poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Rozdział Czterdziesty Szósty: Tonący chwyta się dłoni.



Now that I've taken you
To a place far from here
I really must go back
Close your eyes and we'll disappear

Won't you come with me
Salvation we'll share

Inside of my head now
There's a room for us there



- Nie zadręczaj się tym.
- Jak? - Zacisnęła oczy. Głowa ciążyła jej w dłoniach, najeżona szkłem myśli. Wciąż od nowa przecinały mózg, szarpały na strzępy każdy racjonalny pomysł.
Nie było racjonalnych pomysłów. Nie w tej sytuacji.
- Niczego i tak nie wymyślisz.
- To wiem. Ale mnie to boli.
- To niech nie boli. - Przesunął palcami po jej policzkach, w delikatności gestu próbując zawrzeć trochę niemożliwego - pocieszenia. - Niech nie boli.
- Jak? - powtórzyła szeptem. - Jak?
- Nie mam za cholerę pojęcia.
Siedzieli na podłodze, dwie nic nieznaczące ludzkie sylwetki w nieprzyjemnej pustce tego pokoju, w czerwonej klatce ogołoconych z plakatów ścian. Patrzenie na te nagie przestrzenie - bez nieodłącznych bladych twarzy, ostrych spojrzeń, zygzaków napisów, ciemnych sylwetek z gitarami, mikrofonami albo papierosami w zastygłych dłoniach - pewnie sprawiałoby większy ból, gdyby tylko dało się jeszcze bardziej.
- Mogę cię o coś spytać?
- Tak.
- Żałujesz tego?
Na tle szkarłatu jego twarz wyglądała całkiem inaczej niż zawsze.
- Jeśli zapytam: czego?, nie odpowiesz. - Wsunął dłoń we włosy, jakby chcąc opanować jej drżenie. - Czy żałuję, że dałem się wciągnąć w pułapkę bez wyjścia? Tak. Czy żałuję, że pociągnąłem ciebie za sobą? Tak. Czy żałuję, że teraz siedzisz i próbujesz dociec, czy da się mnie wyciągnąć? Tak, bo to bezcelowe. Czy żałuję, że cię w ogóle poznałem? Tak, bo to najgorsze, co mogło cię w życiu spotkać.
- A czego nie żałujesz? - spytała po chwili tak długiej, że sama zdziwiła się, gdy usłyszała swój głos. Po ostatnich słowach całą swoją wątłą resztką siły woli opanowywała się przed łzami. Znowu.
- Nie żałuję tego, o co w rzeczywistości pytałaś. Tego nie. - Spojrzał jej w oczy przelotnie i wstał. - Nie, żebym cię wyganiał, ale mama wraca za jakieś...
- Dobrze. Boję się jej. - Zerwała się, prawie przywołując na twarz dobry humor. O ile słabe skrzywienie ust można uznać za jakiś odpowiednik uśmiechu.
Stała przed progiem, kalkulując coś jeszcze w myślach, rozdarta wahaniem, zdenerwowana i nieswoja. Chciała wyjść i chciała zostać. Chciała zachować jakąś obojętność, bo tak byłoby prościej, i chciała już nigdy nie opuszczać jego ramion, bo tak mogłaby ocalić kawałeczek tego światła, które ostatnio zadeptała rzeczywistość.

Życie podzieliło ich wszystkie uczucia na te dozwolone i na te, które były prawdą. Im bliżej końca, tym cięższy stawał się wybór tych pierwszych.

- Zastanawiam się... - Odwróciła się i zapatrzyła przez moment na okno, zalane błękitem. W takich chwilach pogodne niebo było jak ironiczne spojrzenie Boga - pełne okrutnej beztroski i nieprzejęte tym, że ona kolejny raz umiera, traci oddech, dławi się krwią konającej miłości. Dość parszywa ta prawda: do pewnego momentu sama utrzymywała, wspomagana opiniami otoczenia na swój temat, że wcale nie ma serca. A potem odkryła, że coś, co da się złamać, musi istnieć. I boleć, cholera, za mocno. - Zastanawiam się, czy przez to, że wiesz... Czy czujesz się odpowiedzialny, albo coś w tym rodzaju, za mnie - i nie chcesz robić mi przykrości, nie chcesz przed samym wyjazdem zrywać - chociaż i tak nie musisz, bo to...
- Nie muszę - przerwał jej niecierpliwie. - Nie muszę się litować i nie myśl, że to robię choć przez sekundę. Niczego nie muszę. Chcę, Ludmiła. - Złapał ją nagle za dłoń, przycisnął jej nadgarstek do ściany, a drugą ręką musnął blady policzek - kompletnie jak nie on, bo nieśmiało, pytająco i z wahaniem. Jakby się bał, że odepchnie go, że tym razem zachowa się tak jak powinna. Jakby sądził, że ona dłużej utrzyma zdrowy rozsądek, a przecież ten umarł, gdy tylko Diego po raz kolejny zlekceważył granicę krwi i stanął na tyle blisko, że jego oddech wpadł w jej rozchylone wargi. 
Uśmiechnęła się - tym razem już szczerze, już naprawdę, gdy poczuła na skórze bezpieczne, znajome ciepło jego ciała - jakim cudem miałoby to być niewłaściwe? - i zobaczyła tamtą chwilę jak błysk, dziwnie smutny płomień przemykający przez obręcze jego tęczówek. 
Uśmiechnęła, choć to wspomnienie też raniło, jedno z wielu zresztą, zakodowane w pamięci w boleśnie szczęśliwy obrazek.
(Tak...)
Nie (chcę?)
Twarz przy twarzy, dwie pary oczu.
Nie
(...bardzo...)
Nie (umiem?)
I walka ich nieprzytomnych spojrzeń, i zrodzony z niczego niepokój.
Nie
(...cię...)
Nie (mogę?)
I jej nieme błaganie, i jego zdziwienie.
Nie
(...potrzebuję.)
Nie...  Muszę.
A jego usta były lekiem i trucizną, upragnionym jadem i zakazaną słodyczą, śmiercionośną czerwienią, ogniem we krwi i jedyną odpowiedzią na pytanie.
- Nie żałuję - szepnął w jej włosy. - Nigdy nie żałowałem.
Wcisnęła twarz w jego zapach, łykając każdą sekundę z tych ostatnich chwil.
- Dlaczego?
- To, czego się najbardziej bałem... Dalej się boję. - Przez chwilę tylko milczał, gładząc jej plecy tak lekko, że rozpadała się pod tym dotykiem. - Przecież wiesz.
- Wiem?
- A ja nie umiem wyznawać miłości. - Zatrzymał rękę w połowie ruchu i westchnął. - Nie umiem tego mówić i już się nie nauczę. Trudno.
- Rozumiem - mówiła zdławionym głosem raz za razem. I, z czego nie zdawała sobie sprawy, to słowo miało o wiele większą wartość niż "kocham". - Rozumiem. Rozumiem.

Wyszła stamtąd z głupią myślą, że - choć to nie była ostatnia rozmowa, choć miała zamiar zignorować jego prośbę i przyjść na lotnisko - już tych upragnionych słów nie usłyszy.


Miłość bowiem żąda odrobiny przyszłości, a myśmy mieli tylko chwile.
~Albert Camus




Zawsze kierowała się zasadą: wszystko albo nic. Nie znosiła półprawd, półśrodków i półzaangażowania. Szklanka miała być albo napełniona po brzegi, albo mogło wcale jej nie być. Czarne - białe. Gdy coś postanawiała, nie było odwrotu. Gdy się poddawała - do końca i na dobre. Zakochiwała na zabój i równie mocno nienawidziła.
Dopiero Diego uświadomił jej, że cień nie powstanie bez światła, że jedno dowodzi o istnieniu drugiego. Że świat nie jest jaskrawym obrazem z idealnie wyprowadzoną perspektywą, z prostymi, choć od ręki, liniami, z czystymi barwami i wyraźnymi barierami konturów. Powoli i z wielkim wysiłkiem zrozumiała, że to bardziej zrobiony w biegu, naprędce, by uchwycić wrażenie, szkic. Z siecią nachodzących na siebie bazgrołów, które Bóg stworzył w te siedem dni - okruch czasu wobec wieczności. I mimo nieskończoności Jego talentu, każda z kresek odbiega mniej lub bardziej od ideału. Nawet jeśli w zestawieniu tworzą niewątpliwą całość i dopiero po bliższym zbadaniu ujawniają wszystkie swoje braki i niedoskonałości w niedbałych pociągnięciach ołówkiem.

