piątek, 19 lipca 2013

Rozdział Piąty, Czyli historia lubi się powtarzać...

Przełomowych wydarzeń w życiu nie zaplanujesz. Przyjdą same, w najmniej oczekiwanym momencie, uprzednio jeszcze dodatkowo usypiając czujność drobnymi, pozornie pozbawionymi znaczenia wydarzeniami, utwierdzającymi Cię w (fałszywym) przekonaniu, że nic nadzwyczajnego w owym dniu zdarzyć się nie może.

Tak było i tego dnia, który zaczął się dokładnie tak, jak szereg dni go poprzedzających. Obudziły ją promienie słońca, wpadające przez szpary między fioletowymi listwami żaluzji, oraz dobiegające zewsząd dźwięki, układające się w jedyną w swoim rodzaju muzykę. Najwyraźniej było słychać, rzecz jasna, głos Angie, która nabrała ostatnio zwyczaju śpiewania przy wszystkich możliwych wykonywanych czynnościach, pomijając jedynie mycie zębów. A że repertuar miała raczej stały, Violetcie wystarczyło usłyszeć konkretną piosenkę, by dowiedzieć się co Angeles właśnie robi. Skoro zaś o tej porze nuciła Destinada a Brillar w łazience, posiadającej doskonałą akustykę, oznaczało to, że właśnie czesze jasne włosy przed wielkim lustrem z ramą stylizowaną na antyczną.

Dziewczyna przeciągnęła się leniwie, unosząc się do pozycji siedzącej i jej wzrok padł na zegar. Sekundę później już była na nogach, gdy tylko dotarło do niej, że trochę zaspała. Zapinając w biegu nową, niebieską sukienkę, udała się na dół.

Olga w kuchni słuchała radia i przygotowywała śniadanie, karcąc jednocześnie biednego Ramallo, którego chyba największą winą było lekkie zadzwonienie w kubek podczas mieszania herbaty. Wykładając na talerz francuskie tosty spojrzała w stronę Violi z tą charakterystyczną, niemal matczyną troską zarezerwowaną wyłącznie dla niej.
- Ale spokój zapanował, odkąd się wyniosła ta jędza - mruknęła kątem ust. - Ramallo, nie uważa pan?
- Oczywiście, ale ćśś... - Spojrzał znacząco w stronę wejścia.
- Niech mnie pan nie ucisza - warknęła, stawiając na stole dzbanek pełen parującego espresso. - Wszystkim ulżyło, kiedy żmija Jade opuści... - urwała nagle, spoglądając w stronę Germana, który właśnie pojawił się w drzwiach, wiążąc krawat. - Napije się pan kawy?
- Możesz narzekać na moją niedoszłą macochę ile ci się podoba. On cię i tak nie słyszy. - Dziewczyna przeczesała włosy palcami, przyglądając się swojemu zniekształconemu odbiciu w drzwiczkach mikrofalówki. - Nie widzisz, że Angie właśnie weszła do jadalni? - Rzeczywiście wzrok ojca uciekał wciąż w stronę szwagierki, która nucąc smarowała dżemem croissanta. Do tego stopnia, że gdy nalewał kawę oparzył się w rękę i nawet tego nie zauważył. Violetta uśmiechnęła się pod nosem, ciesząc się z tych jakże wyraźnych sygnałów, że z tej mąki będzie chleb. Na pewno. Iskrzyło przecież już od dłuższego czasu.
- A gdzie ty lecisz, hę? - W spojrzeniu Olgi widniał więcej niż wyraźny wyrzut. - Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, już mi siadaj przy stole i jedz.
- Oleńko, muszę iść do szkoły, nie chcę się spóźnić - tłumaczyła dziewczyna, zaglądając do torby, by sprawdzić, czy wszystko wzięła. Wyjęła mimochodem komórkę i spojrzała na wyświetlacz. Nieodebrane połączenie od jakiegoś zastrzeżonego numeru.
- Ja cię podwiozę - zaofiarował się Ramallo, rzucając jej spojrzenie wiernego sługi. Uściskała go szybko i wzięła sobie jabłko, umykając przed karcącym wzrokiem Olgi.
- Hej, ciociu Angeles, jak się spało? - zagadnęła pogodnie. Była guwernantka spojrzała na nią z przerażeniem znad szklanki soku pomarańczowego, i aż odłożyła napoczęty rogalik.
- To tak będziesz mnie od teraz nazywać? - W jej głosie zabrzmiała dziwna nuta.
- Żartowałam, Angie. Chociaż to tak ładnie brzmi... - Uśmiechnęła się do niej uspokajająco, nalewając sobie soku.

                                                                                       

- To tutaj? - Ramallo zatrzymał sie przed wielkim budynkiem, otynkowanym na szaro. - Ale ponuro. Nie to co Studio, prawda?
- Pewnie, że nie. Dziękuję, do zobaczenia, Ramallo. - Wyskoczyła z samochodu i pobiegła, słysząc jak wewnątrz rozbrzmiewa pierwszy dzwonek. Wpadła do klasy omal nie zderzając się z wysokim chłopakiem. Wyminęła go w ostatniej chwili, ale wyciągnął ramię i złapał ją.
- Gdzie się pali? - Znajomy głos Leóna zabrzmiał wesoło nad jej uchem. Obróciła się w jego stronę i cmoknęła przelotnie w policzek. - Też mi powitanie. Tylko czekaj, zapamiętam to sobie. - Pogroził jej, idąc w stronę ławki. Usiadła obok śmiejąc się i wyjęła książki.



