sobota, 21 grudnia 2013

Rozdział Dwudziesty Drugi - "Nie pytaj mnie o jutro, to za tysiąc lat."

Nocną ciszę rozdarł dźwięk dzwonka do drzwi, skutkiem czego Marco wzdrygnął się we śnie i otworzył szeroko oczy. Kogo niesie o tej porze? Zegarek wskazywał czwartą nad ranem. Niechętnie podszedł, żeby otworzyć i zagapił się tępo na dziewczęcą postać przed sobą. Mogła być równie dobrze zjawą z przerwanego snu, unoszącą się na krawędzi jego świadomości. Jednak była podejrzanie realna. I podejrzanie znajoma.
- Przyszłam się pożegnać - oznajmiła głosem, który był zbyt rzeczywisty, zbyt kochany. Zamrugał, wciąż nie do końca przekonany. - Za pięć minut odjeżdżamy.
- Aha. - Słowa docierały z takim opóźnieniem, że chyba minęły wieki nim zrozumiał. A raczej uświadomił sobie, że kompletnie nie rozumie. - Jak to? Przecież... dwa tygodnie...
- Nie, nie za dwa tygodnie. Dzisiaj. - Uśmiechnęła się smutno, unosząc nieznacznie rękę i zaraz ją opuszczając. - Okazało się, że... miejsce znalazło się wcześniej i tyle, więc...
- Jakie miejsce? Fran, nie rozumiem nic. Wytłumacz mi, proszę. - Przebiegł wzrokiem po jej sylwetce. Miała na sobie wygodne dżinsy i ciemnoniebieską bluzę, ciemne włosy przewiązane niedbale jasną apaszką w kwiatowy wzór. Z ramienia zwieszała się lekka, podręczna torba. Była gotowa do podróży na drugi koniec świata. Poczuł, jak coś wzbiera mu w gardle. - Dlaczego?
- Tak musi być i tyle. - Widział, ile ją kosztuje ta beztroska w głosie, ile sił musi wkładać w ten dzielny uśmiech. - Będę zawsze pamiętać o tym wszystkim... Każda chwila z tobą była najcudowniejsza.
Wreszcie zdołał postąpić o krok do przodu i wyciągnąć do niej ręce. Na długą chwilę zniknęła w jego ramionach, gdzie na moment przestały się liczyć problemy wokół nich, wszystkie granice, które los miał postawić między nimi już wkrótce, wszystkie powody... Jednak ta chwila trwała tak krótko, tak tragicznie krótko... Przecież zostało jeszcze tyle chwil, których razem nie przeżyli. Zostało tyle niewypowiedzianych słów, tyle niedokończonych snów, tyle niezaśpiewanych piosenek. Zdał sobie sprawę, jak niewiele mieli czasu, by odkryć to wszystko, co ich połączyło.
To nie jest sprawiedliwe.

- Francesca! - Z okna zielonkawego chevroleta wychyliła się ciemna głowa. Luca zamaszystym gestem dał siostrze do zrozumienia, że muszą już jechać. Pomachała mu uspokajająco i odwróciła się do Marco na moment wystarczający na powiedzenie "do widzenia". I tyle. Ruszyła w stronę oczekującego samochodu, a on wpatrywał się w jej plecy, niezdolny do najmniejszego ruchu. Gdzieś w połowie ścieżki przystanęła raptownie, a potem nagle pokonała w kilku susach dystans między nimi i rzuciła mu się jeszcze raz na szyję, przyciskając usta do jego i wpijając się palcami z całych sił w jego koszulkę, jakby nigdy nie miała go puścić. Pogłaskał jej zimny policzek, delikatny jak niesiony podmuchem wiatru płatek kwiatu. Ze świadomością, że pewnie już nigdy nie będzie okazji, żeby to zrobić.
Miał wrażenie, że znajduje się wszędzie i nigdzie. Na ziemi? W niebie? W piekle?
- Tak strasznie cię kocham - szepnął w jej usta, drżące od płaczu.
- Właśnie dlatego... Ja nie chcę... Nie chcę... Przepraszam cię, bardzo cię przepraszam... - powtórzyła kilka razy i umilkła. Odsunęła się trochę. Uśmiechnął się tak krzepiąco jak tylko potrafił i cmoknął ją w czubek nosa.
- FRAN! Samolot nam odleci!
Jęknęła cicho i pobiegła, podnosząc z ziemi upuszczoną torbę. Silnik odkaszlnął kilkakrotnie i zaskoczył, a samochód potoczył się po ulicy. W oknie mignęła jeszcze drobna, jasna dłoń.
I koniec.