A zło nie jest jak ciemność, którą może przegonić byle świeca. Jest czymś mniejszym, bardziej skoncentrowanym, esencją tego mroku. Kroplą - zaledwie. Kroplą farby, która barwi wiadro wody na czarno. Kroplą goryczy, która niszczy cały smak potrawy. Kroplą dimetylortęci, która, wchłonięta przez skórę, jest w stanie zabić człowieka. Kroplą, która będąc tak śmiesznie mała, potrafi przepełnić czarę.
Nie miała żalu do Diego o to, że zaplątał się w tę czerń jak w pajęczą sieć i że jej obecność krępowała każdy jego ruch. Miała żal do życia, że wepchnęło w te bezpowrotne objęcia właśnie jego. Jakby uparło się, by odegrać raz jeszcze ten chory schemat - którego ona, Ludmiła, była znaczącą częścią, po części przyczyną, a przy okazji ofiarą.

Jeden szkopuł tkwił w bardzo drobnym, łatwym do przeoczenia drobiazgu. Mianowicie w nielogicznym rozkładzie sił tego pojedynku, który toczył się w chłopaku od zawsze. Nie, żeby cokolwiek w życiu było logiczne, ale to zdawało się wręcz absurdalne, absurdalnie bezlitosne.

Nikt nie pogrąża się w tym tak całkiem, bez końca i do dna. Nie da się przysłonić cieniem światła, ono zawsze żarzy się choćby cieniutkim włókienkiem wolframu. A Diego, wbrew pozorom, nie był tym złym między dobrymi.
Tylko - całkiem odwrotnie.
Im więcej jednak dobra miał w sobie, im mocniej się rozpalało - tym zacieklej walczyła z nim ciemność. Im bardziej ona sama odkrywała w nim coś, czego szukała od początku, tym silniej zło szarpało się w swoich łańcuchach, by pożreć każdy najdrobniejszy przejaw, każdą wątłą iskierkę, której trzymała się jak ostatniej deski ratunku.
I nawet jeśli wszystko wykrzyczało jej wielokrotnie, wypisało wielkimi literami na niebie i wbiło do głowy ostrymi ćwiekami, że ta miłość  n i e   m a   p r a w a   p r z e t r w a ć - to wciąż, jak dziecko, żałośnie, naiwnie wierzyła w szczęśliwe zakończenie. Nie czytała bajek, książek nie lubiła, a jednak teraz godzinami pustych dni i mękami nieprzespanych nocy układała tysiące rozwiązań, z których żadne - żadne! - nie dało się zrealizować. I mogła modlić się, płakać, kląć, czekać na cud - a żadna dobra, zła ani neutralna siła nie zmieniała sytuacji ani o jotę. Mogła przebierać w swoich dawnych maskach, przewijać się przez jakieś pozbawione celu imprezy i nawet śmiać, mieszając krew z alkoholem i udając, że każdy dźwięk tego śmiechu ma cokolwiek wspólnego z dobrym humorem. Mogła - z wyrzutami sumienia - kraść wolne chwile Natalii i otumaniać się krótkotrwałym lekiem jej ciepłego głosu. Momentami błagała ją - całkiem dosłownie - żeby coś mówiła, cokolwiek, nawet jeśli jej to wcale nie obchodziło, byle tylko samym brzmieniem zapełnić na chwilę ranę w swojej głowie.
Byle tylko oszukać własny umysł, byle tylko wlać w siebie fałszywą nadzieję, byle okłamać serce, że jest jeszcze jakaś szansa, ścieżka we mgle.
Byle trwać w tej wierze.
Byle nie zwariować.
Byle przeżyć choć parę dni, nim świat brutalnie uświadomi, że nie.
Nie w tym życiu. Nie w tej bajce.

Machnęła ręką na własną bezsilność i zrzuciła z biurka książkę. Tę od niego, urodzinową, zapomnianą, zasnutą już kurzem. A wtedy, jak w jakimś filmie, gdy błękitny ptak okładki wylądował niezgrabnie na ziemi, spomiędzy białych piór stron wysunęła się luźna kartka, wydarta z jakiegoś notesu i zabazgrana drobnym, przechylonym na lewo pismem.
Dziwne rzeczy działy się ostatnimi czasy.
Z niedowierzaniem podniosła zgubę i przebiegła niespokojnym wzrokiem przez linijki pełne szybkich słów, wyrzuconych w pośpiechu, rozmazanych.
I już zawsze, do końca życia - miała się zastanawiać, co by było, gdyby przeczytała ją wcześniej, od razu?


31 lipca, twoje urodziny.

W ogóle to cześć. 
Czy listy zaczyna się od tego zwrotu? Chyba nie. Ale list pisze się też z oczekiwaniem, że adresat go przeczyta. Tymczasem ja piszę go sobie ot tak. Przecież wiem, że nie lubisz książek. I że tu nie zajrzysz. 
To takie sprytne, że aż warto sobie pogratulować. 
Bo chcę - Muszę, racja - powiedzieć ci parę rzeczy, których chyba nie odważyłbym się wyznać ci w twarz ("ci" dużą literą, prawda? wybacz, nie mam czasu tego poprawiać.), a które wiedzieć powinnaś. No i spójrz. Teoretycznie daję ci ten list, więc pozbywam się sekretu. W praktyce wiem, że go nie przeczytasz. Nie ma szans. To jak wiara w garbate anioły.
Więc zdradzę ci go i jednocześnie będę wiedział, że jest dalej bezpieczny. Powiedz, że to nie jest genialne i idiotyczne zarazem.

Nigdy nie chciałem cię okłamywać. I, w sumie, nigdy nie okłamałem. No, chyba. Prędzej to i owo przemilczałem, ale... Moje życie to pasmo ciągłych przemilczeń, więc nie miej pretensji. Nawet ja sam nadal nie wiem wielu rzeczy. I już raczej się nie dowiem. Mniejsza.
Powiedzmy jednak, że znalazłaś tę karteczkę.
Powiedzmy, że ją teraz czytasz.
No hipotetycznie, nie?
Więc...
Lepiej usiądź. 
Serio.


                                                                  ***




Heaven's in your eyes 
And it's begging me to lie

Dźwięki jak szklane łzy, wplątane w palce spazmem melodii.
Płyną za nimi, płyną nad nimi, płyną dookoła nich.
Pęknięcia.
Nie łap mnie za ręce.
Ciepło kruszy silną wolę.

- Dlaczego?
Twoje oczy też nie rozumieją.
Nie ciągnijmy tego.
- Ale dlaczego?
- Po prostu.

Waiting for 
A little more 
Of those words you wanna hear

Tańczą w powietrzu, tańczą w spojrzeniach, tańczą na krawędzi przepaści.
Strzępki.
Nie mów, że mam się zastanowić.
Chyba jeszcze wiem, czego chcę.

- To się da naprawić.
To nie powinno istnieć.
- Wątpię.
- Przecież było dobrze.
- To nie jest powód.

But 
The silence weighs on me 
And I think it's time to leave

Bolą w czaszce, bolą we krwi, bolą w ruchach.
Okruchy.
Nie każ mi dłużej patrzeć, jak cię ranię.
To niesprawiedliwe dla ciebie i dla mnie.

- Co zrobiłem źle?
Właśnie w tym sęk, że wszystko robisz dobrze.
- Nic. To ja nie zasługuję na ciebie.
- Nieprawda, jesteś jedyna...
- Kiedyś zrozumiesz, że nigdy nie byłam.

