma węża w kieszeni i piasek w rękawach, ale to dobry facet. - Znów próbuje się uśmiechnąć i znów wychodzi z tego jakiś dziwny grymas. - Tylko nie mów mu, że to ode mnie usłyszałaś, bo mu się w głowie poprzewraca do reszty. A tak serio... to wiem, że wkrótce to jakoś przełknie. Bardziej boję się o ciebie - wyznaje, wygładzając synkowi kołnierzyk.
            - Serio? Dlaczego? - Biorę ją za rękę - drobną i zimną, z pomalowanymi na czarno paznokciami. Trudno mi wytłumaczyć, jaki jest sens tego gestu - może zwyczajnie muszę - chcę - przytrzymać się czegoś, upewnić, że to nie sen? Lekko gładzę filigranowy nadgarstek, równie cienki jak mój, ale bez blizn po wewnętrznej stronie i bez bransoletki z wtłoczonego pod skórę tuszu, która tak nieudolnie je kamufluje. - Naprawdę czuję się... może nie dobrze, bo to raczej niemożliwe, ale całkiem znośnie.
            - Popatrz na mnie - prosi, odwzajemniając uścisk delikatnie, ale i trochę nagląco, więc posłusznie jak dziecko wracam do jej świdrującego wzroku. - Przecież wiem, że...
            - Wszystko w porządku - powtarzam najdobitniej jak umiem; akcentuję każdą literkę z osobna, wbijając w nią uciekające spojrzenie. - Nie mam żadnych depresyjnych myśli. Samobójstwo nie wzbudza reakcji łańcuchowej. Gdyby tak było, to ludzie dawno by wymarli.
            - Umiesz wszystko obrócić w żart. - Jej oczy pozostają niewzruszone. Ale palce lekko drżą. - Kochałaś go, prawda?
            - Że też ludzie zaraz myślą o jednym. - Patrzę na nią i nagle mam ochotę wybuchnąć płaczem. - To nie jest żaden melodramat ani romansidło dla nastolatek. Serio.
            - Sonia...
            - Wiesz, on nigdy nie kłamał mówiąc, że nie jest narkomanem. - Opuszczam wzrok i przyglądam się kępce trawy pod moimi martensami. Zawsze z nich drwił, mówił, że to bardzo słaba podróba glanów. I zawsze dostawał w łeb za te głupie docinki. - Wziął w życiu może z trzy razy. Albo cztery. Raz, bo chciał spróbować. A potem już tylko dlatego, że było mu ciężko.
            - Sonia, proszę...
            - Z jednej strony wściekał się sam na siebie, bo wiedział, jak łatwo to chwyta - żeby nigdy nie puścić. Z drugiej, nigdy nie przekroczył tej granicy. Nie dlatego, że się bał. Dlatego, żeby zrobić na złość jemu. - Kopię w grudkę ziemi, która rozsypuje się i ginie między źdźbłami zieleni. - Dobrze wiedział, ile wystarczy, żeby przedawkować. Mogę się założyć o wszystkie pieniądze, że wymierzył co do grama. - Coś w moim gardle zaczyna się śmiać, nie ja - jakaś silniejsza ode mnie moc, która szarpie za moje struny głosowe i komponuje beztroski dźwięk. Ani na moment nie odrywam wzroku od ziemi, ale nie muszę widzieć wpatrzonych w siebie oczu. Fizycznie czuję je na całym ciele. Tak naprawdę to mam je gdzieś. Jak wszystko. To nie tak, że próbuję udawać obojętność - nagle zdaję sobie z tego sprawę w pełni. To mnie serio nie obchodzi. Ani trochę. Zresztą... jego też by nie obchodziło. Nie wierzę, że zdanie chociaż jednej z obecnych tu osób by się dla niego liczyło. Może Cristiny, ale ona raczej nie kontaktuje. Nie mam siły, żeby spojrzeć w jej stronę. Rozpacz to nic fajnego do oglądania.
            Nawiasem mówiąc, bo pewnie was to interesuje - nie, Ludmiła nie przyszła. Nie była w stanie. Tkwi w domu na takiej dawce leków uspokajających, że nie ruszy się na krok. Chyba tylko to pozwala jej jakoś jeszcze trzymać się przy życiu. Nie dziwię się. Nie dziwię ani trochę. Przecież czuję to samo. Chyba okłamuję nie tylko Sarę, ale i samą siebie.  M a r z ę  o tym, żeby rzucić w diabły wszystkie wątpliwości, pobiec za nim - gdziekolwiek jest, w niebie czy w piekle. Szarpnąć go za fraki i przywlec z powrotem, tylko po to, żeby był - nie musi robić nic więcej. Od trzech dni nie myślę o niczym innym. I pomyśleć, że...
            - ...mam taki sam dostęp do prochów jak on - ostatnią myśl formułuję już na głos. - I niewiele więcej do stracenia.
            - Proszę cię... - Łapie mnie za ramię i nagle widzę, że ona też ma łzy w oczach.