Osunął się na ziemię, zaciskając dłonie w pięści aż do bólu. Wciąż czuł na ustach słony posmak jej łez.



Obudził się nagle w fotelu, z zesztywniałym karkiem i dziwnym wrażeniem, że coś go ominęło.
To tylko sen. Sen. Zwykły koszmar. Fran nie wyjechała.
Uczucie ulgi, które go zalało, było tak silne, że zerwał się na równe nogi i skierował prosto do drzwi. Zaraz pójdzie do niej i powie jej, żeby przemyślała to jeszcze raz, może jest jakaś szansa. A nawet jeśli... To te dwa tygodnie spędzą najlepiej, jak tylko będą w stanie. Wykorzystają je do granic możliwości.
Otworzył drzwi. Na progu leżała kremowa chusteczka w drobne różyczki. Podniósł ją w niedowierzaniu i przytknął do twarzy. Wciąż była przesiąknięta zapachem jaśminowych perfum. Jej zapachem.


                                                             ***


Budzik jak zwykle odezwał się za wcześnie. Zdławiła go dłonią, pamiętając o swojej latorośli, której donośne chrapanie dochodziło od strony salonu. Wrócił wczoraj o mało ludzkiej porze i nie wdając się w żadne tłumaczenia legł na kanapie, gdzie z miejsca zasnął jak kamień, nawet nie zdejmując butów. Zarzuciła na niego jakiś koc i starając się nie robić hałasu, ubrała się i zjadła coś w locie. Już miała wychodzić, kiedy dostrzegła na kuchennym blacie tamto stare zdjęcie, które Diego wygrzebał nie wiadomo skąd i zażądał prawdy. Otrzymał jej szczątkową część, głównie dlatego, że ona sama jej nie znała, a w każdym razie nie całej. Ruiz nie należał do ludzi, którzy tłumaczą się z każdego fałszywego posunięcia, a w jego życiu takowe przeważały. Wiedziała o tym, znała przynajmniej kilka z jego licznych upadków (z których dosłowny był tylko jeden). A jednak nie potrafiła obdarzyć go takim potępieniem, na jakie z pewnością zasługiwał.
Tamtego dnia i w niej coś umarło, jakaś cząstka duszy bezpowrotnie rozsypała się w proch. I mimo wszystko tęskniła za tym bezczelnym uśmiechem, za tym roztargnionym spojrzeniem, za tym zachrypniętym głosem.

Teraz wpatrywała się z dziwnym uczuciem w twarz, łudząco podobną do Patricka Swayze, która wciąż miała miejsce w jej sercu. Ale czy ona zajmowała również podobną pozycję u tego nieszczęśnika, kiedyś, kiedy jeszcze niebo było na swoim miejscu, ponad ich głowami, a nie w kawałkach na opustoszałym parkingu, pełnym drzazg ze strzaskanej gitary? Z niechęcią przejechała paznokciem po widocznej tuż obok mężczyzny sylwetce dziewczyny. Dawna nienawiść zapłonęła w niej na moment niemal równie mocno jak te dwadzieścia... nie, osiemnaście lat temu, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się o tym, co łączyło tą dwójkę.
Blondynka o brązowych oczach uśmiechała się tak radośnie, tak beztrosko, że w jasnoniebieskich oczach Cristiny zabłysły łzy. Otarła je ze złością. Ale to ze mną się ożenił, pomyślała z mściwą satysfakcją, zarzucając jasną, dżinsową kurtkę i wychodząc z domu.