Before I go
You gotta know
Why nothing's ever clear 

Tną w powieki, tną w oczy, tną w usta.
Odłamki.
Nie każ mi słuchać twoich zapewnień, że wszystko się ułoży.
Te kawałki do siebie nie pasują.

- Zrobiłbym wszystko.
I wiem, że wcale nie kłamiesz.
- Ja też, gdyby to coś zmieniło.
- Więc czemu...
- Nie zmieni.
- Nawet jeśli...
- Nie zmieni.

Said I'm waiting for you
I'm waiting to know you 

Krzyczą ciszą, krzyczą pustką, krzyczą bezsensem.
Kawałeczki.
Nie każ mi próbować, nie każ, proszę.
Nie umiem.

- Wiesz... Nie ma nikogo jak ty.
- Gdzieś jest lepsza. Znajdziesz ją, zobaczysz.
I wiesz, że to prawda.
- Lepsza od ciebie?
- Lepsza - dla ciebie.

But I don't even understand myself 
So don't ask me why 

Drżą na skórze, drżą na rzęsach, drżą w gardle.
Drzazgi.
Nie każ mi płakać, bo łzy nas połączą na nowo.
Cholera.

- Camila...
- To i tak nigdy by się nie udało.
- Cóż, myślę inaczej.
- Wiem. Właśnie dlatego.

Said I'm waiting for you
And I'm waiting to know you 

Oddychają smutkiem, oddychają goryczą, oddychają rozpaczą.
Drobinki.
Nie każ mi kłamać.
Nie umiem cię pokochać.

- I tak nigdy tego nie zrozumiem.
Widok twoich oczu - teraz - jest nie do zniesienia.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj, zostań.
- Przepraszam cię.

But I don't even understand myself... 

Umierają.
I już nic.
Nie patrz za mną.
Nie wrócę.

So don't ask me why
Don't ask me why 


                                 ***




Wzniosłe decyzje najłatwiej łamią skrzydła.
I można sobie wmawiać, że świadomość dobrego wyboru wystarczy, by czuć się dobrze. No, okej. Tylko co począć z tą częścią, która - przedwcześnie i głupio - już zaczyna ronić niepotrzebne łzy i tłumaczyć samej sobie, że to, co właściwe, nie musi być jednocześnie dobre? Co zrobić ze swoimi oczami, które nie potrafią go nie szukać; ze swoim sercem, które nie przestaje czekać; ze swoim ciałem, które chciałoby gdzieś pobiec, a jest na siłę zmuszane do siedzenia w miejscu, z plastikowym oparciem krzesełka wbijającym się w plecy i walizką u stóp? Co powiedzieć swojej miłości, która przycupnęła tuż obok jak wierny pies i trudnym do zniesienia wzrokiem prosi, by jej nie zostawiać?
I tak ciężko widzieć dobrą stronę, gdy ktoś pstryknięciem odwrócił monetę, zakrywając "jego szczęście" i odsłaniając jaskrawszą, niechlubną - "tęsknotę".
I tak trudno udawać, że cokolwiek jest w porządku, gdy wszystko - tam, w środku - rwie się w zakazaną stronę i przystaje ze skowytem jak przyciągnięte smyczą.
I tak niemożliwe się wydają słowa: kiedyś, za parę lat.
"Kiedyś" to ładnie ujęte "nigdy".

- Wieża pyta: "Wasza wysokość i pozycja?" Na to pilot: "Mam metr osiemdziesiąt wzrostu i siedzę z przodu po lewej."
- Walter, odpukaj, bo wykraczesz. Jeszcze nam mała trafi na takiego, to nie jest śmieszne! Wiesz, ilu świrów i niezrównoważonych psychicznie typów jest wśród pilotów?
- Pewnie z grubsza tyle samo, co wśród emerytowanych dyplomatów.
- Ty jesteś emerytowanym dyplomatą.
- Kotku, jeszcze nie musisz mi tłumaczyć moich własnych dowcipów.
- Nie śmiejesz się. - Lena przyklękła przed siostrą, siedzącą o krzesełko dalej od własnej rodziny i Federico, którzy od pół godziny przerzucali się lotniczymi sucharami. - Natka, wszystko gra?
- Powiedzmy.
- Czyli nie.
- Jeszcze go nie ma - mruknęła półgłosem, hamując rozżalenie, wypływające z drżeniem i łzami z jej popękanego głosu. Był zajęty, tak. Miał na głowie milion spraw ważniejszych niż ona i jej lot. Ale... Obiecał, że przyjdzie. A ona uczepiła się tej obietnicy i z każdą minutą zwłoki wariowała bardziej.
- Weź, nie przejmuj się tak. - Wśliznęła się na puste miejsce obok niej i mocno objęła jej drobne ramiona. - Pewnie zaraz będzie. Jest słowny.
- A jeśli...
- Będzie - powtórzyła twardo. - I jeszcze cię wyśmieje, że ryczysz bez powodu.
- Dobrze ci mówić. - Przełknęła ślinę i potarła nos. Może i była cholerną ciamajdą, ale już tyle razy jej nadzieje przekreślało coś lub ktoś - zwykle bez żadnego powodu - że prawie przestała wierzyć w to, że kiedyś się to zmieni. Te chwile szczęścia, wyrwane z sierpniowych i wrześniowych dni, pozbierane skrzętnie i nawleczone na coś w rodzaju różańca, który odmawiała we wszystkich gorszych momentach, miała zawsze w kieszeni. Ale traktowała je jako wyjątki, a nie odmianę sytuacji. Wyjątki potwierdzające regułę, że szczęścia ze swoim słabym charakterem nie znajdzie.
Nie bez niego. 
A on był tylko pięknym kawałeczkiem jej życia. Cząstką ukochaną tak mocno, że to aż bolało - fragmentem siebie, który musiała sobie wyrwać, odcinkiem drogi, która dobiegła końca. Wiedziała o tym, pogodziła się jakoś z tym faktem (a przynajmniej wmawiała sobie usilnie, że tak było) i powinna całkiem spokojnie czekać na lot. W końcu co za różnica, gdzie się znajdowała. Między Buenos a Meksykiem jest jakieś osiem tysięcy kilometrów, między Meksykiem a Madrytem - trochę ponad dziesięć. Dwa tysiące w tę czy w tę, to naprawdę nic nie zmieniało.
Powinna, ale tak jak we wszystkich aspektach życia radziła sobie beznadziejnie, tak i w tym nie było inaczej.

- No już. - Lena szturchnęła ją w bok, a potem pogłaskała po głowie. W każdej rodzinie ktoś musi być dobrym, a ktoś złym policjantem. A ponieważ rodzicom nie chciało się chwilowo bawić ani w pocieszanie, ani w strofowanie starszej córki, młodsza z wrodzoną gracją pełniła obie role. - Będzie dobrze - rzuciła tekstem tak uniwersalnym, że aż nieskutecznym. Kiwnęła tylko głową w odpowiedzi, bojąc się, że przy otworzeniu ust "tak" mogłoby zmienić się w "nie", a grzecznościowe kłamstwo w smutną prawdę.