            - Nie, nie byłam w nim zakochana. - Odbieram od niej Harry'ego i wtulam twarz w jego rozsypane loki. Pachną tym samym szamponem dla dzieci, którego mdły lawendowy zapach zawsze trzyma się na poduszkach moich sióstr. - Ale był moim przyjacielem. Więc wcale nie czuję się ani trochę lepiej. - Na chwilę milknę, chłonąc ciepło, które bije od dziecka, a którego mnie tak bardzo brakuje. Ten słodkawy zapach jego włosów i samo to, jak ufnie przywiera do mojej szyi, działa jak łyk alkoholu. Nie dodaje siły, ale czyni świat trochę bardziej znośnym. Tylko trochę. - Poza tym nie powinno się szafować tym słowem. Bo jest groźniejsze od wszystkiego, co otacza nas na co dzień. - Przez jeden absurdalny moment znów mam ochotę się roześmiać, chociaż to nie jest ani trochę śmieszne. Jest prawdziwe. - Przecież on... przecież wcale nie heroinę przedawkował. To miłość go zabiła.
            Długo tak stoimy bez słowa. Mnie ciężko wykonać jakiś gest, bo policzek omiata mi spokojny oddech śpiącego chłopczyka, a jego uścisk więzi mnie jak imadło. A Sara obok równie spokojnie czeka, aż będę w stanie się ruszyć. Wiatr rozwiewa jej ciemne włosy. Niebo jest bezchmurne, ale dzień powoli skłania się w stronę wieczoru, więc wpada już w lekko szafirowy odcień i nie razi w oczy. W chłodnawym powietrzu wisi zapach soli, wilgoci - no tak, przecież niedaleko stąd do morza - i niezmącona cisza. Taka z rodzaju tych cisz, kiedy prawie czuje się puls ziemi pod stopami - a każdy liść i każde źdźbło trawy zdaje się milczeć razem z człowiekiem, zastygłe w oczekiwaniu na coś nieokreślonego.
             Gdzieś w oddali krzyczy mewa, rozrywając ten martwy spokój skrzekliwym dysonansem życia. Niespodziewanie dociera do mnie, że na cmentarzu nie ma już nikogo poza nami. Patrzę na kobietę, a ona jak na zawołanie odbiera swoją własność z moich bezwładnych ramion. I chyba czuje, że nie ma tutaj nic więcej do powiedzenia - ściska lekko moją dłoń i zmusza się do uśmiechu.
            - Trzymaj się, co?
            - Trzymam. - Spoglądam za jej niską postacią, która ostrożnie i lekko jak cień lawiruje między ciemnymi bryłami pomników, szybko żegna się przed jednym z nich, wreszcie - znika za bramą. - I nie puszczam.
            Jej obecność na chwilę stanowiła dla mnie nić utrzymującą w pionie. Każdy ma coś takiego, wiecie? Jakąś odgórną siłę, która pomaga mu stać, iść przed siebie, nie przewracać się. Czasem "pomaga" w sensie niezbyt pozytywnym - oczywiście pod warunkiem, że marionetka zda sobie sprawę z tej manipulacji. Wiele z nich żyje ze sznurkami u rąk i szyi, a nie ma o tym pojęcia. 
            Wolna wola to fikcja i można się z tym tylko pogodzić.
            Gdy więc moja tymczasowa podpora ginie w korytarzu obsypanych złotymi liśćmi drzew, wreszcie nie muszę dla nikogo się trzymać. Osuwam się na kolana, zanurzając zziębnięte dłonie w suchej, szorstkiej trawie - i znowu zamykam oczy.
            - Jesteś idiotą, wiesz? I przez ciebie nie mogę obciąć włosów. - Czuję, jak na usta wypełza mi uśmiech. Głupi uśmiech. Ile kroków dzieli mnie od przepaści szaleństwa? Pewnie tylko kilka. - Jeszcze się kiedyś policzymy, zobaczysz. Nieważne, gdzie i w jakiej postaci. Znajdę cię. W każdym życiu.
             Zaciskam powieki tak mocno, że tańczą pod nimi drobinki kolorów - i słucham, czy mi odpowie. Całe moje ciało słucha, wysila się i czeka, czeka bez końca, czeka cierpliwie. Klęczę tak długo i tak mocno wytężam słuch, że wreszcie słyszę, jak się śmieje - głośno, niepohamowanie, swoim zachrypniętym, melodyjnym, niepowtarzalnym śmiechem - przechodzącym wreszcie w kaszel. Czuję, jak ten śmiech wibruje w moich uszach, jak rozsadza mi czaszkę, odbija się echem - nie kończy.
            Unoszę głowę akurat wtedy, kiedy niebo przecina lecąca mewa - biała jak śnieg, a jednak na tym jasnym tle zupełnie czarna. Jak bezsensowna odpowiedź - kropka kończąca zdanie, którego nie ma. Jak uśmieszek, jak mrugnięcie - szybkie mgnienie kpiącego oka, bezsłowny żart.
            Tak trwam, upadła w każdym sensie, pod tym pogodnym niebem i nie potrafię go dosięgnąć - odległe umyka palcom, wpatruje się we mnie spokojnie. Nie opuszczam głowy, wytrzymuję ból w skroniach i tkwię bez ruchu - nie tylko dlatego, że nie potrafię wstać - gapiąc się w ten niebieski przestwór i gapiąc, aż nie widzę nic poza łzami.
            Wiem, że na mnie patrzysz, dupku. Wiem, że się ze mnie śmiejesz. Wiem.