W szpitalu panowała jeszcze cisza. Włożyła swój kitel, mimowolnie rzucając okiem na swoje odbicie w lustrze. Jeszcze nie była aż tak stara, jej gładki kok wciąż był lśniący i ciemny, spojrzenie przenikliwe, policzki gładkie. To śmieszne, że od tak dawna porównywałam się z nią. Już na pewno nie jest tym samym elfem, co wtedy.
Wyszła z dyżurki i ruszyła na drugie piętro, gdzie wczoraj przyjęli jakiegoś młodzika na OIOM. Otwarła z rozmachem oszklone drzwi i oniemiała. Odcinek korytarza zarekwirowała grupka młodzieży, obecnie spoczywającej w objęciach Morfeusza. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, w niezbyt wygodnych pozycjach rozłożeni na twardych, szpitalnych krzesełkach. Z braku lepszych pomysłów po prostu poszła dalej, ostrożnie lawirując między nimi, lecz niechcący potrącając czyjeś nogi. Mała szatynka w pomiętym podkoszulku spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem.
- Co wy tu robicie? - Cristina ściszyła głos, nie chcąc obudzić reszty. Było jeszcze wcześnie, a dzieciaki potrzebują snu jak niczego innego.
- Nie wie pani, co z Leónem Verdasem? - odpowiedziała pytaniem dziewczyna, prostując się na krześle. - Miał wczoraj wypadek, operację...
- Spróbuję się czegoś dowiedzieć - obiecała, spoglądając ze współczuciem na sińce pod jej oczami i pogryzione do krwi usta. - Nie martw się na zapas, na pewno zrobili, co mogli, by uratować twojego chłopaka. - Uśmiechnęła się krzepiąco, klepiąc ją po ramieniu i widząc, jak mała oblewa się rumieńcem.


Po kilku minutach wróciła.
- Wszystko okej, na razie śpi. Jeśli chcesz...
- A mogę? - Całe napięcie uszło z dziewczyny, a jej oczy na nowo zapłonęły blaskiem.
Pokiwała głową. - Chodź, tylko cicho. Nie chcę mieć problemów.


                                                                                       ***

Ciemność.
Wszędzie dookoła.
Miałem ją pod stopami, z każdej strony, nad głową, wszędzie tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Dziwne uczucie unoszenia, spadania w przepaść, której dna, ścian ani krawędzi nie widać. Otchłań zagarnęła mnie w głębokie ramiona i wciągała powoli coraz dalej i dalej, napierając z wszystkich stron, otulając wszystko miękką, pofałdowaną czernią, w której gubiły się moje wołania, a myśli krążyły gdzieś poza obrębem mózgu. Gdzie byłem? Kim byłem? Dlaczego nic nie widziałem?

Kiedy przyciśniesz pięści do oczu, w polu widzenia pojawią się wirujące drobinki światła, szarości, czerni, pomieszane w dziwne wzory i figury, obracające się jak w kalejdoskopie. Możesz chłonąć te dziwne obrazy jak długo zechcesz, jednak kiedy odejmiesz ręce, wówczas między przelatującymi płatkami stopniowo zaczną rozlewać się inne kolory, coraz mniej rozmazane. Hologramowe szachownice znikną wreszcie zupełnie, by ich miejsce zastąpił rzeczywisty obraz tego, co masz przed sobą. Dziwne zjawisko, powiązane zapewne ze specyficzną budową oka, zawsze fascynowało mnie w dzieciństwie.

Wtedy coś podobnego działo się ze mną i tą osobliwą nicością, która zafalowała i jakby schowała się w sobie, ustępując miejsca rozedrganym kawałeczkom barw, rozwarstwiającym się w skomplikowane mozaiki z unoszących się w powietrzu odłamków szkła.
Wreszcie i one rozpełzły się gdzieś na boki i przedarło się między nimi jakieś światło, stopniowo potężniejące i coraz bardziej drażniące oczy. Jakieś łupnięcie w tyle głowy, strzęp głosu dochodzący jakby zza grubej ściany wyostrzył się.