Potem siedziała już sama, gdy jej rodzinka plus Fede zmyli się na jakiś bardzo ważny mecz, przedtem jeszcze porządnie ją wyściskawszy i wycałowawszy za wszystkie czasy. Poszli sobie - tata z jakimś żartem na ustach i mama usiłująca groźbami doprowadzić go do ładu, a za nimi Federico i Lena w podobnej konfiguracji. A ona, z chwilowym największym marzeniem by zniknąć, kuliła się pośród gwaru i próbowała nie ryczeć aż tak, żeby się na nią gapili. Nie żeby te próby cokolwiek dały.
- Też się cieszę, że jadę na studia. - Ciepły głos, dłoń z chusteczką o mocnym zapachu aloesu i znajoma twarz stworzyły dosyć skuteczne połączenie, ujmujące odrobinę napięcia.
- Dzięki. - Ulga związana z jego przybyciem nie stanowiła jeszcze podstawy do uśmiechu, ale przynajmniej chwilowo zatamowała płacz. - Jestem żałosna.
- Nie, nie sądź siebie tak surowo. Ja też się boję.
- Ty? - parsknęła cicho w chusteczkę, unosząc na niego wzrok. - Bo jeszcze uwierzę.
- Serio. Tylko nie płaczę, bo nie mam wodoodpornego tuszu.
Śmiech rozbił resztki szlochu i odebrał przygnębieniu moc.
- Chyba nie chcę tam jechać - mruknęła, opuszczając dłoń z pomiętym skrawkiem bieli.
- Chcesz, chcesz. Nie bój się zmian, Natalka. Nie tych na lepsze.
Zawsze bardzo lubiła Leóna. W odległych jak sen czasach, gdy stanowił jeszcze połowę najbardziej królewskiej pary w Studio, nawet trochę się w nim podkochiwała. Ale sama świadomość, że jest chłopakiem Ludmiły, wystarczyła aż nadto, by zaczątek jednostronnego uczucia wygasł, nim zdążył zamienić się w coś godnego uwagi i pamięci. Sympatia pozostała. Raz, że w sporach z Ferro miała w nim często skutecznego sojusznika, dwa - że jego nie dało się nie lubić. Był typem człowieka, który zdolność ujmowania ludzi ma wpisaną w geny wraz z pięknym orzechowym kolorem oczu i budzącym zaufanie uśmiechem.
Kilkoma prostymi słowami, w których obok odrobiny współczucia było sporo jego kpiącego poczucia humoru, dodał jej otuchy na tyle, że zdołała jakoś nie umrzeć, przechodząc przez ostatnie formalności. Nawet udało jej się usiąść na brzegu fotela, kiwnąć głową rudowłosemu sąsiadowi spod okna i poszukać w torebce książki, nim ponownie naszedł ją ponury nastrój.

No bo w końcu nie przyszedł.

Obróciła w dłoni cieniutki tomik opowiadań, ten swój ulubiony. Mogła przeglądać go setki razy, a zawsze w którejś z trzydziestu dziewięciu bajek odnajdywała coś nowego. Jakby Ferrero na bieżąco dopisywał kolejne zdania tam, gdzie wcześniej jej oczy natrafiały jedynie na pustkę.
Otwarła na chybił trafił książeczkę.

Trzeba będzie zdać sprawę ze wszystkich nie uczynionych gestów, 
z połykanych łez, 
z miłości, którą nikogo się nie obdarzyło, 
z niespełnionych przyrzeczeń i z utraconego czasu.

No i znowu, pomyślała na poły z irytacją, na poły ze smutkiem. Ja chyba zmarnowałam, nie? Czas, życie. Wszystko.

Na literach zarysował się cień czyjegoś profilu.
- To moje miejsce.
Przez chwilę wpatrywała się w ciemny kontur na papierze, a potem uniosła głowę. W ciągu poświęconej na ten ruch sekundy przebiegło przez nią tyle myśli, że gdyby stała - niechybnie zbiłoby ją z nóg.
- To chyba moje miejsce - powtórzył powoli, spokojnie i uprzejmie, jakby chciał skłócić swój beznamiętny głos ze spojrzeniem, które mówiło całkiem co innego i zupełnie innym tonem.
Kolejną sekundę zabrało jej upewnienie się, że nie zemdlała ani nie zasnęła. A może zresztą to nie była sekunda, tylko kilka sekund, kilka godzin, kilka wieków? Przecież jej serce stanęło tak wyraźnie, że przestało odliczać czas swoimi uderzeniami.
- Jesteś... - Głupi, dziwny, walnięty, chory psychicznie, skrajnie nieodpowiedzialny... Adekwatnych było tyle określeń, że nie użyła żadnego. I tylko poprzestała na zawieszeniu głosu na tym jednym czasowniku, który sam w zupełności wystarczał.
- Ano jestem. - Nie uzyskawszy reakcji na poprzednie słowa zajął miejsce między nią a rudym człowieczyną i spokojnie wyjął z plecaka słuchawki.
- Czy ty... - Głos odmawiał jej jakoś posłuszeństwa. - Nie masz samolotu do Mexico City za jakieś dwie godziny?
- Nie wiem, skąd bierzesz te informacje. - Odplątał niesforne, kolorowe kabelki i poszukał w odtwarzaczu wejścia. - Mam do Madrytu za... - Uniósł rękę i przyjrzał się cyferkom na cyferblacie. - Cztery minuty i trzydzieści jeden sekund.
- Czy...
- ...kompletnie mi odbiło? Czy podejmuję najgłupszą decyzję w życiu, kieruję się odruchami, nie myślę logicznie? Właśnie myślę. Przeliczyłem to. Z Pitagorasa, z Herona, z Talesa. Nawet z wzorów Viete'a, chociaż nie mam pojęcia, co to jest. I wiesz, co mi wyszło? Że na świecie jest ponad tysiąc uniwersytetów. A Naty, m o j a  Naty - tylko jedna. To bardzo prosty rachunek.
- Czasem serio się zastanawiam, co jest nie tak z twoją głową. - Wyciągnęła drżącą rękę w jego stronę, objęła go za szyję i - upewniwszy się raz jeszcze co do jego obecności, tu, obok niej, naprawdę - znów poczuła pod powiekami palące łzy.
Starł jedną, która wymknęła się spod rzęs. Drugą scałował. A trzecia już skapnęła mu na kark, gdy świat po raz ostatni zadrżał w gwałtownym, rozpaczliwym i pełnym niewypowiedzianej ulgi uścisku - mówiącym, że znów wszystko jest w porządku.
Tym razem już na zawsze.



                                 ***


Gwiazdy rozpaliły się mocno, jakby ktoś sypnął na niebo garścią szpilek. Granatowy aksamit trzymał się na nich stabilnie, w każdym skrawku przyciśnięty drobnymi główkami. Piękny był wieczór, rześki, przejrzysty. Na stygnących po dziennym upale chodnikach tańczyły kroki spacerowiczów, a ich pogodne głosy wzbijały się dźwięcznie w chłodne powietrze.
W pewnym sensie też się do nich zaliczała, jedynie odejmując uśmiech, drugą połówkę u boku i czyste sumienie. Parę różnic niewartych uwagi. A to, że błąkała się w gęstniejących ciemnościach z entuzjazmem duszy w Hadesie - może nie zaraz skazanej na Tartar, ale nadal dalekiej od radości - przybita posępnymi wyrzutami i smętnie powłócząca trampkami po czarniejszym od własnych myśli asfalcie, to nie miało znaczenia.
Była sama, łatwy cel dla czających się we wszystkich kątach bandytów, gwałcicieli, kieszonkowców, sadystów, morderców czy tam innych bogactw naturalnych Buenos Aires. Wciąż wszędzie słyszy się, że to miasto nie śpi - i coś w tym jest. Nocą patrzy zewsząd tysiącem oczu, wyciąga tysiąc rąk i szemrze tysiącem głosów, zbyt cichych, by rozróżnić ich słowa i zbyt głośnych, by zignorować.

Kiedy miała pięć lat, żyła w przekonaniu, że pod jej łóżkiem ma swoją siedzibę potwór. Nie precyzowała jego wyglądu, był po prostu cieniem bez oczu, czarną plamą dziecięcego lęku. Tata stękał co wieczór, pełzając na czworakach z latarką i ujawniając, że poza kurzem i kulkami skarpetek nie ma tam nic. Nigdy tak do końca w to nie uwierzyła. Mrok, w swojej nieprzenikalności, zagadkowej głębi - gdzie właściwie się kończył? - i tym natrętnym uczuciu, że jest prawie namacalny, a jednak nieuchwytny, fascynował ją i drażnił. No i przerażał. Nawet wtedy, gdy tata przetrząsnął pół domu w poszukiwaniu wszystkich możliwych lampek choinkowych, a potem obwiesił nimi gęsto jej pokój - to pomogło, ale nie do końca. Światło nie sięgało wszędzie. Cień spod łóżka wyprowadził się dopiero wtedy, kiedy mama, jak zwykle najmądrzejsza, kazała wynieść łóżko na strych i kupiła jej materac - leżący bezpośrednio na podłodze, bez najdrobniejszej szczeliny, w którą mógłby wcisnąć się niechciany lokator. Od tej pory spała spokojnie, skutecznie odgrodzona od grozy nocy. A przed tą na zewnątrz, tą, której nie dało się przegonić domowymi sztuczkami, zwyczajnie uciekała. I tyle.