            Pewne rzeczy nigdy się nie kończą.


____________________________________________________________________
*Pierwsze zdanie ostatniego rozdziału jest takie samo jak pierwsze zdanie pierwszego rozdziału - wątpię, żeby ktokolwiek to zauważył. Taka klamra kompozycyjna, czy jak to nazwać.

Dziękuję za uwagę.

Epilog już wkrótce.


6 komentarzy:

  1. Niedawno stwierdziłam, że zabrakło mi słów. Uciekły, schowały się, może obserwują mnie zza firanki i śmieją się ze mnie jak TwojaIdolka z hejcących ją gimbusów.
    Ale teraz po głowie chodzi mi tylko „zachwyt” i wszelkie jego synonimy. Na inne słowa nie ma miejsca. Jakby nigdy wcześniej ich nie było.
    To chyba ten moment, w którym jestem całkowicie bezradna, bo naprawdę nie wiem, co Ci napisać. Podziwiam – wiesz. Kocham – wiesz. Oddałabym życie (czyt. to coś między jednym dniem a drugim, kiedy akurat nie śpię) za taki talent – wiesz. Jesteś Aniołkiem – wiesz. Może powinnam zostawić po sobie jedynie skromne „fajne xddddd :D ;))), dawaj next !!!! ;*” i czekać na oklaski. Może powinnam iść skoczyć z mostu, bo żadne moje słowa nie dorównają Twoim. Żadne nie powiedzą tyle, co Twoje. Jak słowa są zbędne, niepotrzebne i krzywdzą, to twoje są jak powietrze. Nie da się bez nich żyć. I uwierz, że mogłabym tak do końca. Zaczytywać się we wszystkim, co napiszesz i łkać „bo ja to tak nie umiem”. Ale to nie o to chodzi. Ja mogę się kompromitować, na człowieczynę z afro ludzie przeważnie nie zwracają uwagi (Boże, wyszedł mi z tego komentarz „użalanie się nad sobą” – coraz bardziej przekonuję się do „super, czekam na next”). Cieszę się, że jesteś. Że mogłam tu trafić i czytać Twoje historie, bo nie wyobrażam sobie teraz, żeby mogło być inaczej. W głowie mi się nie mieści, bym kiedykolwiek musiała zmierzyć się z pustką – miejscem, bez Twoich słów, bez opowieści, które na dobre wdrążyły mi się do serca. Nie zostawiaj mnie, bo umrę jak sweter Bufona. Swoją drogą, nie wyrzuciłaś go z samolotu. : ((((