- Powiedz, że żyjesz...
- Żyję. Chyba. - Zamrugałem kilkakrotnie, pozwalając zupełnie odpłynąć majaczeniom. - Tylko co to za życie. - Zdałem sobie niejasno sprawę, że spoglądam w piwne, silnie podkrążone oczy Lary, a jej zimne jak lód palce zaciskają się kurczowo na mojej lewej dłoni. Chwyt miała mocny, mógłbym się założyć o roczny zapas serowych quesadillas, że zostaną mi siniaki.
- Chryste Panie, ale ja się o ciebie bałam... - mruknęła, wzmacniając jeszcze uścisk. Spojrzałem trochę zaskoczony na jej rękę, a ona puściła moją jakby ją coś sparzyło i zaczerwieniła się po cebulki włosów. Po odzyskaniu jako tako przytomności, moim pierwszym uczuciem było zaskoczenie. Wszędzie biel.
- Co ja tu robię? - Usiłowałem się podźwignąć na łokciach, ale po sekundzie upadłem na poduszki z sykiem. Czułem się jakby przejechał po mnie walec drogowy.
- Wypadek - wyjaśniła krótko, ale to mi niewiele powiedziało. - Hamulce nie zadziałały, wypadłeś całkiem z toru i wyrzuciło cię na parę metrów.
- O kurczę. - Potarłem czoło lewą ręką, bo prawa została uwięziona w gipsie, podobnie jak jedna z nóg, którą widziałem przed sobą, na wyciągu. - Wiadomo, jak długo będę tu tkwić?
- Tak długo, jak będzie trzeba - wyręczył ją w odpowiedzi nieduży, szpakowaty mężczyzna, który musiał być lekarzem. - Powiem ci, kolego, że twardy z ciebie zawodnik. Ratownicy powiedzieli, że jak dotarli na miejsce, to wyglądało, że nie będzie czego zbierać. Oczywiście trafiłeś w dobre ręce. - Wyszczerzył się sympatycznie, podchodząc bliżej. - Poskładałem cię do kupy, i wygląda na to, że do wesela się zagoi.
- Dziękuję. - Spróbowałem się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego raczej grymas. - A co dokładnie...
- Złamanie otwarte ręki, noga w trzech miejscach, dwa żebra i obojczyk - wyliczył, postukując długopisem o podkładkę. - Kask cię uratował, bo wstrząśnienie mózgu tylko nieznaczne, a reszta to głównie zadrapania. Urody ci nie ubędzie.
- A co potem?
- Nic nie wiemy na sto procent, ale będziesz miał pewnie problemy z kolanem, rehabilitacja powinna pomóc. - Pogładził siwe wąsy, przypatrując mi się ze skupieniem. - Na razie trochę sobie poleżysz, no i przy głębszym wdechu poczujesz ból w klatce piersiowej, żeber ci nie zagipsujemy, muszą się zrosnąć same. Ach, no i przewiduję problemy na lotnisku, tu i ówdzie masz śruby. - Mrugnął znacząco i wyszedł.
Zagapiłem się w sufit, już teraz przewidując tygodnie nudy. Jeśli czegoś naprawdę nienawidziłem, to bezczynności.
- No to sobie nie potańczysz - przerwała ciszę Lara, której mina wyrażała troskę i coś, czego nie potrafiłem nazwać. - Ciekawe, kiedy będziesz mógł jeździć.
- Czy w ogóle będę mógł. - Palce zdrowej ręki odruchowo zacisnęły się w pięść. Jak mogłem się tak załatwić? - Co ja zrobiłem wczoraj? Czemu wsiadłem na niesprawny motocykl? Byłem aż tak roztargniony?
- Nie pamiętasz? - Zerknęła na mnie ze zdziwieniem, otwierając szeroko oczy. Już miała coś powiedzieć, kiedy z korytarza dobiegły jakieś nowe dźwięki.
- Obudził się? - spytał tak dobrze znajomy głos, a już po chwili mała błyskawica przemknęła przez salę i zatrzymała się przy moim łóżku. Uśmiechnąłem się słabo. Wyglądała jeszcze gorzej niż Lara, była blada jak chusta, a oczy miała zapuchnięte od płaczu. - León, Boże, León... - Rzuciła mi się na szyję, nie zwracając uwagi na maszynerie dookoła i przylgnęła płasko do mojej piersi, omal nie wyrywając jednej z kroplówek. Pogłaskałem ją lekko po włosach, ogarnięty falą wzruszenia.
- No już, za chwilę mnie udusisz - szepnąłem, więc niechętnie oderwała się ode mnie i uśmiechnęła przez łzy.
- Myślałam, że cię już nie zobaczę... - Wpatrywała się we mnie z takim napięciem, jakby nie wierzyła w to, co widzi. Dotknęła niepewnie mojej twarzy. - Nawet nie zdążyłam ci nic wytłumaczyć... przeprosić...
- Przeprosić? Za co? - Przekręciłem głowę i musnąłem ustami jej drobne palce. Patrzyła jeszcze przez moment z niedowierzaniem, a potem szybkim ruchem nachyliła się i pocałowała mnie w usta.
- Kocham cię, bardzo, bardzo, bardzo... - powiedziała, jak to ona. Ciemne oczy rozbłysły ulgą, kiedy uniosła głowę, odgarniając kosmyk włosów, który połaskotał mnie w twarz. - I nigdy nie przestanę.