Teraz... teraz czuła się tak dziwnie pusta, pozbawiona krwi albo serca, tak dziwnie zmęczona - że patrzyła w ciemność całkiem obojętnie. Nawet wtedy, gdy nagle wychynęły z niej oczy, błękitne plamy białek z czarnymi przebłyskami tęczówek i ciemną oprawą dookoła, tak ciemną, że w twarzy widać było tylko te jasne gałki oczne i nic, u licha, więcej.
- O, dobry wieczór. - Słowa ukazały więcej bieli, bo jeszcze uśmiech. I trochę mignęło przez moment w jasnym wnętrzu dłoni, gdy w zabawnym geście uchylił kapelusz, przesuwając palcami po jego niedużym rondzie.
Zdobyła się na prychnięcie; ruszyła dalej dopiero po chwili, jakby nie od razu do niej dotarło, że się w ogóle zatrzymała.
- Nie powinnaś chodzić sama. - Głos podążył za nią, zbliżony barwą do nocnego nieba. - To nie jest bezpieczne.
- W sumie to chyba mi już obojętne.
- A mi niespecjalnie.
- I co?
- Będzie ci bardzo przeszkadzało, jeśli sobie podrepczę w stosownej odległości?
Wzruszyła ramionami, więc dreptał - w milczeniu rzucając jej co jakiś czas uważne spojrzenie jaśniejących oczu.
- Jesteś smutna - zawyrokował nagle.
- Zdaje ci się.
- Nie. 
Normalnie zaczęłaby się kłócić, ale dziś nie miała na to siły.
- Aż tak to widać? - mruknęła, mocniej wbijając dłonie w kieszenie bluzy.
- Może dla zwykłego śmiertelnika i nie - odparł po chwili namysłu. - Ale dla mnie tak, chyba za dobrze cię znam. Na co dzień podnosisz trochę wyżej nogi przy chodzeniu i nie ścierasz sobie podeszew o ziemię. I nie kulisz tak ramion.
- Bo czuję się beznadziejnie. - Kopnęła ogumowanym czubkiem tenisówki w porzuconą przez kogoś puszkę. Pogięte aluminium zaklekotało na kratce odpływu kanalizacyjnego i zaklinowało się między dwoma zardzewiałymi żebrami.
- Ból istnienia czy jakiś poważniejszy problem?
- W zasadzie to nie twój interes.
- W zasadzie tak.
- Chyba zerwałam z Sebą. - Po paru krokach zatrzymała się raptownie. Wiatr zdmuchnął jej na oczy rdzawy kosmyk; odsunęła go powoli.
- Chyba? - Popatrzył na nią spod oka, przystając niedaleko.
- I czuję się jak skończona suka.
- E, bez przesady. Chyba nie nastawiał się na małżeństwo i dzieci, nie?
- Nie, ale to wcale mnie nie tłumaczy. - Westchnęła ciężko, szarpiąc za błękitną nitkę na stębnowanym szwie. Miała wrażenie, że mocniejsze pociągnięcie byłoby w stanie rozpruć nie tylko ten szew, ale i bluzę, i ją całą. Jak lalkę.
- A masz ochotę odwołać to, co mu tam powiedziałaś? Żałujesz tych słów?
- Nie. Powiedzmy, że nie miałam wyjścia.
- Więc się nie obwiniaj, skoro inaczej się nie dało.
- Nie o to chodzi, wiesz? - Uniosła głowę, zaciskając kurczowo palce. - Chodzi o to, że chciałam się odbić na tobie i skrzywdziłam go całkiem niepotrzebnie.
- Hm.
- Nie wiem, dlaczego ci to mówię. - Wpatrywała się w niego swoim brązowym, choć w mdłym świetle latarni prawie czarnym, spojrzeniem; oczy miała spokojne, jakby obojętne, a jednocześnie sprawiające wrażenie trawionych gorączką. - A za to wiem, że dalej jestem na ciebie wściekła - przypomniała sobie nagle.
- Wiem, mówiłaś. To, że mnie nienawidzisz, też już słyszałem.
- Nienawidzę głównie tego, że tak ciężko cię wyprowadzić z równowagi. - Zacisnęła zęby.
- A.
- Co: a?
- To dlatego.
- Co: dlatego? - Tak niewiele było trzeba, by w jej rezygnację wślizgnęła się iskra. By w to mroczne, niepasujące do niej poczucie beznadziejności wpadła irytacja, rozwiewając apatię momentalnie. Magia i tyle.
- Nic, właśnie to do mnie dotarło. - Potarł ciemny podbródek z osobliwym rozbawieniem w oczach. - Mój spokój cię dobija, więc żeby zrobić mi na złość, umawiałaś się z kimś równie nadpobudliwym jak ty. Właściwie to nie wiem, czemu mnie to tak bawi.
- Tak! Właśnie tak! - Na sekundę zacisnęła powieki, chociaż tego wybuchu już nie dało się powstrzymać. Wypłynął jej na policzki czerwienią, wypełnił oczy tym samym kryptonitem co zawsze; eksplodujący charakter był jej najsłabszą i najmocniejszą stroną. - Chciałam się zakochać, Broduey, bardzo chciałam, żebyś wiedział! W kimś, kto jest twoim kompletnym przeciwieństwem, kimś, kto doceni to, czego ty nie umiesz docenić, kimś prawdziwym, kimś ciekawym, kimś... Żeby... żeby...
- Zapomnieć?
- Nie. Tak! Nie wiem. - Szkarłat zbliżał się do purpury, w oczach lęgły się ostre odłamki błyskawic. Ale przynajmniej znów była sobą. - Czy to ma znaczenie, po co? Chciałam i już.  To... nie wiem, wydawało mi się to najlepsze, on wydawał się najlepszy.
- Tylko wydawał, prawda? - Niepostrzeżenie podszedł bliżej i wziął w ciepłe palce jej nadgarstki, hamując na moment gwałtowną gestykulację. A ona zamknęła usta, jakby jej język był ściśle powiązany z rękami i nie potrafiła mówić bez wymachiwania nimi.
- Najwyraźniej tak - rzuciła wreszcie prawie spokojnym tonem, wyrywając mu dłonie.
- Im wcześniej, tym lepiej, wiesz? - W jego oczach coś błysnęło, coś większego niż przelotne zainteresowanie. Coś podobnego do troski. - Poboli i przestanie.
- Skąd wiesz? - Spuściła wzrok, gubiąc spojrzenie w asfalcie.
- Z autopsji.
- Aha.
- Nie to chciałaś usłyszeć, prawda? - Nawet na niego nie patrząc wiedziała, że się uśmiechnął. - Nie wiem, czy przestanie, dobra. Nie mam pojęcia. Tak mi się tylko wydaje, że powinno. Ale mi nigdy nie przeszło, więc...
- Dobrze ci tak - prychnęła, ocknęła się nagle i ruszyła dalej, przyspieszając kroku na każdym ciemniejszym odcinku między jedną działającą latarnią a drugą. Szedł za nią, pogwizdując niefrasobliwie, aż zatrzymała się przed neonem pewnego klubu.
- W moim życiu wszystko się kończy, zanim zdąży do porządku zacząć - powiedziała po chwili ciszy gniewnie, gapiąc się w znajomy napis. Świetlny wąż pokolorował jej oczy jaskrawą zielenią. - Wszystko mi ucieka, jakby się mnie bało.
- A to nie czasem ty uciekasz przed wszystkim, co ośmieli się podejść?
- Masz na myśli siebie?
- Jestem czymś?
- Nie. 
- Wiesz... Chwilami kompletnie cię nie rozumiem. - Zasępił się, wpatrując w jej twarz - w seledynowe, ostre i nierzeczywiste rysy, zmrużone oczy, zmarszczone brwi.
- Czego tu można nie rozumieć?
- No, nie wiem... Nie rozumiem, dlaczego nie przeszkadza ci moje towarzystwo, skoro mnie nie lubisz. Nie rozumiem, dlaczego się do mnie odzywasz, skoro mnie nie lubisz. Jeśli to ci się wydaje proste, to chyba jestem bardzo ograniczony, bo nie rozumiem.
- Ja też nie - burknęła, odwracając wzrok. - Sama chciałabym ogarnąć siebie, ale nie umiem.
- A próbujesz?
- Cały czas. - Podeszła do ławki, wciśniętej w ciemny kąt zaraz obok budynku. Patrzyła na wygięte oparcie, na siedzenie, w którym jedna deska była ułamana w połowie i straszyła poszarpanym jak ostrze piły brzegiem. - I staram się uczyć na błędach, ale no...
- To TA ławka? - Stanął obok i omiótł ją rozbawionym wzrokiem. - Idealne miejsce na podryw. - Przejechał dłonią po brzegu wilgotnego od wieczornej rosy drewna i zaraz oderwał rękę jak oparzony. - Au, drzazgi.
- Dobrze ci tak - powiedziała drugi raz tego wieczoru, patrząc nie bez pewnej satysfakcji, jak chłopak  krzywi się i ogląda dłoń. - Weszła?
- Mogłabyś mi współczuć czy coś - mruknął, opuszczając rękę. - Weszła to i wyjdzie.
- Albo i nie. Daj, wyjmę ci to. - Rozkazującym gestem sięgnęła po jego nadgarstek, ale szybko odsunął go poza jej zasięg.
- Czym, zębami?
- Jeszcze mi aż tak nie odbiło. - Rozejrzała się dookoła w zamyśleniu, a potem nad jej głową zapaliła się żaróweczka i sięgnęła do swojej broszki - zlepka drobnych, kolorowych szkiełek o różnym kształcie, tworzących razem kwiatek wielkości sporego guzika. Rozpięła agrafkę i odgięła szpilkę, która zajaśniała słabo. - Daj, bo może wejść głębiej i już jej nie wyciągniesz.
- W życiu. Mogłabyś chociaż zdezynfekować tę igłę czy coś... - mamrotał niechętnie, gdy mimo protestów ujęła go za dłoń i zatargała w jasny krąg pod najbliższą latarnią.
- Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto nosi w kieszeni jodynę i waciki? - Obróciła się tak, żeby samej sobie nie zasłaniać światła i zaczęła gmerać przy jego palcu. - Najwyżej ci go potem amputują.
- Może i dobrze, że nie chcesz zostać chirurgiem.
- Ty nie bądź taki mądry. Annie Wilkes nie cackałaby się z tobą ani sekundy, gdyby miała przy sobie...
- Kto?
- ...swoją siekie... Nieważne. Sympatyczna kobitka. Kathy Bates ją grała w filmie. - Uśmiechnęła się po raz pierwszy - co z tego, że na myśl o psychopatycznej pielęgniarce. To i tak, jak zwykle, wywarło piorunujący efekt. Jakby ktoś jej w środku zapalił światło, o wiele jaśniejsze od mrugającej latarni nad ich głowami. - Nie ruszaj się, bo nie trafiam.
- Ale to boli. - Znów usiłował wyrwać jej rękę i znów przytrzymała ją mocno. - Robisz to specjalnie.
- Może. - Schyliła niżej głowę, jej twarz spowił chwilowo cień - ale i tak było widać, że wciąż się uśmiecha i to bezwstydnie szeroko.



                                       ***



I spoke to God today and she said that she's ashamed*
What have I become, what have I done?
I spoke to the Devil today and he swears he's not to blame
And I understood 'cause I feel the same


Od jej wyjścia minęło sporo czasu, słońce zdążyło zajść, a on wciąż stał oparty o ścianę i liczył wszystkie "za", wszystkie "przeciw" i wszystkie "i tak mam to gdzieś". Tylko po to, żeby zyskać na czasie. Przecież żadna ilość argumentów nie mogła niczego zmienić.

Dziś miał zamiar pobawić się w egoistę.
Tak bez wyrzutów sumienia.

A jednak długo ważył w dłoni mały ciężar, mrużąc oczy i obracając delikatnie w obojętnych palcach swój bilet do kochanej apatii. Długo wpatrywał się w sznurki, które miał sobie uwiązać do ramion i zatańczyć do ich szarpnięć, których groza polegała jedynie na bezwładności i braku woli. A on przecież dobrze ją znał, na wylot, tym bardziej, że od drugiej strony.
Znane ruchy. Taniec szybkich, automatycznych gestów. Bielejące palce, szarpnięcie, ciche stęknięcie dwóch stykających się skór, sekunda, mimowolna rozpacz pulsu - i jęk, przebiegający szybko przez całe ciało, zgrzytający w zaciśniętych zębach. Linie, najpierw rażące ostrością, potem drżące, uginające się jak struny.
A oczy drętwo i bez żalu patrzyły na kraniec igły, zawisający na sekundę jak wyrok - i zaraz tonący w przyjemnym bólu, miękko, bezgłośnie. Biel, biel tonęła. Biel w czerwieni.
Jak miło jest tonąć.
Jeszcze raz. Ciężej. Dłoń mu się trzęsła, pot wdzierał piekącym szkliwem pod ledwo uniesione powieki, a żyła bez protestu spijała płonące krople piekła, jedną po drugiej, popchnięte głębiej, aż do końca.
Krew z krwi. Jakie to zabawne.

Pomyślał nagle o tych wszystkich bredniach o lataniu. O tych delikatnych banieczkach euforii, które przecież miały musować pod skórą jak szampan zamiast krwi i dźwigać go ku kolorowym niebom. Czemu na niego nie działały, gdzie ich moc? Czuł się tylko straszliwie i bezbrzeżnie zmęczony, w żyłach coś mu ciążyło jakby były pełne ołowiu, a w oczach rozwarstwiały się twarze. Jak teatr masek, gęstniejący w pokoju. Właściwie to skąd się wzięły? Przed sekundą ich nie było.

I widział mamę - w jasnym kitlu na perkalowej sukience, z szyją oplecioną stetoskopem i błękitną troską w pociągniętych zmęczeniem oczach.
- Jesteś wszystkim, co mam.

(wszystkim, wszystkim, wszystkim)

I widział Violettę, żałosną, kolorową plamkę o dziecinnej buzi i szczuplutkich dłoniach, z melancholijnym wzrokiem.
- Wiem, że nigdy nie chciałeś.

(nigdy, nigdy, nigdy)

I widział Sonię, z której kapała kpina, otulająca jej smukłe ciało lśniącą zbroją; ulotną jak dym z papierosa, z oczami jak krople trucizny i gorzkimi słowami na drżących ustach.
- Coś ci nie wyszło w tym planie.

(wyszło, wyszło, wyszło)

I widział Ludmiłę, taką samą jak sprzed paru, zaledwie, chwil. Zawiedzioną słowami, których nie wypowiedział, rozpaczliwie smutną i wciąż piękną. Kruchą, tak odległą i tak upragnioną, z ogniem bursztynowych spojrzeń, z czarnymi łzami na policzkach, z bijącym mocno pod jasną bluzką sercem, z paznokciami obgryzionymi tylko u jednej, lewej, dłoni.
- Powiedz, że świat się wcale nie kończy.

(kończy, kończy, kończy)

I widział Aurelié, malutką, biedną Aurelié, kłębek cierpień, motyla z podeptanymi skrzydłami; Aurelié, którą kochał, która siedziała u jego stóp i w której ciemnych jak piekło tęczówkach wciąż błąkało się życie.
- Nie gniewam się, Diego - szepnęły wreszcie cicho jej udręczone usta, bez echa - a on uniósł rękę i poczuł, że podkoszulek ma mokry od łez, swoich łez, chociaż ani przez moment nie czuł ich w gardle ani na twarzy.

Arms wide open, I stand alone
I'm no hero and I'm not made of stone
Right or wrong, I can hardly tell

I'm on the wrong side of heaven
And the righteous side of hell


Cristina w drzwiach rozkruszyła się jak porcelanowa figurka, którą czyjaś nieuważna dłoń zrzuciła ze stołu. Tylko oczy wciąż wisiały w powietrzu. Błękitne, białe, srebrne, szare, w ciemnych skrzydłach rzęs i przejrzystych osłonach powiek. Serce podeszło mu pod gardło i zatamowało krzyk, które wezbrał z falą niewyobrażalnego strachu.
Pozostałe sylwetki poszły jej śladem, eksplodując na drobniutkie kawałeczki. I mimo że kolorowe, rozsypując się w deszcz strzępków przesiąkły nagle czerwienią, oblepiły podłogę. A ich spojrzenia, co jeszcze bardziej przerażające, nie spadły wraz z twarzami. Jak szklane kulki na niewidzialnych nitkach kołysały się wolno, błyskając to zielenią, to bursztynem, to wreszcie - głębokim brązem.
Drobinki przed jego oczami poskładały się w postać i to dopiero wydarło mu z ust wrzask, którego nawet już nie usłyszał. Wszystkie zmysły wyłączyły się w tej sekundzie, kiedy wzrok odnotował pojawienie się sylwetki o zgarbionych plecach i niesfornej czuprynie.
TEJ SYLWETKI.

Ale zdawał się nie do końca sobą, nie tym zapamiętanym przez niego. To nie był tamten szaleniec w wykrzywionej gniewem, przyrośniętej do twarzy masce. Był jakiś odmieniony, chyba młodszy - a jednocześnie jakiś nieskończenie starszy. Odległy, ale też i nie obcy. Rysy miał swoje, chociaż dziwne, ciężkie, jakby powleczone woskiem, i n n e - wrysowane głębiej w jego beznamiętne usta, ciągnące mocniej w tył czaszki oczy, zamazujące skronie. Ale każda z tych linii miała znajomy, znienawidzony zarys.

I saw the Devil today and he looked a lot like me

Ruiz stał i uśmiechał się krzywo, wsadzając kciuki za szlufki podartych dżinsów.
- Kurwa. - Z jego gardła wyrwał się dźwięk, który brzmiał jak śmiech, ale nim nie był. Osunął się na kolana z ustami pełnymi tego dziwnego odgłosu, a wiszące w powietrzu oczy rozpierzchły się, jakby były napełnione helem i tylko dach domu bronił im dostępu do nieba. Zaprotestował niemo, wyciągając ku nim ręce, ale wyśliznęły mu się z palców i skończyły żywot na ziemi, która wcale nie była podłogą, tylko sufitem i ścianami, i jakimś głębokim tunelem bez żadnego światełka w oddali. Kolorowe szkiełka rozwiały się jak dym, gdy rzucił się, by pozbierać ich okruchy.

Arms wide open, I stand alone
I'm no hero and I'm not made of stone
Right or wrong, I can hardly tell

W polu widzenia pojawiła się dłoń. Plama na oku, narzędzie tortur, dwudziesta czwarta, przeznaczona dla podświadomości klatka filmu, który nie przestawał odtwarzać kolejnych scen - mimo że każda była czerwienią pustego pokoju, niczym więcej.
Znał ją. Duża, ciemna i kanciasta, jakby wyciosana z drewna, o długich, niezgrabnych palcach, z siecią węzełkowatych żył na wierzchu i odciskami po wewnętrznej stronie - pośród rys i śladów tytoniu. Dłoń o pobrużdżonych paznokciach i twardych opuszkach, które tańczyły na strunach w pierwszych taktach "Strachu przed ciemnością" Iron Maiden. Serdeczny palec z delikatną smugą pozłacanej obrączki. Knykcie, z których czasem kapała krew.
Znał, znał tę rękę. Znał bryłę tej pięści, wbijającej się w delikatną skórę jego matki i wyrywającej nieposłuszne łzy z jej dumnych oczu. Pięści nadal krzyczącej w jego ciele, we wszystkich wyblakłych przez wieki sińcach, które w jednej chwili odezwały się na nowo wraz z rozerwanymi bliznami, z zaognionymi piętnami ran.
Znał dłoń, która teraz otwierała się łagodnie jak kwiat i która mogła ukąsić w najbardziej niespodziewanym momencie niczym wąż, nadepnięty na środku niewinnie wyglądającej ścieżki.

I'm on the wrong side of heaven and the righteous side of hell
Ja
Drętwy - jak błękit - żal.
Ty
On the wrong side of heaven
Różni

Głęboki - jak brąz - ból.
Podobni
And the righteous side of hell
Inni  
Ostra - jak zieleń - nienawiść.
Tacy sami
On the wrong side of heaven
Osobno
Ciężki - jak złoto - smutek.
Razem
And the righteous side of hell
Bez sensu
Nieunikniony - jak czerń...
Trudno
Wyciągnął przed siebie rękę i nagle dotarło do niego, że jest ona lustrzanym odbiciem tej podanej ku niemu jak zaproszenie.

I'm not defending, downward descending,
Falling further and further away
I'm closer... everyday

Te same zgrubienia między środkowymi a bliższymi paliczkami. Układ żył. Długość linii życia.
Nie, moja jest krótsza.
...jak czerń...

I'm getting closer every day, to the end
The end, the end, the end,
I'm getting closer... 

Zacisnął palce, przestały się trząść.
Rysy zrównały się w jedno, opuszki przywarły do siebie.
Pasowały.

I'm no hero and I'm not made of stone

...koniec?
A oczy wciąż i bez przerwy patrzyły na te dłonie - ojca i syna, które zastygły w uścisku.
A na ustach miał uśmiech jak tonący, który w ostatniej chwili widzi słońce, zachodzące nad głową. Czerwony krążek ognia, pogrążający się razem z nim.
Najniżej.

Right or wrong?

I can hardly tell

                                                                             ***


Nie wiem, czy jesteś w stanie doczytać do końca - choć pewnie i tak nie czytasz. Nie wiem, czy nie piszę tego teraz tylko dla siebie - choć na pewno tak jest, jak mówiłem.
O czym to ja.
A przyjmując jeszcze, że w ogóle to znalazłaś. Przeczytaj tę książkę. Jest świetna. Ja nie jestem jakimś tam zapalonym czytelnikiem, a jednak mi się podobała. Taka przyjemna bajeczka.
Jest tam jedna rzecz, której nie widziałem nigdzie indziej. W zasadzie już bliżej końca niż początku, może to spoiler, ale kij z tym. Jest tam taka... nie wiem, czy dobrze zapamiętałem nazwę, a sprawdzać mi się nie chce. Dobra. Musso mi chyba daruje, jeśli się pomylę. Nazwijmy to coś strefą odlotów. Przypomina lotnisko, a jest czyśćcem, nie, czymś w rodzaju czyśćca. Z czyśćca idzie się tylko w jedną stronę, do nieba, no i nie ma powrotu. Tymczasem stąd - samoloty odwożą "podróżnych" w dwie strony, dwa przeciwne kierunki. Każdy dostaje bilet z godziną odlotu i celem: Życie albo Śmierć. Oczywiście trwa handel, co szlachetniejsi wymieniają swoje bilety, ale nie o to się teraz rozchodzi.
Wiesz, chciałbym ci tylko powiedzieć o różnicy między mną a narkomanem. Narkoman otrzymuje tylko jeden bilet - wiadomo, w którą stronę.
Ja dostałem oba. Poszczęściło mi się. 
Największe szczęście jakie może spotkać człowieka, to możliwość w y b o r u.
A ja?
Dokąd lecę?
Przyznam szczerze, że nie wiem. Muszę się jeszcze zastanowić.

___________________________________________________
*W tej piosence (youtube.com/watch?v=o_l4Ab5FRwM) Bóg jest rodzaju żeńskiego. Z jednej strony to dość... dziwne, niewłaściwe? - z drugiej, bardzo mi to akurat do tego wątku pasuje. Tym bardziej, że diabeł jest już w rodzaju męskim.
Mimo że i piosenka, i teledysk dotyczą całkiem czego innego, niż opowiadanie.

Widzicie, gdybym postanowiła pisać rozdział, nic by z tego nie wyszło. Ale, że moja wena to najbardziej złośliwe stworzenie jakie istnieje (nie licząc jej właścicielki) - gdy obiecałam, że pisać nie będę... piszę. Zaległości w nauce nadgoniłam (pomińmy fakt, że przy okazji narobiłam sobie nowych), a jednak w przerwach udało mi się sklecić to coś. No, mówi się trudno. Teraz to już na sto procent nie znajdę czasu, ale... Kogo to obchodzi. Poprawki w sierpniu też są dla ludzi, nie? XD

Wyjątkowo jestem zadowolona z tego rozdziału. Chyba udało mi się osiągnąć dokładnie taki chaos, o jaki mi chodziło. Może odrobinę przekombinowana forma, ale przynajmniej jakaś odmiana od monotonii.
Trochę... sporo tu jest do interpretacji. Powodzenia zatem, a ja idę się uczyć (tak serio to nie, święta są, ale sprawiajmy pozory).

Do zobaczenia w maju!

8 komentarzy:

  1. Tak, tak, tak!
    OZSUEBPUSGN!
    Wrócę jak się ogarnę. ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest po prostu piękne.
    Chcę juz maj.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wrócę.
    Kiedyś.
    Może.
    Nie czytaj.
    Błagam.
    Tyle Ci powiem.
    Na razie.
    Może ja się już zamknę.
    Czwórkę zajmuje.
    Trudno.
    Wrócę :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Miałam nie komentować, bo przecież nie umiem - komentuję.

    Może to wynik tego, że nie mam co robić (chyba nie, bo przecież mam) lub tego, że gorączka miesza mi w mózgu. Bardziej jednak stawiam na trzecią opcję, choć jest równie głupia, może nawet głupsza, niż cały ten komentarz. Po prostu chcę.

    Właśnie jem sobie karmelizowany słonecznik, całkiem smaczny jest. Ale teraz jestem w takim szoku, że chyba przestanę go pochłaniać (w ekspresowym tempie, warto dodać) i skupię się na czymś ważnym.

    Nie wiem od czego zacząć. Tego jest za dużo, a jednocześnie brakuje mi słów.

    Wiesz co? Czuję naprawdę dołującą irytację, że to przedostatni rozdział. Boli mnie to, nawet bardzo, choć przecież nie odchodzisz. Zawsze jest drzewo i latawce, ale… Nie zrozumiem tego, nikt nie zrozumie. Może chodzi tu o pewne sentymenty, jako że twój blog był jednym z pierwszych, na które się rzuciłam. Motywuje mnie i inspiruje, choć nigdy nie będę pisać nawet w połowie tak jak ty.

    Pięknie dobierasz słowa, mówiłam już to kiedyś? Mam wrażenie, że są takimi małymi drobiazgami w twoich dłoniach. Układasz je w bardzo dziwny sposób tworząc coś pięknego i jakby – tajemniczego zarazem. To jest przecudowne. Nie wiem, czy to wynik przeczytania miliarda książek czy może poezji, czy jakichś innych powodów, ale chętnie bym wzięła od ciebie przepis. Przydałby mi się.

    No, w roli wstępu to tyle. Choć czeka mnie teraz znacznie trudniejsza część.

    Chodzi o to, że nie lubię rozpisywać się na temat poszczególnych postaci. Nie lubię dzielić rozdziałów na wątki, bo nigdy mi to nie wychodzi. Może potraktuję to jako całość wrzucając tu wszystko, co przyjdzie mi na myśl, dobra?

    Na początku jeszcze nie płakałam, zaczęłam gdzieś przy końcu, a dokładniej – ostatnim diegowym (przymiotnik) wątku. Chyba nietrudno dojść dlaczego. Mimo tego cały czas chciało mi się płakać, a kiedy zaczęłam poczułam, jak uchodzi ze mnie ten nadmiar emocji, który nagromadziłam przez cały rozdział.

    Dobra, chyba jednak rozpiszę to na wątki. Jestem genialna po prostu.

    Przy Diemile ciągle odczuwałam jakąś tak nadzieję – złudną i niemożliwą, ale to zawsze nadzieja. Wydają mi się idealnym połączeniem. Diego jest jedyną osobą w serialu, do której pasuje mi Ludmiła. Cały czas wierzyłam, że coś okaże się kłamstwem, że jakiś detal zburzy tą barierę między nimi.
    Zamiast tego Diego postanawia … Nie przejdzie mi to przez usta, czy w tym wypadku – palce.

    Strasznie szkoda mi Seby. Tak już jest, że cierpią osoby, które na to nie zasługują. A dlaczego? Bo znajdą się w nieodpowiednim miejscu i czasie.
    Camila nie mogła inaczej. Wiem o tym.
    A Broduey to Broduey, pozwól mi zostawić to w martwym punkcie (lubię Bromi, naprawdę).

    Naxi. Moje najukochańsze pod słońcem Naxi. Moja Natalka i mój Maxi. Wiedziałam, że przyjdzie. Nie mogło być inaczej. Ale ciągle myślałam, że wyjedzie. Zaskoczyłaś mnie – trudno, żeby było inaczej. Każdym zdaniem mnie zaskakujesz, jak to robisz?

    Kocham Leona. Zawsze kochałam. Jest takim słoneczkiem <3 (patrz, serduszko, ile emocji). Nie spodziewałam się go tam. Ale jest, był. I będzie. Zawsze dla wszystkich.

    Chyba dotarłam do końca (już?).

    Z grubsza powiedziałam to, co chciałam powiedzieć, choć w żaden sposób cię to nie zmotywuje. Ale co tam. Niech będzie, ten przedostatni raz chyba mogę zostawić tu po sobie ślad.

    Przepraszam.

    Życzę weny, choć – jak widać – nie brakuje ci jej.
    Ania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wspomniałam o tej najukochańszej na świecie piosence, która już jakiś czas temu podbiła moje serce.
      Cieszę się, że ktoś ma podobne upodobania muzyczne :)

      Usuń
  5. Hej!
    Pamiętasz mnie jeszcze? :D
    Tak, wiem, dawno u Ciebie nie komentowałam (teraz też mam zapłon że łomatko, dodaję komentarz miesiąc po publikacji rozdziału XD Ale to przez chroniczny brak czasu, więc wybacz), ale wiedz, że czytam Twojego bloga.
    I niezmiennie uwielbiam.

    Hmmm...
    Zamierzałam przekazać tutaj coś oryginalnego. Coś od siebie. Coś, co jeszcze nie zostało tu napisane. A tu co? Okazuje się, że użytkowniczka Ana Julia w swojej wypowiedzi zawarła niemal wszystkie moje myśli.
    Jeszcze co do tej oryginalności: zamierzałam Ci napisać, że jesteś niesamowita. Że Twój blog jest niesamowity. Że Twoje postacie i opowiadana historia są niesamowite. Że sposób, w jaki piszesz jest... niesamowity. (Łoboziu, Ewka, ile można używać jednego słowa?).
    Ale... wszystko to zostało powiedziane. W tym rozdziale i we wszystkich innych. Więc cóż mogę dodać od siebie? Podpisuję się pod wszystkimi achami i ochami. Bo są w pełni zasłużone. Bo w pełni na nie zasługujesz!

    Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać. Pewnie i tak ten komentarz jest bez sensu, ale tam. :>
    Chyba to, że życzę Ci powodzenia na maturze :D
    Także tego... (ależ ja mam rozbudowane słownictwo!) Bądź cały czas tak niesamowita, jak jesteś teraz.
    Buziaczki!

    Twoja Ewa (Hepi Waaaajking!)






    OdpowiedzUsuń
  6. Jejku, Zuziu <3
    Nie mogę się teraz ogarnąć, żeby napisać coś sensownego.
    Wrócę tutaj *.*
    Muszę złożyć myśli na komentarz, a dzisiaj już nie mam do tego głowy <3
    Do niedługo *.*

    OdpowiedzUsuń