    Przepraszam, że tak długo mnie nie ma (znicz dla komentarzy w Wordzie -> [*]). Powinnam pisać, jak bardzo cieszy mnie każde Twoje słowo, a zamiast tego zostaję z nikłym postanowieniem „napiszę komentarz jutro”. Zdajesz sobie sprawę, że to jutro minęło parę miesięcy temu, nie? Gdyby na skutek przykrego zbiegu okoliczności, spadła na mnie Cola w Biedronce i stanęłabym przed obliczem Najwyższego, od razu dostałabym przepustkę do piekła. Za olewanie obywatelskiego obowiązku trzeba ponieść konsekwencje. Dziwię się, że nie zmienili nazwy dekalogu i do dziesięciu przykazań nie dopisali jeszcze jednego – KOCHAJ ZUZKĘ.

    Trochę smutno mi, że ten – jakże symboliczny – rozdział nie był napisany z perspektywy Fjoli, bo bardzo chętnie dowiedziałabym się, jak miewa się jej ombre i ojciec w swetrze, który jest niewątpliwą gwiazdą tego opowiadania. Jak mogłaś? ; (

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba pozwę Bloggera za te limity. ;_;
      Pomijając moją żałobę po Germanie na górze, cieszę się, że rozdział należał do Sonii. Uwielbiam jej postać, pod pewnym względem przypomina mi moją faworytkę z „Tam gdzie ty” Jodi. Precyzując, chodzi o szczerość i bezpośredniość. Wykreowałaś ją na człowieka – nie z papieru, beznamiętnych słów, paru nieistotnych szczegółów. Jest prawdziwą osobą, żywcem wyrwaną z dnia codziennego, kobietą, którą każdy może minąć na ulicy. Jest taka twoja.

      Ile może zostać po człowieku? Zaledwie garstka wspomnień, dziura w codzienności, znikoma obecność unosząca się w powietrzu, słowa wciąż grające w uszach. Diego. Mimo mojej wielkiej miłości do związku Natki i tego JakMuTam bez włosów, to jego postać wzbudziła we mnie największe zainteresowanie. Podążałam jego drogą, by przeżyć gwałtowny wstrząs na końcu i zrozumieć, że dokonał wyboru. Każdy ma wybór. Czasami jest on po prostu wskazaniem mniejszego zła, innym razem – odcięciem się od jednej strefy, by móc uciec od następnej. Myślę, że wiedział co robi. Wiedział, że miłość prędzej czy później nie da za wygraną i jeśli ona nie zdoła wyrwać jego duszy z ciała, sam to zrobi. I nie pomogłyby tu żadne niewypowiedziane słowa, uczucia, które wydawały się nikłe przy TYM. Pewnie powinnam napisać tu „tak miało być”, ale nie. Może wcale nie doświadczył końca? Dostał przepustkę do całkiem innej strefy, w której ma widok na to, co zostało. Na garstkę ludzi, wiążących z nim nadzieje, przyszłość, darzących go sympatią lub innym uczuciem pokrytym wybranym odcieniem szarości.

      „Określają nas nasze czyny. To, co wybieramy. To, czemu stawiamy opór. To, za co gotowi jesteśmy umrzeć.”

      Kocham Cię, Aniołku. I chociaż zabrakło mi słów, te dwa będą zawsze na miejscu. Dzięki, że jesteś, bo bez Ciebie pustka rozciągnęłaby się po krańce świata i trwała tak do dzisiaj. Bądź tu.

      Usuń
    2. I przeraża mnie myśl, że już za chwilę epilog. Owszem, są inne historie, równie piękne, bo Twoje, ale ta jest jedyna w swoim rodzaju. Była pięknym oderwaniem, stworzyłaś bohaterów z krwi i kości. Nie było wątku, który choćby w najmniejszym stopniu mnie nie uzależnił, a każdy dzień był wyczekiwaniem, bylebyś tylko coś dodała, bo wtedy przez krótką chwilę (albo i dłużej) wszystko wydawało się jakieś lepsze, a ja cieszyłam się jak głupia, że tu jesteś, że piszesz, że masz ponadprogramowy talent.
      Nie chcę za tym tęsknić. Nie chcę dopuścić myśli, że mogłabym żyć ze świadomością, że już nigdy nie przeczytam nic Twojego. Nie wiem, czy robi to na Tobie jakiekolwiek wrażenie, nieważne - tak właśnie jest. Tak to już bywa, że najwięksi artyści nie zdają sobie sprawy ze swojego talentu. ^^

      Pisz. Zawsze. Choćby do szuflady. Ja mogę łkać z tęsknoty, ale nie przeżyję, jeśli taki talent się zmarnuje. No więc pisz. I lepiej dotrzymaj mi słowa, bo jeszcze zacznę rozwodzić się nad tym, niczym Milensja nad zdolnościami Horha, które Stephie nieustannie zabija, gdyż to zła kobieta bez talentu i większych ambicji. Lepiej związać się z Tinką, urocza istota. Zabiłabym za takie włosy *.* O nogach już nie wspomnę, cudowne. <3

      MASZ PISAĆ. <- masz z Caps Locka, gdybyś nie zrozumiała normalną czcionką.

      No. Kocham Cię bardzo MASZPISAĆ i nie czekam na epilog, bo to zbyt smutne. Chyba powinnam zwrócić się o radę do naszej idolki. Depresja, nerwica i anoreksja - trzeba być człowiekiem ze stali. He ,he O_o <2

      MASZ PISAĆ.

      Kocham bardzo bardzo. Najbardziej.

      A, masz pisać, żebyśmy się dobrze zrozumiały.

      Gdyby ten komentarz ci się nie spodobał, tu masz drugi:
      fajne ;****** <333333333333 czekam na next :D ;*


      P.S. Wspominałam już, że masz pisać?

      Usuń
  2. ZATKAŁO MNIE I WYŻALAM SIĘ TERAZ Z CAPS LOCKIEM NA CZACIE PRZYJACIÓŁCE.
    ŻE JAK TO OSTATNI ROZDZIAŁ TUTAJ.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zastanów się... obiecaj...nie zrobisz tego i tak, ale pisz nie wiem blogi, książki...zapełniaj skrawki papieru i bezdennej elektronicznej fantazji. Za każdym razem gdy czytam twoje blogi, to robią one na mnie ogromne wrażenie, rozdzierają mnie od środka i powodują ogromne spustoszenie, mimo że na ciele nie blizn...nie zrozum mnie źle, To opowiadanie tak samo jak ścieżki sprawiają że płaczę, śmieję się do rozpuchu że omal nie spadam z krzesła, nie zmusza do refleksji,nie,nie nie one je samoistnie wywołują, jestem osoba która może podpisać się pod przeżyciami tych postaci bez wahania (zwłaszcza jednej, ale to nie ważne). Uwielbiam czytać Twoją Twórczość, będąc w pełni świadoma tego co może się później ze mną dziać wiesz te tony chusteczek, zaczerwienione czy, obolała od śmiechu przepona, moja dusza która odżywa wszystko na nowo i myśli..tysiące myśli, które błądzą mojej głowie. Nie wiem czy to że jestem przywiązana tak do tego bloga i ścieżek wynika ze znajdowania skrawków mojej własnej historii w Tych historiach, ale jedno jestem pewna w 100% jesteś wybitna pisarką, nieskończenie utalentowaną w tym co tworzysz. Nie dąż do perfekcji ona NIE ISTNIEJE, uwierz MI o wiele lepiej BYĆ NIEPERFEKCYJNIE PERFEKCYJNYM, TAK JEST NAJPIĘKNIEJ p.s wątpię że przeczytasz ten smętny komentarz anonima ale cóż cieszę że to napisałam. POWODZENIA WE WSZYSTKIM...

    OdpowiedzUsuń