                                                                            ***


- Chcesz siedzieć przy oknie? - spytał, jakby nie wiedział, że jest jej dokładnie wszystko jedno. Wyjęła iPoda i machinalnie wsunęła słuchawki do uszu, jednak nie włączyła żadnej piosenki.
Żadna nie była adekwatna do sytuacji.
- Szkoda, że dowiadujemy się wszystkiego w ostatniej chwili - mruknęła, sadowiąc się w fotelu i wbijając wzrok w oparcie przed sobą. - Wolałabym się jakoś bardziej... przygotować, no nie wiem.
- Ojciec sam dopiero wczoraj dostał telefon od tego Cáncera, a wolał się upewnić. - Luca potarł policzek pokryty dwutygodniowym zarostem, który - jego zdaniem - dodawał mu męskości. Nie miała siły go wyprowadzać z błędu, choć w połączeniu z jego gadatliwością i wiecznym podekscytowaniem dawało to komiczny efekt dużego dziecka. A jeszcze, nie daj Boże, jakieś balony w jego rękach... - Zresztą, choćbyśmy zbierali się przez kolejny miesiąc, nie bylibyśmy bardziej gotowi niż teraz.
- Przecież wiem. Ale szkoda, że nie zdążyłam się pożegnać z przyjaciółmi. - Stłumiła westchnienie.
- Zawiozłem cię do Marco - przypomniał, jednym uchem słuchając zaleceń młodziutkiej stewardessy.
- I jestem ci za to bardzo wdzięczna. - Słońce pomału wspinało się coraz wyżej nad horyzontem, zostawiając smugi roztopionego złota, różu i pomarańczu na jasnym tle nieba. Na razie jeszcze świeciło dość ostrożnie, jednak Fran już teraz przezornie odszukała w torbie ciemne awiatorki i wsunęła je na czoło.
- Powiedziałaś mu? - usłyszała wreszcie pytanie, którego oczekiwała od paru chwil. Wolno pokręciła głową. - Czemu?
- Chyba po prostu się boję - odpowiedziała bardziej do siebie, niż do niego. - Tak będzie lepiej dla niego, po co ma się niepotrzebnie przejmować. - Na wspomnienie przepełnionych wiernością oczu coś ścisnęło ją w gardle.
- W tym jesteś najbardziej nieznośna. Że myślisz o wszystkich, tylko nie o sobie. Troszczysz się o cały świat, Fran, a co z tobą? - Bębnił palcami w oparcie, wpatrując się w przestrzeń. Zawsze ten dźwięk ją irytował, teraz, o dziwo, nie zwracała na to uwagi.
- Nie chcę być egoistką. - Otworzyła jeszcze portfel, zaglądając do przegródki z drobnymi. Nie wymieniła wszystkich monet w kantorze, zostawiła sobie parę peso na pamiątkę. To głupie, wiedziała, ale w jakiś sposób stanowiły część tej drugiej ojczyzny, którą pokochała. Cząstkę, namacalną jak garść argentyńskiej, ciepłej ziemi. - Nie chciałabym sprawiać nikomu zawodu, zbytnio ich wszystkim kocham, by ich na to narażać. Niech lepiej zapomną.
- Gdzie się podział twój optymizm? - Luca patrzył na siostrę z zaskoczeniem. - Nastawiasz się na najgorsze? Od kiedy to? Z tego, co mówili...
- Wolę tak - przerwała mu - wolę oczekiwać najgorszego i się pomylić, niż mieć nadzieję i ją potem stracić.