Szybko minęły im lekcje, i nawet się nie obejrzeli, kiedy ostatnia dobiegła końca i byli wolni.
- Dzisiaj jestem skuterem, patrz i podziwiaj - zażartował, zamaszystym gestem wskazując jej lśniący nowością pojazd, stojący na szkolnym parkingu. - Czy pozwoli się pani odwieźć do domu?
- A co powie mój ojciec? - Teatralnie uniosła rękę do ust z miną mającą wyrażać przerażenie. - Serce mu chyba pęknie. Nie mogę mu tego zrobić.
- Violetto, czemuż ty jesteś Castillo? Wyrzecz się swego domu, rzuć ojca, i odjedźmy ku zachodzącemu słońcu! - Złapał ją w ramiona i oboje zanieśli się śmiechem. - Przypomniało mi się, że jesteś mi coś winna za rano. - Kiwnęła głową i wspięła się lekko na palce, by dosięgnąć do jego ust. Przeraźliwy dźwięk Are you ready for the ride? dobiegający z kieszeni Leóna sprawił, że oboje podskoczyli.
- Ale ma wyczucie - mruknął chłopak, wyjmując telefon. Przeprosił ją gestem i odebrał. W miarę jak słuchał, mina mu coraz bardziej rzedła. - Okej, zaraz tam będę. - Rozłączył się i spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami. - Coś z ojcem. Muszę jechać. Odwiozę cię najpierw, tylko, że obawiam się, że będziemy musieli zrobić objazd, podobno remontują Unione e Benevolenza.
- Daj spokój, jedź, skoro to pilne. Wrócę pieszo, na skróty to nie tak daleko. - Wyglądał jakby się wahał. Położyła mu rękę na ramieniu. - Nie jestem małym dzieckiem.
- Uważaj na siebie, proszę cię. - Pocałował ją szybko i włożył kask. - Zobaczymy się później! - zawołał jeszcze i już go nie było. Przez moment patrzyła w stronę, gdzie zniknął wśród kolumny samochodów.

- Zostawił cię samą? - Głos, który rozbrzmiał tuż za jej uchem był obcy, a zarazem w jakiś natrętny sposób znajomy. Powoli odwróciła się. Stalowe oczy o niebezpiecznym połysku, wpatrujące się w nią natarczywie, też skądś znała. Ale skąd? - Nie poznajesz mnie, Ślicznotko? Mogę do ciebie mówić per Ślicznotko?
- Nie, nie możesz. - Odwróciła się i ruszyła w stronę drogi, która miała ją doprowadzić do domu. Usłyszała, że ruszył za nią i mimowolnie przyspieszyła kroku. Zacząć biec? Pobiegnie za nią, wygląda na wysportowanego, nie ma szans, zwłaszcza w swoich - pięciocentymetrowych zaledwie, ale zawsze - obcasach.
- Czemu uciekasz? Naprawdę mnie nie pamiętasz? - Kostka brukowa jaka jest, każdy widzi. Pięknie wygląda, trudno zaprzeczyć, ale jest bardzo śliska. Nawet nie wiesz jak bardzo, zanim nie poślizgniesz się na niej. A ramię, oplatające twoją talię, jest tak niewiarygodnie znajome...
- Widzę, że już mnie poznajesz. - Obserwowała jak ociekający pewnością siebie uśmiech igra na przystojnej twarzy o zdecydowanym zarysie szczęki, pokrytej cieniem zarostu. - Drugi raz cię ratuję, Violetto.
- Skąd znasz moje imię? - rzuciła odruchowo. Tym razem trzymał mocniej, nie zdołała mu się wyrwać, kiedy pochylił się nad jej twarzą, wciąż z tym denerwującym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. - Mam swoje źródła - mruknął. - Nie musisz dziękować. Myślę, że mały całus będzie wystarczającą nagrodą. - Ledwie musnął jej usta, kiedy dostał w gębę i to tak, że aż zadzwoniło. Szarpnęła się i pobiegła, zatrzymując się dopiero przed skrzyżowaniem. Odwróciła się, zdyszana. Ciemna sylwetka zniknęła gdzieś w tłumie.

***

Uciekła. Sprytna sztuka. Nie gonił jej, ale jeszcze przed dłuższą chwilę stał, wpatrując się w miejsce, w którym stracił ją z oczu. Podniósł rękę i dotknął policzka. Powoli na jego twarzy pojawił się uśmiech. Każdy głupi wie, że zakazany owoc najlepiej smakuje. Nie będzie musiał długo walczyć. Jeszcze sama przyjdzie do niego. Wszystkie przychodziły.
_______________________________________________________
Bardzo krótki, wiem, przepraszam. Następny najwcześniej za miesiąc, w poniedziałek wyjeżdżam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz