niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział Czterdziesty Piąty: "Come and save me... from me"




Want to fall, fall so far
I want to fall, fall so hard
And I call it magic
And I call it true
I call it magic

And if you were to ask me
After all that we've been through
Still believe in magic?
Yes, I do
Of course I do





- Trochę w lewo.
- Ale... moje lewo czy twoje lewo?
- Moje! Jestem królem, wszystko lewo jest moje - rzuciła machinalnie jednym z ulubionych cytatów, pociągając za jego lewy nadgarstek.
- Chwila. - Wyprostował się, niwecząc całe idealne ustawienie ciała. - Tylko mi nie mów, że też oglądasz "Pingwiny z Madagaskaru".
- Nie mówię. Co robisz? - Ponownie szarpnęła go za rękę. - Psujesz moją ciężką pracę.
- W sumie to w twoim stylu. - Znów ustawił się tak, jak mu kazała, ale po chwili machnął ręką i usiadł na materacu. - Nie wychodzi mi to.
- Ale masz słomiany zapał. - Przykucnęła obok, opierając łokcie o kolana. - Nie wiem, czemu w ogóle się zgo...
- Ja za to wiem - przerwał jej lekkim tonem. - Żeby raz, a dobrze mnie pobić pod pretekstem nauki. I przestań już to powtarzać, bo to nudne. Wymyśl inny tekst.
- Serio myślisz, że jesteś wart tego, bym marnowała na ciebie celniejsze riposty?
- Tak.
- Narcyz.
- Ładny kwiatek, co chcesz. - Nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi. - Jeśli cię to pocieszy, i tak jesteś dobrą nauczycielką. Tylko ze mnie marny uczeń.
- A tu się z tobą zgodzę. Marny.
- Muszę z tym żyć. - Przejechał niedbale palcami po włosach i wstał, pogwizdując. - Przy tylu zaletach nie mogę jeszcze radzić sobie w karate, to by było nie fair w stosunku do innych ludzi.
- To co? Próbujesz jeszcze czy idziemy stąd? - Dźwignęła się wolno, pocierając ramiona. Mimo że czuła się pewnie w tej swojej ulubionej dziedzinie, to i tak - jak zwykle - denerwowała ją przewaga, jaką miał we wzroście. Na bosaka różnica wysokości była jeszcze widoczniejsza.
- Czekaj. A patrz - rzucił w zamyśleniu, stając za nią. - Gdybym zrobił tak... - Postawił stopę tuż za jej stopą, rękę przesunął za łokciem i wykonał jakiś dziwny ruch, dzięki któremu mogła się przekonać, jakie to głupie uczucie - nagle zobaczyć nad sobą sufit i ciemne spojrzenie pełne rozbawienia. Wyłożyła się jak długa wprost na materac, więc specjalnie nie zabolało. Ale nie tyle impet tego upadku, co zaskoczenie - odebrało jej mowę.
- Cholera. - Zamrugała z nikłą nadzieją, że wcale aż tak się nie zbłaźniła. - Co to było?
- Nie mam bladego pojęcia. - Wzruszył ramionami. - Chyba judo.
- Jestem... ekhem, pod wrażeniem - przyznała, unosząc się na łokciach. Usiadł obok niej. - Ale wiesz, każdy wojownik może być rozbrojony za pomocą chwytu, którego nie zna.
- No właśnie, Lena. No właśnie.
- Wiesz co? - prychnęła, podkulając nogi. - Dalej wygrywam, mam z pięć tysięcy punktów. A ty jeden.
- Kiedyś myślałem, że jesteście do siebie podobne z Naty. - Zagapił się widoczne za oknem niebo. - Potem stwierdziłem, że jednak różni was wszystko. A teraz...
- Co?
- Teraz mam inną teorię. - Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. - Jesteście złożone z tych samych elementów. Tylko macie inny układ warstw.
- A co to, kurde, "Shrek"?
- W pewnym...
- Wiesz, że znam karate i dalej masz odwagę porównywać mnie do Shreka? - Zmrużyła oczy.
- Jestem świadom ryzyka - przyznał spokojnie. - Obie macie z wierzchu ten ironiczny uśmiech. Tyle że tuż pod nim u Natki siedzi wrażliwość, a u ciebie...
- Herod-baba?
- Tak! Coś w tym rodzaju. - Udał, że nie dostrzega jej morderczego spojrzenia. - Ale jest jeszcze coś pod tym. I tu jest na odwrót. Ona jest naprawdę silna.
- A ja słaba, nie kończ. Nie wiem, dlaczego jeszcze cię nie posłałam do wszystkich diabłów. - Chciała wstać, ale pociągnął ją z powrotem na ziemię.
- Po pierwsze, posłałaś nie raz - przypomniał łagodnie. - Po drugie, za bardzo cię pociągam, żebyś dobrowolnie zrezygnowała z mojego towarzy... Siedź! Żartuję. Po trzecie, miałem na myśli, że ty wrażliwość ukrywasz najgłębiej. Nie jesteś słaba. Moje siniaki mówią same za siebie.
- A jednak mnie obrażasz.
- Ty mnie nie?
- Ale... ale tak się nie bawię - naburmuszyła się, odwracając twarz. Oślepiło ją słońce, więc zacisnęła powieki i zaczęła gorączkowo szukać wszystkich powodów do nielubienia go. Kolekcjonowała je od tak dawna, że ciężko powiedzieć, dlaczego w ogóle zaczęła. Jakiś tam cel chyba to miało. Chyba.
- A jak się bawisz? - Usłyszała jakiś ruch, ale nie otworzyła oczu. - Lenka, wiem, co w tobie siedzi.
- Nie wiesz. Zajmij się lepiej swoimi warstwami.
- Nie mam ich. Tylko uśmiech, nic więcej.
- Czyli jesteś pusty?
- Nie, szczery. - Umilkł na chwilę, a potem kontynuował głosem, w którym brzmiało coś przykuwającego uwagę. Jakiś drobny ton, którego tam zazwyczaj nie było. - I... dobrze wiem, o czym myślisz. O tym, że jesteś dobra w kryciu uczuć przed wszystkimi, zwłaszcza przede mną. To taki jeden błąd w twoim rozumowaniu.
- W moim rozumowaniu nie ma błędów - mruknęła z zamkniętymi oczami. Pole widzenia wypełniała  jej rozmazana czerwień prześwietlonej słońcem krwi. Przyjemny kolor. Zapewne ciekawszy niż odcień ciemnych oczu wbitych w jej plecy.
- Ja to widzę - powiedział nagle, poważnie, cicho i chyba bez sensu, bo przecież nawet nie wykonała żadnego ruchu. - Widzę, kiedy myślisz, że nie patrzę. Widzę, chociaż ty nie zdajesz sobie sprawy, że widzę. Widzę to, co chciałabyś chować przed wszystkimi i nie pokazywać, bo sama też wolałabyś tego nie widzieć.
- Fede, wybacz, że nie rozumiem twojej głębokiej przemowy. - Odwróciła się do niego i zmierzyła go zahaczającym o troskę spojrzeniem. - Ale obawiam się, że pieprzysz od rzeczy.
- Ale ja nie mogę mieć o to pretensji, bo sam byłem ślepy - oznajmił w zamyśleniu, jakby wcale mu nie przerwała. - Wydawało mi się, że to taki żart, drobiazg niewarty uwagi. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie.
- Chyba zaczynam się bać.
- I naprawdę... - Uśmiechnął się, a tlące się w głębi jego źrenic węgielki rozjarzyły się jaśniej. - Naprawdę cieszę się, że nie jesteś podobna do Natki.
- Normalnie uznałabym to za komplement, ale znając życie, właśnie po raz kolejny mnie wyzywasz.
- Nie wiem, jak wolisz to interpretować. Dla mnie to jest już jasne. Wreszcie. - Wciąż się uśmiechał - tym kpiąco-wszechwiedzącym uśmiechem, wyprowadzającym ją z równowagi łatwiej niż cokolwiek innego. - Nawet jeśli nie umiem tego jasno wytłumaczyć. - Jego dłoń leżała tuż obok jej dłoni, jakoś wcześniej nie zwróciła na to uwagi. Wystarczyłoby, żeby odrobinę mocniej rozwarł palce i mógłby wziąć ją za rękę. - Nawet jeśli pieprzę od rzeczy. Wiesz, że tylko przy tobie zdarza mi się pieprzyć od rzeczy?
Chyba po raz drugi w życiu nie potrafiła znaleźć odzywki adekwatnej do sytuacji. Siedziała więc bez słowa, próbując utrzymywać w oczach morderczy wyraz. Bała się, że ujawni to, co było tuż pod nim.
Ja to widzę, powiedział. W i d z ę,  k i e d y  m y ś l i s z,  ż e  n i e  p a t r z ę.
- Każda sekunda twojego milczenia potwierdza moją teorię.
- Nie cierpię twoich teorii.
- Wiem. Dlatego je układam. - A potem znów bez ostrzeżenia zrobił ten szybki, miękki ruch. Poczuła, że leci do tyłu, więc odruchowo złapała się jego podkoszulka. Jednak zamiast się dzięki temu utrzymać w pionie, pociągnęła go za sobą.
I znów miała nad sobą jego oczy, tylko teraz mogła się im przyjrzeć z bliska. Chyba najpierw zakochała się właśnie w nich, nawet jeśli prędzej wyskoczyłaby z okna, niż się do tego przyznała. W ich ciepłym, poruszającym każdą komórkę ciała spojrzeniu, które ze swoją przenikliwością wsiąkało w krew i doprowadzało serce do choroby psychicznej. Jego nerwowe uderzenia niosły się nierównym pulsem po całym ciele, od palców bosych stóp aż do nadgarstków, na których zaciskały się jego ciepłe dłonie. Szarpnęła się trochę bez przekonania. Trzymał mocno.
- Wiesz, że mogłabym cię teraz tak kopnąć, że już nigdy nie mógłbyś mieć dzieci? - mruknęła stłumionym głosem. Wcale nie blefowała. Mogła, wystarczyłoby lekko cofnąć kolano.
- Wiem. - Poluzował uścisk, żeby odgarnąć jej niepotrzebny kosmyk z twarzy. - I wiem też, że tego nie zrobisz.
Znów miał cholerną rację.
Jego usta uświadomiły jej bardzo wyraźnie, że przegrała na dobre. Nie tylko bitwę, ale i wojnę.
Porażka pierwszy raz w życiu miała lepszy smak od zwycięstwa.


***


Od początku była niesprawiedliwa w stosunku do niego.
Zdała sobie z tego sprawę niedawno, tak jakoś niespodziewanie, jakby po długiej rozłące spojrzała na niego po raz pierwszy - a przecież widywali się praktycznie dzień w dzień. Może dlatego brakowało jej odpowiedniej perspektywy, z której mogłaby wysnuć obiektywny obraz jego osoby.
Nie był nudny. Świetnie grał w kręgle, umiał gotować, a w wymyślaniu zabaw dla sześciolatków, którzy bawili się na urodzinach jego siostry, nie miał sobie równych. 
Nie był monotematyczny. Wielbił bezgranicznie Green Daya, ale przecież miał też wszystkie płyty Evanescence, bardzo lubił Boba Marleya, ubóstwiał Eminema, Eltona Johna i Bacha, kochał Stinga, Roxette i Marię Callas. W rozpiętości gatunków muzycznych znajdował wiele swoich ulubionych, nie ograniczając się bynajmniej do samego punka, a balansując po skrajnościach i mieszając je ze sobą.
Nie był beznadziejnym erotomanem. Nie rzucał się ciągle z łapami, ale często po prostu uśmiechał się do niej, bawił jej włosami, opowiadał z zaangażowaniem i przejęciem o różnych swoich zainteresowaniach. A ona odwzajemniała ten uśmiech, próbując z całych sił uwierzyć, że właśnie tak to powinno wyglądać.

Jakaś cząstka w niej szeptała, że nie jest Pollyanną, by wysupływać z każdej rzeczy jej najlepsze strony. Że nie kocha się za coś, a pomimo wszystko. I tak jak miliard przywar i wad nie skreśla miłości, tak miliard zalet wcale jej nie zapewnia. Nawet jeśli teoretycznie po obu stronach równania są te same wartości.

Seba stał się wyrzutem jej sumienia, tkwiącym na dobre w myślach z całym swoim uwielbieniem do niej, którego jednak - tak podle - nie potrafiła docenić.

Chciała usiąść z książką na parapecie, ale wcześniej zarekwirowały go dwie kulki futra. Zwinęła się więc w kłębek w fotelu i przez chwilę przyglądała się, jak ich gładkie boki unoszą się i opadają w rytmie zaskakująco zgodnych oddechów. Tylko kiedy spały, istniało między nimi jakiekolwiek podobieństwo. Przez resztę życia były jak yin i yang.
Yang - Oliver, był ewidentnie puchatym wcieleniem salamandry, żywiołaka ognia. Miał sierść liźniętą zachodzącym słońcem, oczy jak kryształy pełne miodu i temperament kobiety w czasie okresu. W jednej chwili potrafił podlizywać się i nękać o pieszczoty, w następnej drapać po twarzy i rzucać się, jakby rzeczywiście był płomieniem na czterech łapach.
Tymczasem Twist, wbrew swojemu zakręconemu imieniu, był oazą spokoju. I o ile w żyłach Olivera musiała płynąć krew tygrysa, o tyle srebrnowłosy Yin krew miał błękitną. Każdy jego ruch był zaplanowany, każdy skok wymierzony co do milimetra, każde miauknięcie napełnione głębokim sensem. Jeśli postanowił otrzeć się o nogi, należało to uznać za wielką łaskę, jeśli zaszczycił spojrzeniem dwóch malachitów przeciętych pionowymi kreskami źrenic - było to przejawem miłosierdzia. Camilę tolerował w swoim domu z przyczyn bliżej nieokreślonych, ale i za to powinno się być mu wdzięcznym. W końcu który inny bramin akceptowałby obok siebie pariasów, nawet jeśli ci pariasi dawaliby mu jeść?

Kiedyś zastanawiała się, czy to kot przejmuje część charakteru swojego właściciela, czy też dokładnie odwrotnie. Pewna była jednego - te dwa potwory miały swoje odpowiedniki w połówkach jej duszy. I tak jak nie wiedziała, czy w hipotetycznym pojedynku (bo Oliver i Twist nie walczyły nigdy, pierwszy poprzestawał na zaczepkach, drugi ignorował go jako istotę z niższej kasty) wygrałby cętkowany hrabia czy jego dziki brat, tak też nie miała pojęcia, czy zwycięstwo odniosłaby ta część jej charakteru, która była płynna i porywcza, czy też ta druga, logiczna, potrafiąca chłodno kalkulować. Obie były silne, choć tak różne. Jedna nie potrafiłaby nawet istnieć bez drugiej, tak jak cień bez światła, a dobro bez zła. Hartowana stal nie byłaby hartowaną stalą, gdyby nie rozpalił jej ogień i nie gdyby nie ochłodziła jej woda. Nie byłaby tak twarda, gdyby nie była tak krucha. Księżyc ma ciemną stronę, ale czy nazywałaby się tak samo, gdyby nie było jasnej?

Jedyne, czego brakowało, to jakiegoś głosu pomiędzy. Pędzla, który zaznaczyłby wiotką linię na granicy przeciwieństw, ukierunkowałby ją na jakąś konkretną drogę. Ustrzegłby od zła jak grecki daimonion, szepnąłby właściwe słówko jak Freudowskie superego. Teoretycznie znała siebie, swoje słabe i mocne strony. Ale nie potrafiła ułożyć z nich żadnego kompromisu, nie umiała pokierować nimi w odpowiedni sposób. Chaos zamiast harmonii. Gubiła się w sobie.
Internet powiedział jej, że Taiji to stan wszechświata, w którym yin i yang są wyraźnie rozdzielone i że symbolizuje go to charakterystyczne czarno-białe kółeczko, które tyle osób przywiesza sobie do toreb i plecaków. Fajnie. Ta informacja odmieniła jej życie o całe trzysta sześćdziesiąt stopni. Może nawet siedemset dwadzieścia, zaszalejmy.
Postukała w ciemną obudowę laptopa, stosunkowo niedawno ochrzczonego Simonem (tak, telefon był Garfunkelem, jeśli kogoś to obchodzi). Miała czytać, a po raz kolejny tkwiła w internetach - co zresztą ojciec coraz częściej jej wypominał. Może wpadła w uzależnienie. Kto wie.
Machinalnie zalogowała się na komunikator, szukając leniwie liter swojego hasła, kilometrowego i zawiłego jak wzór na pochodną ilorazu. Koperta zaświeciła się prawie natychmiast.


<Masz nową wiadomość od użytkownika bufon_66>

bufon_66: Wygrałaś, idź po szampana.
minority7771: ??
bufon_66: Ale jak mi się tam nie spodoba, to wracam. Nie ma bata.
minority7771: Skąd?
bufon_66: Z więzienia w stanie New Hampshire.
minority7771: Nie mów, że puściły ci nerwy i wreszcie zabiłeś Andresa.
bufon_66: Nie. Za to dwie kobiety zrobiły mi pranie mózgu.
minority7771: Czego?
bufon_66: Jesteś tak niesamowicie zabawna. Aż, kurna, spadłem z krzesła. Trzy razy.
minority7771: Polecam się na przyszłość.
bufon_66: Boże, czemu pokarało mnie akurat tą rudą zarazą?
minority7771: Wyślij mi pocztówkę z Meksyku.
bufon_66: Słyszysz to? To mój entuzjazm.
minority7771: Niczego nie słyszę.
bufon_66: Exactly.
minority7771: Gdzieś na świecie zapaliła się gwiazdka, gdy spełniło się życzenie małego człowieczka.
bufon_66: A widzisz mój środkowy palec?
minority7771: Nie. Włącz kamerkę.
bufon_66: Pozostawię to twojej wyobraźni.
minority7771: ;>
bufon_66: I oddalę się z godnością.
minority7771: Z czym?
bufon_66: Nie skomentuję tego.
minority7771: I tak wiem, że mnie kochasz.
bufon_66: Chyba się widziałaś z głupim przez telefon.
minority7771: Ja ciebie też.

Niedostępny.
Po jej ustach wciąż błąkał się ślad uśmiechu, rozjaśniający pozostałości po wcześniejszej chmurnej minie. Podobno zieleń działa uspokajająco na oczy, ma kojący wpływ na układ nerwowy i skutecznie odstresowuje, stąd farbą o tym kolorze pokrywa się ściany szpitali. Ilekroć zielone literki przesuwały się przed jej oczami, humor poprawiał się gwałtownie jak słupek rtęci w termometrze wstawionym do gorącej herbaty. Tak, może i uzależnienie. Ale na pewno mniej szkodliwe niż takie papierosy.
I nawet gdy na ekran wypełzł inny nick, ten, który najczęściej migotał w jej wiadomościach, nie potrafiła przyjąć go z pełnym dystansem.

b.drummer: Skoro nie chcesz rozmawiać z Doktorem Jekyllem, to może chociaż skusisz się na pogawędkę z panem Hyde'm?
minority7771: Wiesz, jak to się nazywa?
b.drummer: Zaburzenia dysocjacyjne osobowości?
minority7771: Nie, stalking.
b.drummer: Mocne słowa jak na dziewiętnastolatkę.
minority7771: Nigdy nie odpuścisz, co?
b.drummer: Mógłbym ciebie zapytać o to samo.
minority7771: Nie.
b.drummer: Nie mógłbym?
minority7771: Nie odpuszczę.
b.drummer: Dlaczego?
minority7771: Wysłałabym ci listę powodów, ale zawiesiłby ci się od tego komunikator.
b.drummer: Smutne. No to czekaj, wymyślę sam. Twój upór.
minority7771: Twoja złośliwość.
b.drummer: Twoja nieumiejętność przyznania się do błędu.
minority7771: Twój chamski stosunek do ludzi.
b.drummer: Twoje negatywne nastawienie.
minority7771: Twoja krytyczna postawa wobec wszystkiego, co robię.
b.drummer: Twój urok.
minority7771: Twój szowinizm.
minority7771: Czekaj.
minority7771: Zaraz.
minority7771: Powtórz to jeszcze raz.
b.drummer: Przepraszam.
minority7771: Za co?
b.drummer: Za wszystko.
minority7771: I myślisz, że to wystarczy?
b.drummer: "Przepraszam" to performatyw. Ma funkcję sprawczą.
minority7771: A w języku normalnych ludzi?
b.drummer: Dlaczego nie chcesz przyznać, że od dawna się na mnie nie gniewasz?
minority7771: Gniewam.
b.drummer: To czemu mi odpisujesz, do cholery?
minority7771: Bo tego wymaga grzeczność.
b.drummer: Och, kogo ty chcesz oszukać? Znam cię, Cami. Lepiej, niż ci się wydaje.
minority7771: Już to przerabialiśmy.
b.drummer: Kiedy masz kogoś gdzieś, jesteś słodko, mdląco i do zerzygania miła. Złośliwą formę sarkazmu stosujesz tylko wobec ludzi, na których ci zależy.
minority7771: Broduey, szczurku, mógłbyś wrócić do swoich spraw, kochanieńki?
b.drummer: To takie sprytne, że prawie bym się nabrał.
minority7771: Daj mi święty spokój.
b.drummer: Ale wiesz, ja też jestem uparty.
minority7771: Cześć ci i chwała.
b.drummer: I wiem, że w końcu to przyznasz.
minority7771: Czyżby.
b.drummer: Wiem to. Wielu rzeczy nie wiem, ale tej akurat jestem pewien.





                                                                          ***


w jadowitym brzęku
w szeleście traw
w niezdarnych skrzydłach pszczoły
miłość mieszka

w pocałunki ubrana
jak drzewo w krople
rosnę

i gdy myślę o tobie
to tak
jakby motyl trzepotał w dłoni
uwięziony i ślepy

a czas
przyczajony poza mną do skoku
trzyma w wąsach źdźbło
dzisiejszy dzień
~Halina Poświatowska


Każdej miłości trzeba pozwolić dorosnąć.
Oderwać się od pierwszego, słodkiego zauroczenia i pozwolić stąpać po własnym gruncie. Silna, zmuszona na siłę by przetrwać, nauczy się samej siebie, dojrzeje jak owoc. Słaba upadnie, ale czy można jej współczuć? Czy słaba miłość w ogóle zasługuje na swoje miano?
- Nigdy tak w zasadzie nie zwątpiłam. - Zadarła głowę i wpatrywała się w niebo. Długo, natarczywie, nie mrugając, jakby chciała na stałe zasnuć brąz swoich oczu łagodną poświatą złota, które drżało nad ich głowami od swojego ciężaru - rozpięte jak płachta od zenitu aż po horyzont, w różnych odcieniach i stopniach natężenia, wpadające to w prawie przezroczystą żółć, to w gęsty jak karmel pomarańcz.
- Jesteś tego pewna?
- Tak. - Poruszyła palcami, zostawiając na piasku pięć podłużnych zagłębień. - Chciałam, żeby mniej bolało, a jednak nie chciało przestać. Nienawidziłam cię. Obrzucałam w myślach najgorszymi wyzwiskami. Strasznie, strasznie cię nie lubiłam... Bardzo długo. A jakoś ani przez moment nie przyszło mi do głowy, żebym przestała cię kochać. Nienawidziłam tej miłości, klęłam na nią, posyłałam do diabła. Ale ona nie chciała odejść.
- Ona nigdy nie odchodzi. - Podniósł jej dłoń i długo, uważnie przyglądał się każdemu jej kawałeczkowi, jakby wróżył. Zastanawiał się, czy da się tak po prostu zapomnieć te wszystkie drobiazgi. To, że zawsze ma na prawym nadgarstku ślady po atramencie. Że gdy zaciska pięść, zgina palce po kolei, zaczynając od małego. Że złapana za rękę trzy razy przeplata chwyt, aż w końcu jej pasuje. Doszedł do wniosku, że nie. Że te fakty po prostu wpaja się naturalnie, jak tabliczkę mnożenia, i potrafi je przywołać choćby po trzydziestu latach, mimo że nie powtarzało się ich codziennie. Że miłość to stopniowe naginanie się dla drugiej osoby, by zatrzeć wszystkie nierówne krawędzie, co końcu prowadzi do tego, że przy każdej innej będzie się krzywym, a tylko przy tej - pasującym. Jak puzzel z nieokreślonym rysunkiem na grzbiecie, który dopiero po włożeniu w układankę tworzy coś sensownego.
- Mam tylko jedną wątpliwość. - Zwinęła rękę w drobną piąstkę, by w całości pomieściła się w jego dłoni. - Jak rozpoznać, czy coś jest warte ciągnięcia?
- To - jest. Uwierz. Wiem to na pewno.
- Skąd?
- Chyba nie potrzeba na to naukowych dowodów. 
- A jednak zawsze to mówiliśmy i zawsze się psuło.
- Czytałaś może coś Ericha Fromma? - Uśmiechnął się, ściskając jej dłoń mocniej, aż przestała drżeć. - On pisze, że niedojrzała miłość to ta, która mówi: „Kocham cię, ponieważ cię potrzebuję”. A dojrzała: „Potrzebuję cię, ponieważ cię kocham”.
- Myślisz, że ta... - Obrysowała palcem zarys ich splecionych mocno dłoni. - Że już dojrzała?
- Nie wiem, co myślę. Ale wiem, że w teorii - nie mógłbym dostać od ciebie niczego, czego sam nie potrafiłbym zdobyć. I że w praktyce nie mogę... nie umiem bez ciebie żyć. Nawet jeśli brzmi to jak banał z tych telenowel, które ogląda Olga.

Wieczór powoli wsączał się w kryształowe, przesycone solą powietrze. Zafarbował już piasek, rozprysł się na wodzie, a teraz szył odbicia ich sylwetek gasnącym światłem. 

- Czyli jeśli to jest miłość. - Wyprostowała się, szukając nad horyzontem pierwszej gwiazdy. - Taka prawdziwa. Jak w książkach, filmach. Jak twoich rodziców. I moich, zanim...
- Tak.
- To znaczy, że przetrwa wszystko? - W jej oczach coś się napięło, a on - niespodziewanie i nieprzyjemnie jak po oblaniu zimną wodą - pojął, że dla nich nic nigdy nie będzie proste. Choćby nie wiem co. Taki kaprys losu.
Westchnął.
- O czym chcesz mi powiedzieć, Violetta?
- Nie chcę czuć się... winna. - Dolna warga jej zadrżała. - Kiedy nie mogę, głupio mi.
- Nie kombinuj kolejny raz - poprosił, czując się jak człowiek obudzony w środku pięknego snu przez coś, co poruszyło się w ciemności i musnęło jego twarz. Człowiek wmawiający sobie, że to co najwyżej wiatr.
- Diego. - Jedyne słowo, które potrafiło momentalnie zgnieść wnętrzności.
- Jezu. Co Diego? Co znowu on?
- Nic. Spokojnie, naprawdę  n i c. - Chwyciła go za rękę i delikatnie ścisnęła. - Był czas, że ja... nie wiem jak to powiedzieć.
- Zwyczajnie, po hiszpańsku.
- Nie nastawiaj się zaraz na najgorsze. - Uśmiechnęła się blado. Poczuł ukłucie w mózgu, jakby ukryta tam igła poruszyła się nagle.
- Czekaj. Wiesz, że on jest... - spróbował setny raz
- Nie, nie, tu nawet nie chodzi o niego. - Pokręciła głową. A on skapitulował. Violetta miała się już nigdy nie dowiedzieć, jaka konkretnie nić łączyła ją z tamtym. Może i lepiej dla niej.
- To o co?
- Bo... no, był dla mnie czymś w rodzaju przyjaciela. - Wbiła wzrok w mleczne oko księżyca. - Zawsze jakimś cudem zjawiał się akurat wtedy, kiedy potrzebowałam...
- Nie. Nie mów mi tego, proszę. - Spuścił głowę, przyciskając czoło do ich splecionych dłoni.
- Nie wiesz, co chcę powiedzieć. - Drugą ręką pogładziła go lekko po włosach, jakby ten gest potrafił zdjąć z niego napięcie. - Już nic mnie z nim łączy. I w zasadzie nigdy nie łączyło.
- To po co to mówisz?
- Bo wtedy... Kiedy to było? - zastanowiła się. - W czerwcu chyba. Wtedy dostałam propozycję.
- Od niego?
- Od wytwórni.
Wyprostował się jak na komendę, przenosząc uważne spojrzenie na jej twarz. Malowało się na niej coś dziwnego, czego jeszcze nie umiał nazwać.
- I teraz mi o tym mówisz?
- Długo się wahałam - ciągnęła jakby nie usłyszała jego słów. - Ale koniec końców... Diego powiedział mi, że to szansa, której nie mogę zmarnować.
- Przynajmniej raz w życiu powiedział coś sensownego.
- Ale ty wiesz, co to oznacza? - Jej oczy zalśniły smutno.
- Że zrobią z ciebie gwiazdę. Że w Madrycie będziesz rozdawała autografy.
- Że do Madrytu pojedziesz sam. - Przełknęła ślinę.  - Ja podpisałam kontrakt. I muszę tu zostać.
Milczał tak długo, że w końcu pociągnęła go za rękę.
- Jesteś zły?
- Nie. Dumny.
Wsunęła się w jego objęcia, jedyne, w które naprawdę pasowała.
- To też da radę przetrwać? - spytała szeptem.
- Wszystko to wszystko. Bez wyjątków. - Nagle zaczął się śmiać. - Zastanawiam się tylko, co jeszcze stanie nam na drodze, żeby to utrudnić.
- Może dostaliśmy tę... wybrakowaną miłość.
- Może. Ale nie zamieniłbym jej na żadną inną.




                                                                             ***



Nie potrafię dokończyć spraw
I nie potrafię wypełnić własnych słów
Jutro zginie ostatni ślad
Zapomnicie że byłem tu

A może ja jestem opowieść
Zmęczonych ust
Znudziłem się Bogu
W połowie, w połowie




Jak się uratować, kiedy czynnik niszczący siedzi w tobie? 
Kiedy jest się własnym katem i własną ofiarą?
Dokąd uciec - przed  s o b ą?

Siedziała na kanapie w jego domu, kartkując jakiś tygodnik telewizyjny. Wąskie dłonie o długich, bardzo szczupłych i bardzo delikatnych palcach błądziły pośród kolorowych kartek, ale nawet na nie nie patrzyła. Kiwała lekko stopą, stukając nią o łydkę drugiej nogi w równiutkich, kilkusekundowych odstępach.
- Cześć, zwyrodnialcu. - Na niego też nie spojrzała. Wzrok utkwiła gdzieś w okolicach sufitu. - Twoja matka powiedziała, że szlajasz się gdzieś jak zwykle, pewnie po dziwkach. Ale u mnie cię nie było, więc postanowiłam poczekać.
- Poszła na dyżur?
- Prawdopodobnie. Wiesz, a ja słyszałam, że stąd uciekasz.
- Wieści szybko się roznoszą. - Odwrócił się do wieszaka z kurtką w dłoniach. Za jego plecami skrzypnęła jękliwie podłoga, a lekkie kroki się przybliżyły i ucichły.
- No i ten... - mruknęła. - Chciałam zapytać, czy poinformowałeś już o tym resztę bandy. Ale nie zapytam. Widzę, że tak. - Uniosła rękę i przejechała paznokciem po jego policzku. - Niezła śliwa.
- Byli zachwyceni. - Nie umiał powstrzymać uśmiechu.
- Nie wątpię. - Przesunęła dłonią po karku. Dawno nie zwracał uwagi na jej wygląd - bo i czemu miałby? - i teraz ze sporym zaskoczeniem zauważył, że włosy jej urosły. Opadały nierównymi
kosmykami na ramiona, łagodząc jej rysy. - Inna rzecz, że mnie to też zbytnio nie cieszy.
- Ale nie będziesz płakać? - upewnił się, idąc w stronę swojego pokoju.
- O co ty mnie podejrzewasz? - przeraziła się. - O posiadanie serca?
- Fakt. Frajer ze mnie.
- I tchórz - dorzuciła, siadając na niepościelonym łóżku. - Prawdziwi mężczyźni nie zwiewają od problemów, tylko biorą je na klatę.
- Serio? Odkrycie roku.
- Tak tylko przypominam, nie?

Pakowanie mu nie szło. Nie, żeby miał jakoś dużo rzeczy do zabrania. Przeciwnie - najchętniej wyrzuciłby ich trzy czwarte przez okno. Na nic mu te graty.
Usiadł na podłodze i przygarnął do siebie gitarę, jedyny przedmiot, którego by się nie pozbył za nic.
- Jak dużo może znieść jeden człowiek? - spytał ścianę. Pochmurny Bob Dylan, uśmiechnięty głupkowato Ozzy i piękna Gwen Stefani patrzyli na niego tępo papierowymi oczami.
- Sporo. - Po wąskich ustach przewinął się jeden z jej najbardziej normalnych uśmieszków.  - Więcej, niż może się wydawać. Nie wszystko - ale bardzo dużo.
- A gdzie jest granica, po której można się załamać? - Postukał knykciami w błyszczące drewno, które wydało wibrujący dźwięk.
- Nie wiem. Przekraczałam ją już tyle razy, że nawet nie wyznaczam nowej. - Wzruszyła ramionami. - A w jakiej jednostce chcesz? W dragach? W promilach? W śmierciach?
Śmiali się oboje - dziwnym śmiechem dwóch młodych, straceńczych dusz, które mają całe życie przed sobą i jednocześnie za sobą. Śmiechem potępieńców, w którym dźwięczało wszystko oprócz rozbawienia.
- Pakuj się, pakuj. - Kiwnęła dłonią w jego stronę. A potem zatoczyła nią szeroki okrąg, obejmujący wszystkie cztery ściany. - Co zrobisz z tym?
- Wezmę ze sobą.
- Hm.
Siedziała na brzegu łóżka w podobnej, niedbałej pozie co Debbie Harry na plakacie za nią; machała nogami w dziurawych pończochach, jasnozielone spojrzenie wbijając w kolejne postacie.
- A ja mogę sobie wziąć The Ramones? - spytała nagle, wskazując ręką. - Zawsze mi się podobał.
- Możesz. - Dorzucił jakiś nieistotny drobiazg do walizki i usiadł tam, gdzie ona przed chwilą. Patrzył na nią, wspinającą się na palce, by dosięgnąć plakatu. Koszulka podjechała jej do góry; pod żebrami, których wypukłe łuki rysowały się niewyraźnie na jej bladej skórze, zamajaczyła ciemna plama.

Była uzależniona od tatuaży. Musiała od czasu do czasu zrobić sobie gdzieś nowy rysunek, inaczej chyba by zwariowała do reszty. Znajomy tatuażysta był jej na tyle obcy, że nie robił tego za darmo, a jednocześnie na tyle nieobcy, że płaciła mu uczciwie - pieniędzmi, nie ciałem.
Miało to tę złą stronę, że, rzecz jasna, wracała do domu już bez kasy - i nieźle jej się za to obrywało, jako jednemu ze źródeł utrzymujących jej liczną rodzinę. Przyjmowała to jednak z niewzruszonym spokojem. Nic nowego.
Bliznę zakrywała kolejnym tatuażem i koło się zamykało.
Nie była z tych, co tatuują sobie banalne serduszka, motyle albo chińskie znaki - mające zdaniem właścicieli symboliczne znaczenie, a w rzeczywistości oznaczające "kurczak z ryżem".
Nie, każdy z jej tatuaży był dziwny, a przy tym - w jakiś sposób powiązany z innym, tworząc mapę znaczeń. Tam, w dole pleców, między dwoma okrągłymi dołeczkami na wysokości nerek, pojawił się Mały Książę - z szabelką, w przydługim płaszczyku, jasnowłosy i zagubiony. Był analogią do napisu "Narysuj mi baranka" na żebrach z przodu. Podobnie odwróconej ósemce nieskończoności na jej dłoni odpowiadał znak oznaczający zbiór pusty - na stopie. Do bransoletki z prowokacyjnych literek H - która, notabene, powstała jako pierwsza, w celu zakrycia głębokich szram na nadgarstku - nieznacznie nawiązywały napisy na jej udzie. Raz na jakiś czas tatuowała tam sobie wyrazy na "H", które jej się aktualnie podobały. Hypodermic, Hell, Hearse, Hallucination, Half-witted, Hammy, Harvester. Bez sensu, ale Sonię fascynowały przecież rzeczy absurdalne. Dadaizm i surrealizm w malarstwie, grunge w muzyce, najdziwniejsze smaki i zapachy w kuchni. Była mocno kopnięta.
Gapił się na nią i zachodził w głowę, jak to możliwe, że zna ją aż tak dobrze, skoro ona nikomu nie dała się poznać. Bo przecież znał - jej krótkowzroczność i nierówny zgryz, jej zamiłowanie do basistów i cytrynowego piwa, jej przesądność, alergię na kurz, słabość do sportowych samochodów. Wiedział, że wypala papierosa tylko do połowy, że na ogół nie zawraca sobie głowy noszeniem stanika i że ma mocniejszą głowę niż on i Ramirez razem wzięci.
Że jest od niego równe pięć lat starsza (urodziny mieli tego samego dnia) i że życie wyżyło się na niej dużo bardziej.
- No. - Złożyła papier w dłoniach i odwróciła się w stronę drzwi. Pociągnęła za luźny podkoszulek, który dla odmiany odsłonił jej ramiona. A on nagle zrozumiał, dlaczego zapuszczała włosy. - Muszę lecieć. Minnie jest chora, obiecałam, że będę mieć dziś na nią oko.
- Sońka?
- Co?
- Będziesz tęsknić?
Skrzywiła się.
- Jak cholera.
- Serio?
- Nie. Ej! - syknęła, gdy szarpnął ją za łokieć. - Przecież wiesz, że będę.
- Bardzo?
- Tak trochę.
Pachniała słodkim dymem, gorzką czekoladą i męskimi perfumami.
Ciężkie, niesforne pasma włosów na jej karku były w dotyku bardzo miękkie. Zatrzymał na nich dłoń, muskając w przelocie tę nową, podłużną bliznę tuż nad łopatkami, jeszcze siną na brzegach i nie do końca zagojoną. Drugą ręką chwycił jej zadziorny podbródek, pociągając go w górę. 
Taki odruchowy gest.
Chyba ją to rozbawiło.
Od zawsze przypominała mu kota, który świetnie rozpoznaje głos właściciela, ale na niego nie reaguje, bo ma go gdzieś.
- Tylko trochę? - spytał, szybko cofając dłoń. Nie opuściła głowy, obiegając go powoli bardzo uważnym i bardzo bezlitosnym spojrzeniem.
- Tak  b a r d z o  trochę - doprecyzowała spokojnie, drwiąco. Ale w jej oczach nie było kpiny. Były smutne. Nawet jeśli kłóciło się to z jej nieodłącznym uśmiechem. - Niestety wiem, że nasz oparty na seksie związek i tak nie miałby żadnej przyszłości, więc muszę się hamować. - Nie byłaby sobą, gdyby tego nie dodała. Parsknął śmiechem.
- Serio byłaby z nas udana para. - Objął ją odruchowo, zamykając kocią sylwetkę w kleszczowym uścisku. I zaraz poczuł w okolicach szyi jej urywany, dźwięczny śmiech.
- Nie w tym życiu.
- A w jakiej postaci masz zamiar się zreinkarnować?
- Jeszcze nie wiem. - Potrząsnęła krótko jasną czuprynką. - Ale nie próbuj mnie znaleźć. Wyśmieję cię. W dalszym ciągu nie wiem, co te wszystkie panny w tobie widzą.
- Ja też nie. - Roześmiał się, odsuwając ją do siebie. - Nie ścinaj włosów. Ładniej ci w takich.
- Wkurzają mnie. Ogolę się na łyso jak tylko wyjedziesz - prychnęła lekceważąco.
- Po co?
- Dla własnej satysfakcji i twoich głupich pytań. - Otworzyła drzwi. - Wiesz, będzie mi brakowało tego durnego wyrazu twarzy, kiedy kpię z ciebie ile wlezie, a ty wszystko bierzesz do siebie.
- Po pierwsze, nigdy w życiu nie traktowałem cię serio. - Zmrużył oczy. - Po drugie, skończ gadać o tym wyjeździe. Wkurza mnie to.
- Jeszcze jej nie powiedziałeś, prawda? - spytała dla odmiany całkiem poważnie, zbijając go z pantałyku.
- Mhm.
- I kiedy masz zamiar to zrobić?
- Wiesz co? Idź już do domu.
- "Domu". - Zrobiła palcami cudzysłów. - Dieguś, załamujesz mnie czasem. Raz sprawiasz wrażenie silnego, a kiedy indziej wychodzi z ciebie nieodpowiedzialny bachor.
- To będzie dopiero pod koniec września - rzucił niechętnym tonem. - Mam czas.
- Dopiero?
- Mam czas - powtórzył gniewnie.
- Nikt nie może m i e ć czasu. To czas może stawiać warunki tobie, nie ty jemu - prychnęła. - Jeszcze się tym udławisz, Diego. Możesz sobie uważać siebie za władcę zła, ale kiedy przyjdzie co do czego, ono cię zeżre. Nie masz z nim szans.
- Co ty ćpałaś, że gadasz takie rzeczy?
- Życie - rzuciła tonem, w którym już nie było beztroski. I zniknęła - dziwna driada o podkrążonych oczach i krzywym uśmiechu - pozostawiając po sobie ten słodko-gorzki zapach i dziurę między plakatami, kiedyś zapełnianą przez The Ramones.
Usiadł i gapił się w czerwony fragment ściany, ziejący stamtąd jak krwawe znamię.
Dziwnie słuchać pocieszeń od kogoś, kto sam jest jedną wielką blizną pod tatuażem ironicznego uśmiechu. I jeszcze dziwniej - odbierać od niej te proste zarzuty, których podstawową wadą było, że są strasznie i niezaprzeczalnie prawdziwe. Od początku do końca.

Jednak nawet w tej bezlitosnej logice była jedna luka. Jedna, za to znacząca.
Bo on wcale nie zamierzał nigdzie wyjeżdżać.
Ani - tym bardziej - zostawać.

______________________________________________________________

Nieludzko cieszy mnie myśl, że to prawie koniec.

Cóż, Księżniczka Marco trafnie mnie podsumowała - coś nie gra z tymi dialogami. Teraz to widzę. Ale to już kwestia formy tego opowiadania, która już mi jakoś nie podchodzi. I ogólnie rzecz biorąc - nie lubię go. Jest jak wredny członek rodziny, którego ma się ochotę zrzucić ze schodów, mimo sentymentu i tlącej się gdzieś głęboko resztki uczucia.
Aż chce się zacytować moją największą miłość (po Kamilu Stochu), czyli Jamesa Hetfielda. Simply nothing more to give. There is nothing more for me, need the end to set me free. Nie mam już nic do dodania, ta historia mnie męczy. Męczy mnie to, że popełniłam w niej tyle błędów. Że doprowadziłam ją, w gruncie rzeczy, donikąd. Że nie potrafiłam nigdy zacząć od nowa, skasować tych żałosnych rozdziałów, napisać nowego prologu, ułożyć tego od zera i - dla odmiany - sensownie. Powinnam nad sobą pracować i pracuję - na Latawcach, na Drzewie. Ale tu już nie potrafię. Nie uleczę tej historii, ona umiera. Długą, bolesną śmiercią. Żal mi jej, a cóż mogę? Podtrzymać przy tej namiastce i pozwolić jej odejść w zapomnienie, zająć się tymi dwoma blogami, na których naprawdę mi zależy.
I autorskim pomysłem, który pomalutku rodzi się w mojej głowie - kto wie, co z niego wyjdzie.

Nie przepraszam za te smętne wywody pod rozdziałem, bo i tak nikt ich nie czyta. Za to przepraszam wszystkich za Leonettę - Jezu, co mi za okropieństwo z nich wyszło. Kiczu więcej niż w teledyskach Meghan Trainor.

Jeszcze dwa.

6 komentarzy:

  1. Jesteś żałosna, kocham Cię.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zuzka debilu, piszesz najpiękniej i najwspanialej, nawet mnie nie wkurwiaj, bo ci się Aśka do gaci dobierze!
    I Alexa weźmie ze sobą.
    A Grzegorz poleci ze szczoreczką wyszorować ci głupie pomysły z głowy.
    Jezu, ty jesteś genialna a to opowiadanie jest cudowne i pieprz się.
    KOCHAM ZAWSZE BARDZO I NAJBARDZIEJ <#
    L
    E
    N
    A
    R
    I
    C
    O

    MOJE MISIACZKI <3
    Caps lock i (jak mawia Aćka) pedalskie serduszka zawsze w modzie <3<3,3
    I wgl nie wmawiaj sobie. Murzyn nie zna takich słów. Nawet pomimo czytanki.
    Loffki, kisski i pierdyliard opieprzów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mogłabym się tu kłócić, że piszesz najpiękniej na świecie - no, może nie najpiękniej, ale równie pięknie, co Mickiewicz, kiedy układał w głowie "Dziady" (które właśnie czytam swoją drogą).
    Mogłabym się kłócić, że historia jest idealna i niepowtarzalna, że ma w sobie to coś, co niemalże przymusza do czytania.
    Mogłabym się kłócić, że wszystko jest w porządku z dialogami i całą resztą, że nie trzeba nic poprawiać i przyjemnie się to czyta.

    Nie zrobię tego.

    Dlaczego? Może dlatego, że i tak nie uwierzysz. Może dlatego, że musiałabym siedzieć co najmniej do trzeciej, by wypisać wszystkie zalety Twojego stylu, a może dlatego, że po prostu mi się nie chce. Niestety chyba to ostatnie jest prawdą, nie żeby reszta nie. Każde ma jakieś znaczenie.

    W przypadku Camilii nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Nie wiem, którego wybierze, choć bardzo klarownie to wyjaśniłaś. Po prostu życie takie bywa, że czasem stawiamy na to, na co powinniśmy, a nie co byśmy chcieli. Ja tak mam na przykład, co kompletnie nikogo nie obchodzi, więc nie wiem, dlaczego to piszę. Wybacz.
    Camila ma dwie strony charakteru, co bardzo trafnie i miło przyrównałaś do kotów. Brawa dla Ciebie. Dzisiaj jednak nie poruszę wątku rozmowy z Maxim, bo muszę pogodzić się z jego wyjazdem. Poza tym, jak przypuszczam, rozwiniesz problem w kolejnych rozdziałach (tylko dwóch, niestety).

    Za to w przypadku Leonetty słowa same nasuwają mi się na język (czy w tym wypadku na palce). Nie zgadzam się z Tobą, że było "kiczowato". Może trochę, ale miłość bywa kiczowata, no nie? Czasem jest smutna, nieszczęśliwa, chłodna czy zlodowaciała (wymysł ośmioletniej kuzynki, wybaczmy jej), a czasem energiczna, romantyczna i k i c z o w a t a. Każda jest naturalna i piękna na swój sposób, jednak niektóre przyprawiają o chorobę żołądka, inne o łzy i tak dalej. Akurat ta tutaj - Leona i Violetty - jest z pewnością dużo bardziej realistyczna niż w serialu. I szczerze chciało mi się o nich czytać. Co z tego, że wkradną się czasem jakieś sentymentalne wątki rodem z "Chłopaka na Gwiazdkę" (czy innych bezsensownych powieści, którym poświęciłam całą jedną półkę), skoro całość poraża? Pozytywnie, żeby nie było.
    Mi się właśnie ten zachód słońca, gwiazdy i przesiąknięte słodyczą dialogi podobają. Tyle w temacie.

    Diego jest dla mnie wyzwaniem. Łączy go z Lu jedno z tych uczuć, które nie powinno istnieć, a mimo to bezczelnie wciska się gdzieś nieproszone. Tylko, że nie można być chłopakiem własnej siostry, nie? Choć może w takiej sytuacji zrobiłabym wyjątek... Nie, dzisiaj klepię od rzeczy.
    Lubię Sonię, lecz wizja Lego jest dużo bardziej pociągająca.
    Nie wiem, jak rozwiążesz problem, ale niecierpliwie czekam na zakończenie.

    Szczerze nie mam pojęcia, dlaczego kończę początkiem, ale mniejsza z tym. Nie umiem pisać w ogóle, dlatego komentarze w moim wykonaniu są prawdziwą tragedią. Pomińmy to.
    Lena i Fede, Fede i Lena... Jeżeli rozmawiamy już tu sobie tak serio, to wiedziałam o Lenarico od momentu, w którym Fede zakochał się w Natce. Takie sobie moje przypuszczenia. Lubię ich razem, choć prędzej szipuję Fedaty. I tu kolejna sprzeczność, bo kocham Naxi. Tak, ja i mój tok rozumowania. Oszczędzę Ci długiej, nudnej przemowy na temat mojego umysłu i przejdę od razu do rzeczy.
    Teraz jak o tym myślę, to Lena i Natalka idealnie odwzorowują się w tym, co napisałaś. Chodzi o te warstwy i tak dalej. Tylko jedno mnie przeraża - doskonałość Federico. W sumie nie tyle przeraża, co zaskakuje.
    Nic nie poradzę, tak bywa.
    Mimo moich chorych ograniczeń cieszę się z Lenarico. Nie wiem, czy coś jeszcze o nich będzie w kolejnych rozdziałach (pewnie tak, głupia ja), ale wiedz, że wygodnie się o nich czyta w Twoim wykonaniu. Fajny pomysł, naprawdę.

    Coś mogę dodać? Jedynie przeprosić za jakość i długość. Eh -,-
    Poniżam się, co nie? Trudno, jakoś muszę z tym żyć. Dałam radę już szesnaście lat, więc... Blablabla.
    Pozdrawiam i weny życzę ;)
    Ania

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzień dobry, tak tym razem, przychodzę dość wcześnie - nie w nocy. XD

    I nie jestem aż tak spóźniona, co jest baaardzo dziwne. No, ale ten... i tak mogłam przyjść na przykład wczoraj, skoro czytałam od razu, jak tylko spostrzegłam, że opublikowałaś nowy rozdział. Tak, brawa dla mnie. Albo nie. Brawa dla Ciebie - Tobie należą się bardziej. I naprawdę. Soł wyobraź sobie, że w tym momencie dostajesz ode mnie owacje na stojąco czy coś. Co tam chcesz. Nieważne. XD Matko, to już czterdziesty piąty rozdział. Podziwiam Cię - zresztą nie od dziś. I to nie dlatego, że "jeszcze ciągnesz" tę historię. Bo ciągnięciem bym tego w żadnym wypadku nie nazwała. Podziwiam Cię raczej za upór, determinację. Oczywiście za ogromnt talent, nienaganny styl pisania, etc. też, ale o tym wspominałam już wielokrotnie, więc zakładam, że zdajesz sobie z tego sprawę. Powinnaś przynajmniej, choć być może powtórzyć nie zaszkodzi. A nuż dotrze? XD Ale serio, zamierzam do powtarzać do znudzenia, a potrafię być uparta, aż będziesz mieć mnie dość. (Dobra, wszyscy wiemy, że już masz. ;D Ze mną nie zwariować jest trudno.)
    Nie wiem czy jest sens rozbijać mój komentarz (a raczej to cuś, co wyjdzie zamiast niego, ale cii xd) na poszczególne perspekywy. Chyba nie, zważywszy, że czas mnie goni, a ja mam jeszcze trochę zaległości na blogach. A nie chcę pisać po jednym/dwóch zdaniach o każdym, więc może napiszę trochę dłużej, a bardziej ogólnie o całym rozdziale, dobrze? Wybaczysz? ;c W ogóle ten komentarz będzie krótki, krótszy niż bym chciała z wyżej wymienionych powodów, za co również - przepraszam. (No i za ewentualne błędy, powtórzenia, brak sensu, chaotyczność, to ja, mi zdarza się tuo ciągle. Brutalna prawda.)
    Mamy sobie w tym rozdziale po części wszystko i jeszcze więcej. Jest uroczo, jest romantycznie (tutaj przede wszystkim Lenarico i Leonetta) i wcale nie jest kiczowato, nie jest sztucznie. Jest cudownie, po prostu. A nawet gdybyś się już bardzo uparła - to nie jest AŻ tak kiczowato. Poza tym, od czasu do czasu można i szczyptę kiczu wpleść. Bo czym innym jest życie, jeśli nie taką mieszanką wszystkiego? Radości, smutku, miłości, nienawiści, przyjaźni, zazdrości, łez i uśmiechów... Więc (wiem, wiem, zaczynanie tak zdania nie jest dozwolone. XD) to wcale nie razi w oczy. Ten niby kicz, w sensie. Zresztą tutaj wszystko współgra. Zawsze tak było. Geniusze (czyt. Ty) tak mają czy coś. Było i wesoło (tutaj głównie Lenarico. Jeju, "Pingwiny...". <3 No i jak Cię tutaj nie uwielbiać? ;)
    "- Trochę w lewo.
    - Ale... moje lewo czy twoje lewo?
    - Moje! Jestem królem, wszystko lewo jest moje" --------> obłęd. Julian. Tak. Bardzo. <3
    Słyszałam to już x razy z jego ust, a nadal mnie to bawi. Miszczu. ;D)
    O czym to ja? A, tak. Jest i trochę, no nie wiem, nostalgicznie?
    Cały rozdział jest, jak zawsze zresztą czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym. Inna sprawa, że jak ktoś pisze tak jak Ty, to od razu aż chce się czytać. Maxi jedzie w "delegację". Seba, jejku jaki on cudny. (Evanescence. <3333 Nie, nic. XD) Aż szkoda, że to już koniec. W sensie i rozdziału, i w ogóle opowiadania. Ale ważne, że będziesz jeszcze na Ścieżkach, gdzie zagoszczę z komentarzem pod nową publikacją, mam nadzieję znaczy, że tak zrobię. Nie. Zrobię i tyle. XD Ja wiem, masz mnie dość. No i na Rootless Tree, gdzie takie perełki się pojawiają, że mam ochotę się schować no. ^^
    Marność nad marnościami ten mój komentarz. Ale co zrobić, nigdy nie umiem ich pisać. Trudno, niektórzy nie są do tego przeznaczeni. (Ja to w ogóle co najwyżej do kasy w Biedronce, ale ciul). Natomiast Ty - z całą pewnością do pisania, więc pisz jak najwięcej. <3 Weny, weny i weny. Czy coś. ;)
    Pozdrawiam, Tyśka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zastanów się... obiecaj...nie zrobisz tego i tak, ale pisz nie wiem blogi, książki...zapełniaj skrawki papieru i bezdennej elektronicznej fantazji. Za każdym razem gdy czytam twoje blogi, to robią one na mnie ogromne wrażenie, rozdzierają mnie od środka i powodują ogromne spustoszenie, mimo że na ciele nie blizn...nie zrozum mnie źle, To opowiadanie tak samo jak ścieżki sprawiają że płaczę, śmieję się ro rozpuchu że omal nie spadam z krzesła, nie zmusza do refleksji,nie,nie nie one je samoistnie wywołują, jestem osoba która może podpisać się pod przeżyciami tych postaci bez wahania (zwłaszcza jednej, ale to nie ważne). Uwielbiam czytać Twoją Twórczość, będąc w pełni świadoma tego co może się później ze mną dziać wiesz te tony chusteczek, zaczerwienione czy, obolała od śmiechu przepona, moja dusza która odżywa wszystko na nowo i myśli..tysiące myśli, które błądzą mojej głowie. Nie wiem czy to że jestem przywiązana tak do tego bloga i ścieżek wynika ze znajdowania skrawków mojej własnej historii w Tych historiach, ale jedno jestem pewna w 100% jesteś wybitna pisarką, nieskończenie utalentowaną w tym co tworzysz. Nie dąż do perfekcji ona NIE ISTNIEJE, uwierz MI o wiele lepiej BYĆ NIEPERFEKCYJNIE PERFEKCYJNYM, TAK JEST NAJPIĘKNIEJ p.s wiem że zawieszasz bloga na czas nauki i wątpię że przeczytasz ten smętny komentarz anonima ale cóż cieszę że to napisałam. POWODZENIA WE WSZYSTKIM...

    OdpowiedzUsuń