Logika tego rozumowania nie do końca do niego trafiała, ale ona już wybrała. Tylko w ten sposób potrafiła przetrwać jakoś te myśli.

- Skąd bierzesz tę siłę? - zadał nurtujące go pytanie, póki miał okazję. - Ja bym chyba bardziej się przejął. - Nie powinien tego mówić. Spojrzenie, którym go obdarzyła, wołało o pomoc.
- Nie mam wyjścia - odpowiedziała krótko, a potem włączyła odtwarzacz, definitywnie kończąc rozmowę. Jakaś piosenka przepływała przez jej głowę, nie zostawiając najmniejszego śladu. Myślała o czym innym.
"Gdyby tak chociaż jeden dzień więcej..."


                                                                                        ***


Czy to była jakaś kara za te wszystkie kłamstwa? Czy już zawsze miała pozostać w takiej niepewności, czy już nigdy nie będzie umiała wybrać czegoś tak od razu, bez zastanowienia? Musiała analizować każde zagadnienie po tysiąckroć, nim wreszcie zdołała podjąć jakąkolwiek decyzję. I nieważne, czy chodziło o kupno długopisu z czarnym czy niebieskim atramentem, czy o wybór między jedną piosenką a drugą, czy wreszcie o te najważniejsze, życiowe decyzje. Nie umiała działać od razu i to ją męczyło. Wciąż była rozdarta, postawiona przed różnorakimi dylematami, często między Scyllą a Charybdą.

- Uwaga, obiekt obserwacji pozostaje w swoim własnym świecie. Apelujemy - wróć. Zostań z nami, nie odchodź.
- ...
- Pacjentka odmawia jakiegokolwiek kontaktu z otoczeniem. Uwaga, uwaga. Przechodzimy do akcji ratunkowej. Siostro, poproszę o mikrofon.

Spojrzała bezbarwnym wzrokiem na jego minę i wbrew sobie uśmiechnęła się na widok podejrzanego błysku w jego oczach.
- Chyba wraca, ale jeszcze nie do końca. Ratujmy ją. - Zdjął kapelusz i ukłonił się przypadkowemu przechodniowi, a potem złapał za słup latarni i zaintonował dźwięcznie: I'm singing in the rain. Just singing in the rain. What a glorious feeling! I'm happy again...

- Zwariowałeś? - mruknęła, łapiąc go za ramię. - "Deszczowa piosenka"? Nawet deszcz nie pada.
- Violetta wróciła do świata żywych! - zawołał donośnym głosem, a potem obrócił się z wdziękiem i kontynuował tą pokazówkę.

I'm laughing at clouds
So dark up above
The sun's in my heart
And I'm ready for love
For love...


Ludzie uśmiechali się z pobłażaniem na jego widok, a Federico złapał dziewczynę za rękę i wykonał jakiś dziwny urywek walca angielskiego.


- Dość, wystarczy... - jęknęła wreszcie, też się śmiejąc i przystając na chodniku. Policzki jej poróżowiały.
- Dlaczego? Co cię ludzie obchodzą? - spytał, ale posłusznie zatrzymał się i zmierzył ją spojrzeniem. - Masz minę, jakby świat był padołem płaczu, a przecież jest cudownym miejscem. Mam rację czy nie?

- Myślisz, że Lara mu powie? - Przygryzła wargę, wpatrując się w chodnik.
Rozłożył ręce. - A nawet jeśli, to co? Przecież nic takiego się nie stało.
- A jeśli on mi nie wybaczy? - westchnęła, nękana tą myślą. Nie potrafiła nawet sobie wyobrazić, jak miałaby żyć bez Leóna. Całe światło jej życia zagasłoby bezpowrotnie, a wszystko inne zawaliłoby się pod ciężarem poczucia winy.
- Miłość wymaga poświęceń - rzucił sentencjonalnie chłopak, zakładając z powrotem swój śmieszny, nieduży kapelusz.
- ... takich jak przyjazd do Argentyny?... - palnęła, przypierając go tym do muru.
- Na przykład - przyznał, czerwieniejąc.
- Jesteś gotowy na wszystko, tak? Gotowy na miłość? - spytała bez ogródek, nawiązując do śpiewanego przed chwilą utworu.
- To zbyt osobiste pytanie - odparł ze spokojem, krzyżując ręce na piersi.
- Nie wymigasz mi się. - Pogroziła mu palcem. - Hiszpania to piękny kraj, prawda? Są tam piękne dziewczyny...
- Są, są - rzucił, gwiżdżąc z pozorną beztroską. Dochodzili już do ich domu. - Coś czuję, że czeka cię ciężka przeprawa z ojcem za tą noc spędzoną poza domem.
- Nie zmieniaj tematu. - Zerknęła na drzwi. - Dziękuję ci za wsparcie, ale tym razem poradzę sobie sama, zobaczysz. Wiesz... radziłabym ci jednak spróbować. Lena to świetna dziewczyna.

Wzięła głęboki oddech i weszła do domu, rozglądając się uważnie. A Fede, podążając za nią, zastanawiał się nad jednym - co z tym wszystkim wspólnego ma Lena?
__________________________________________________

Nie sądziłam, że zdążę tak szybko, zwłaszcza że od wczoraj zaczytuję się cudownym skądinąd blogiem Tinkerbell, próbuję robić świąteczne porządki i piekę ciasteczka (siedem blach na razie :D). A jednak dałam radę, kto jest ze mnie dumny? ;D Wprawdzie dość krótko, ale mam  nadzieję treściwie.
I nie wiem, po co się tak spieszyłam z życzeniami. Ale mam z głowy. No to Merry Christmas, love and peace i otro dia mas. Te amo. ;*

9 komentarzy:

  1. Pierwsza! Co za zaszczyt. Boski rozdział, naprawdę. Nie umiem pisać długich komentarzy, więc to musi Ci wystarczyć :) No i zapraszam do mnie nasza-historia-violetty.blogspot.com oraz liczę na szczerą opinię.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniały! <3
    Leon żyję! :D
    Fran dlaczego wyjechałaś? Dlaczego? :'C
    Jak zawszę czekam na następny rozdział. <3
    Pozdrawiam, Karo. :3

    OdpowiedzUsuń
  3. Kochana, nie chcę dziś pisać komentarza na temat treści rozdziłu
    To jest takie piękne. Każdy fragment pomimo rozumienia jest tajemniczy. Każde słowo, które samotnie nic nie znaczy, w Twoim zdaniu wyraża tak wiele. Treść oprawiona jest w idealny dobór słów, który lepszy być nie może. Sama historia jest tak pomysłowa. Niebanalna. Regleksyjna. Nie wiem co mogę powiedzieć. Wszystko jest takie... nie ma takiego słowa, które to opisze. Wszystko jest takie Twoje. Nie wiem jak mogę inaczej to wyrazić. Niebywałe. Uczucia wypływają z tego bloga i zalewają mnie. Chyba zaraz utonę. Tak bbardzo chciałabym wyrazić to co teraz czuję, ale nie umiem. Przepraszam.
    Hania

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz co? Już zaczęłam sie cieszyć, a zaraz potem mnie, niestety, oświeciłaś. "Co z tym ma wspólnego Lena"? Zawiodłam się. Bardzo, bardzo się zawiodłam. Dobra, jestem niepoważna, trudno xD
    Prawda, że Trinkebell pisze cudownie? *.* Wiem, zgadzam się z Tobą - jak zawsze. Dobrze Cię mieć. Nie wiem, czemu to piszę. No cóż, trudno...
    Rozdział jak zawsze fantastyczny, ale Violka nawet tutaj doprowadza mnie do szału. Małe, bezbronne dziecko. Mogłabym ją zadusić, czy coś. Natomiast Fede jest uroczy - nie,żeby w każdym wydaniu taki był. To baaardzo obiektywna opinia xD Co ja jeszcze chciałam (zaczynam pisać coraz bardziej nieskładne komentarze - nieskładne? Jest takie słowo? Zresztą, wszystko jedno) No, że jak zawsze świetnie napisane. Ummm, Diego - mrruuu *.* Moje kochaaaaaaaaaaanieee!
    Dobra, nie mam anegdotki. Znowu. Żałosne... trudno...
    Ale rozdział HENIAL! No, tak henial jak Leómas. Ja już nie gadam bzdur lepiej...
    Kocham Cię,
    buziaki,
    Carmen E.

    OdpowiedzUsuń
  5. super, super, super i jeszcze raz super rozdział.
    Leon żyje, tak się cieszę.
    Czytam od nie dawna i to chyba mój pierwszy komentarz tu, ale będę teraz komentować na bieżąco.
    Czekam na next'a.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wcale nie piszę cudownie! Cudownie to Ty piszesz, tak że po każdym rozdziale mam niedosyt, bo chciałabym więcej i więcej...
    Moje słownictwo jest zdecydowanie za ubogie, żeby wyrazić mój zachwyt nad każdym Twoim rozdziałem, więc może ograniczę się tylko do słowa "fenomenalny".
    Normalnie bałam się o Leona! Ale całe szczęście przeżył ten upadek. I muszę przyznać, że Violetta też mnie wkurza, no ale może taki jej urok? Zawsze musi wszystko komplikować, nic u niej nie może być proste... ugh;/ No i jestem ciekawa czy Lara wszystko powie Leonowi? W sumie to chyba powinna, a może kocha go tak bardzo, że nie będzie chciała go ranić?
    No i co z tą Fran? Co ukrywa przed Marco i resztą? Ależ potrafisz trzymać w napięciu...
    No i dla kogo Fede wrócił skoro nie jest to Lena?
    Mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się szybko, chociaż teraz w tej świątecznej gorączce nie ma zbyt dużo czasu... No nic. Czekam z niecierpliwością!
    I życzę Ci cudownych Świąt, pełnych miłości i radości oraz mnóstwa prezentów!

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zuza, moja kochana <3
    Przepraszam, że dopiero teraz, ale rozumiesz, merry christmas, praktycznie zamieszkałam w kuchni, chyba mikser zepsułam, ale nie o tym.
    Fedzio, Boże, do kogo ty wróciłeś? Bo chyba nie do Violci, nie przerażaj mnie.
    Chyba, że za Germanem się stęsknił. Kto wie, męska przyjaźń, takie tam... Jest wcześnie, mam prawo nie myśleć.
    Kochaj Lenę, nie Germana. Nie pozwalam.
    Właśnie, Lena to świetna dziewczyna, dobrze Violka gada (dziwne jak na nią, ale cóż, magia świąt).
    Jestem bardzo ciekawa dalszych losów Fran i Marco, reakcji ich przyjaciół. Daj mi następny rozdział noo <3 Pieroga ci mogę dać, bo zostały jeszcze. Nie jest trujący (chyba), sama robiłam, brawa dla mnie.
    Mam nadzieję, że wena dosyć szybko cię odwiedzi, bo ja tu siedzę i oczekuję.
    Jesteś fenomenalna. Pięknie dobrany styl, pomysły i przemyślenia doskonale.
    Dla mnie jesteś bezapelacyjnie najlepsza, nigdy nie przestawaj pisać! ^ ^

    OdpowiedzUsuń
  8. Sam tytuł piękny, od razu skojarzył mi się z Marcescą, Lady Pank są ponadczasowi :D Szkoda mi było Marco, oni to zawsze mają pod górkę xd Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń