piątek, 10 stycznia 2014

Rozdział Dwudziesty Czwarty - "I pozwól mi, pozwól mi - spróbować jeszcze raz..."

Zmiany, jakie zaszły w jej ojcu na przestrzeni ostatnich dni, były piorunujące. Zacznijmy od tego, że po swoim wybuchu, niespodziewanie po paru dniach milczenia ją przeprosił. On! Przez długą chwilę gapiła się w niego jak cielę w malowane wrota, zwyczajnie nie wierząc w słowa, dobywające się z ust człowieka, który miał w zwyczaju oskarżać wszystkich wokół, ale nie siebie.
- Córeczko, przecież wiesz, że zawsze będziesz dla mnie najważniejsza - tłumaczył, spuszczając wzrok, jakby sam był zdziwiony swoją skruchą. - I czegokolwiek byś nie zrobiła, będę cię kochał, wiesz?
- Serio? - Wreszcie zdołała uczynić jakiś ruch; przytuliła się do niego, jakby wciąż była małą dziewczynką, zawisającą na szyi tatusia po powrocie z pracy, bo tak się za nim stęskniła. W istocie tak było - przez surowe oblicze Germana przebijał jakby ten dawny tata, ten sam, który kupował jej kolorowe lizaki i zawiązywał kokardy na jej włosach. Ten sam, do którego przybiegała niegdyś ze stłuczonym kolanem, albo znienacka wskakiwała mu na barana, zakrywając oczy. Oczywiście nie zmienił się tak z dnia na dzień, ale sam fakt stopniowej metamorfozy był dla niej czymś niepojętym.

Kiedy więc chciała pójść do szpitala, odwiedzić Leóna, ojciec wyraził zgodę i tylko nieznacznie zacisnął przy tym szczęki, by zaraz uśmiechnąć się tak szeroko, jak tylko był w stanie. Olga, która wychynęła z kuchni jak większa i cokolwiek kolorowsza wersja wróżki chrzestnej Kopciuszka, poklepała Germana po ramieniu z taką dumą wymalowaną na twarzy, jakby właśnie uratował on swą córkę z płonącego budynku, a nie pozwolił jej wyjść samej na miasto. No ale też był to wyczyn, więc gosposia przezornie poszukała w kieszeni przepastnego fartucha chusteczki, by otrzeć ewentualną łezkę wzruszenia.

Viola o mało nie parsknęła śmiechem na ten widok; cmoknęła srogiego inżyniera w policzek, uściskała Olgę i wypadła z domu jak z procy, ciesząc się tą odrobiną wolności. Pierwszym odruchem odnalazła swoją komórkę, by wybrać numer Francesci, gdy momentalnie urok świata jakby przygasł. Przypomniała sobie o wyjeździe tej ostatniej i poczuła denerwujące szczypanie pod powiekami, jakby jakaś cząstka tej okropnej tęsknoty pragnęła się wydostać na światło dzienne pod postacią łzy, czającej się już-już w kąciku oka. Zdusiła w sobie ten żal, który od prawie tygodnia buzował w jej świadomości, dręczący pytaniami. Bo też i czemu przyjaciółka wyjechała bez słowa, bez uprzedzenia? Czemu ona, podobna najbliższa Włoszce osoba, nie miała okazji uściskać jej chociaż przed podróżą, szepcząc jakieś ciepłe słowa? Czemu to wszystko działo się tak szybko? I pewne poczucie winy zalało myśli Violetty, kiedy zdała sobie sprawę, że nawet nie urządzili dziewczynie jakiegoś lepszego pożegnania. No, nawet nie przyjęcia, ale chociażby jakiegoś prezentu, żeby zapamiętała mile lata spędzone tu, w Buenos.

Odsunęła od siebie te gorzkie myśli, kiedy budynek szpitala ukazał się jej oczom wraz z nowym, innym zmartwieniem, związanym ściśle z Leónem; zmartwieniem, bolącym ją jak chory ząb. Ale i te odgoniła, przynajmniej na razie próbując zająć myśli swoim celem, widocznym jak na dłoni na tle jasnego nieba. Potężny gmach jaśniał bielą fasady, przetykaną miejscami szarością rzędów okien. W większej części prosty budynek urozmaicała jedynie nowsza przybudówka o półkolistym kształcie, jednak i ona nie wyróżniała się ani kolorem, ani jakimkolwiek unowocześnieniem; po prostu była i już. Jednak okrążywszy budynek, Violetta ujrzała centralną część wraz z głównym wejściem, którą to ścianę dla odmiany pozostawiono w stanie pierwotnym, to jest - rdzawoczerwoną, ceglaną, co dawało przyjemny dla oka kontrast z zielenią drzew w położonym tuż obok parku, oraz z nieskazitelnym błękitem dookoła. Oceniła, że końcowy efekt jest wcale niezły, a jeszcze dochodząc do tego wniosku zachciało jej się śmiać z samej siebie. Oto i córka inżyniera, fachowym okiem oceniająca walory artystyczne szpitala, zamiast myśleć o istocie tego miejsca, wiążącej się przecież z chorobami i ludzkim cierpieniem w szeroko pojętym znaczeniu, bo od dosłownego bólu aż po rozpacz bliskich pacjentów, którzy musieli oczekiwać najgorszej nowiny. No, nieważne.

Pchnęła ciężkie drzwi i zanurzyła się w specyficznym zapachu lizolu, tlenku etylenu, spirytusu czy innego odkażającego paskudztwa, który docierał aż tu, na korytarz, jednoznacznie wpisując się w atmosferę tego miejsca. Nigdy nie lubiła szpitali; źle jej się kojarzyły, choć bez żadnej konkretnej przyczyny. Przemierzając długie korytarze, uchylając się od pytań personelu i odczytując napisy na mijanych drzwiach, wciąż zastanawiała się nad tym, co i jak powinna mu powiedzieć. Ale nie potrafiła na razie znaleźć ani odpowiednich słów, ani nawet sali, na której leżał. Miała kiepską orientację, a ostatnim razem była zbyt zdenerwowana, by zwracać uwagę na miejsce, w którym konkretnie się znajdował.
- Verdas? Skoro był na intensywnej terapii, to szukaj gdzieś w północnym skrzydle. - Jakaś zagadnięta lekarka odeszła, nie zaszczyciwszy jej dłuższym spojrzeniem. Rozejrzała się niepewnie. I niespodziewanie natrafiła wzrokiem na dziwnie znajomą sylwetkę.
Siwowłosy mężczyzna odwrócił się jak na zawołanie.
- Proszę pana... to jest, panie doktorze... yyy...
- Hoffnung - podpowiedział uprzejmie, podchodząc.
- Jest pan Niemcem? - palnęła bez zastanowienia, jakby to w tym momencie miało największe znaczenie. Dopiero po chwili skarciła się w myślach, jednak staruszek skinął głową bez wahania, jakby rzeczywiście to pytanie było kwestią życia i śmierci. - To znaczy... pan jest lekarzem prowadzącym Leóna?
- Jeśli odpowiedź twierdząca cię satysfakcjonuje, to się cieszę. Panienko, proszę się tak nie denerwować, chyba nie wyglądam na ludożercę? - W niskim głosie mężczyzny drżało dobrze skrywane rozbawienie, obok serdeczności i śladów ledwie słyszalnego, twardego akcentu. - Mój pacjent widzę ma powodzenie, jakiego ja nigdy nie miałem. No cóż, c'est la vie - dorzucił zabawną francuszczyzną, marszcząc brwi.
- Co to znaczy? - podążyła za nim, kierującym się zdecydowanym krokiem w stronę północnego skrzydła.
- "Takie jest życie", panienko. - Miał długie nogi, więc musiała prawie biec, by dotrzymać mu tempa.
- Nie, chodziło mi o to... powodzenie. - W zasadzie znała odpowiedź na to pytanie, zanim zdążyła je zadać, ale jakaś jej cząstka chciała temu zaprzeczyć. Nie uśmiechała jej się wizja spotkania twarzą w twarz z tą, która... no cóż, nienawidziła jej. Z całą pewnością.
No tak.
Prawie się nie zdziwiła, słysząc z sali, którą teraz już rozpoznała, znajomy głos.
- I proszę, jesteśmy - oznajmił lekkim tonem doktor, który chyba nie dosłyszał ostatniego pytania, ale nie miało to większego znaczenia, skoro odpowiedź na nie stanęła w drzwiach i wzrokiem dalekim od entuzjazmu śledziła każdy jej krok. Powstrzymała westchnienie i odruchowo skuliła ramiona. Wolałaby, żeby sympatyczny eskulap nie opuszczał jej boku, ale kiedy zwróciła głowę w lewo, zobaczyła tylko tył białego kitla, znikający za rogiem. Wciągnęła powietrze do płuc i powoli odwróciła się z powrotem do Lary, której piwne oczy świdrowały ją na wylot.
- Czego chcesz? - spytała wreszcie tak odpychająco, że resztki pewności siebie Violetty rozwiały się w powietrzu. Aż wiało od niej chłodem.
- Porozmawiać z Leónem - rzuciła mimo to, prostując się nieznacznie.
- A skąd pewność, że on w ogóle chce z tobą rozmawiać? - Kolejna igiełka, ale przecież mogła się tego spodziewać. Hamując chęć ucieczki spojrzała uważnie na twarz Lary, jakby szukając czegoś bardziej ludzkiego. I usłyszała jej krótki śmiech. - Nie, nie patrz na mnie jak na jakąś... Nie powiedziałam mu  - dorzuciła wyjaśniającym tonem, wzruszywszy lekko ramionami. - Nie jestem taka. Niemniej... ktoś inny powinien.
- No wiesz... dziękuję. - Ale poczuła, że ciężar, ściskający jej serce, wcale nie zmalał ani o jotę. Właściwie to chyba już wolałaby, żeby ktoś zadał ten cios pierwszy, a tymczasem należało to do niej. Świadomość tego była dołująca. - To mogę... mogę wejść?
- A wyglądam na oddziałową, która może ci czegokolwiek zabronić? - Mimo tych słów nie cofnęła się o krok. - Zwyczajnie uważam, że... może nie, nieważne.
- Co takiego? - Zmęczyła ją już ta przepychanka, ale nie wiedziała też, jak ją zakończyć. Za to Lara chyba również straciła chęci, bo nabrała wody w usta, odwróciła się w stronę sali, a rzuciwszy nań ostatnie spojrzenie, odsunęła się na tyle, by dziewczyna mogła przejść. Coś dziwnego było w jej oczach, nie tylko niechęć, ale i jakiś żal. I ślimaczym tempem dotarło do Violi, że ta nienawiść ma źródło nie tyle w jej osobie, co w samej sytuacji. Nie wpadłaby na to wcześniej, a teraz nagle uświadomiła sobie, co iskrzyło w spojrzeniu Lary. To nie było pospolite uprzedzenie i zazdrość nie wiadomo o co. To był ból, jakiś osobliwy smutek, którego źródłem mogło być tylko jedno.
No przecież.
- Posłuchaj, czy ty... - zaczęła niepewnie, wyciągając rękę w jej stronę.
- Zostaw mnie w spokoju - warknęła ta krótko, odwracając wzrok. I odeszła, nie patrząc już na nią, szybko i gniewnie pokonując krótki dystans do oszklonych drzwi, dzielących korytarz. A że akurat w tym samym momencie mignęła tam sylwetka Andresa, który najwyraźniej również pragnął poznać stan zdrowia przyjaciela, Violetta usłyszała jej szorstki głos, strofujący biednego chłopaka. A potem już tylko szybkie, coraz szybsze kroki na schodach, kiedy zbiegała na dół, i trzaśnięcie drzwiami. Wszystkie te odgłosy uświadomiły dziewczynie, że sytuacja jest o wiele bardziej zagmatwana, niż jej się początkowo wydawało. Po co dokładać jeszcze kolejny problem? Już ich się nazbierało całkiem sporo.
Rozplątywanie należało zacząć od teraz.
Podeszła do łóżka Leóna, zdeterminowana jak nigdy dotąd. I zwyczajnie, prosto z mostu, powiedziała mu prawdę.

                                                                   ***


Ciężko pozostać sobą, kiedy wszystko wokół się zmienia.
Pół biedy, kiedy jest się tym, kim być się chce. Wtedy należy po prostu robić swoje i nie przejmować się zdaniem ludzi. No, ale kiedy zbudowało się dosyć mylny obraz własnej osoby, wtedy zaczynają się schody.

Ona już się zmieniła, nie mogła tego nie zauważyć. Spoglądając w lustro widziała zupełnie inną Ludmiłę, niż, dajmy na to, pół roku wcześniej. To było dziwne, ale kiedy liczba masek, noszonych do tej pory, zwiększała się dzień po dniu, kiedyś musiał nadejść moment, żeby wszystkie - lub przynajmniej znaczna część - spadły na ziemię. Bo przecież pod tą pozorną życzliwością kryła się maska przebiegłości, z kolei przykrywająca pewność siebie, a niżej strach, zagubienie, wreszcie - zakochanie. I to musiało być tym punktem zapalnym, który sprawił, że prawdziwa twarz dziewczyny wychynęła na światło dzienne. Wszystko kończyło i zaczynało się na jednym. Na nim.

A on znów ją ignorował.

Myśląc o tym dochodziła do przykrego wniosku, że rzeczywiście nie ma żadnych szans na pozyskanie jego względów. Jednak przecież to przedstawienie, ten pocałunek - zdawało się temu zaprzeczać. I to ją najbardziej dręczyło, nękało i bolało. Ta maleńka iskierka nadziei.
Ale ileż można próbować? Uciekał przed nią. I nawet jeśli początkowo można było składać to na karb przekorności, celowego zaprzeczenia temu, co tak niespodziewanie zaiskrzyło, o tyle później stało się to denerwujące. Zdała sobie sprawę, że wciąż kręci się w kółko, biegając za nim, zamiast iść do przodu. Ale nie mogła też tak po prostu odpuścić. Chciała wiedzieć. Lubiła być czegoś pewna, tymczasem teraz... teraz widziała tylko wszędzie znaki zapytania, a odpowiedzi brak.

Ta stara Ludmiła zrzuciłaby całą winę na otoczenie. Ale nowa, nowa coraz bardziej sceptycznie przyglądała się sobie i coraz dotkliwiej odczuwała swoją samotność. Aż w końcu miarka się przebrała i stwierdziła, że tak dłużej być nie może.
A to oznaczało, że musiałaby wyciągnąć rękę do innych. Sama wizja tego była odrobinę przerażająca. Bała się odrzucenia. A jednocześnie wiedziała, że inna droga nie istnieje. Musiała zacząć.
Przecież tamta Ludmiła nie bała się niczego. Czy już nic z niej nie zostało? Nie, przecież wciąż istniało parę rzeczy, począwszy od nawyków, aż po nieugiętość. Z reguły nie płakała, nie użalała się nad sobą ani nie cofała przed niczym. Skąd więc te opory? Skąd wahanie?
W którym momencie zgubiła pewność siebie?


Idąc korytarzem widziała wszędzie tą denerwującą obojętność. A kiedyś? Kiedyś każdy jej ruch ciągnął za sobą przynajmniej kilka, a często i kilkadziesiąt par oczu, każdy gest był źródłem ogólnego zainteresowania. Każde słowo, nim zdążyło paść z jej ust, już było wyczekiwane przez milczącą publiczność, zawieszającą wzrok na jej twarzy. Kiedyś jej zdanie się liczyło, to ona dyktowała warunki, ona pociągała za wszystkie sznurki, ona...
Potrząsnęła głową, wzburzając kaskady jasnych włosów, dotąd leżących gładko na jej ramionach. Spojrzenie wymownych, brązowych oczu zawęziła do jednej, znajomej postaci, widocznej na drugim krańcu korytarza. I tam też skierowała swoje kroki, zaklinając w myślach właścicielkę burzy lśniących loków, by nie odchodziła. A w każdym razie jeszcze nie teraz.
Czy odgłos jej kroków był w jakiś sposób charakterystyczny, czy też Hiszpanka posiadała szósty zmysł - nikt nie odgadnie, dość, że odwróciła twarz w jej stronę na krótką chwilę. A potem jakby nieznacznie wzruszyła ramionami i z powrotem zanurkowała w głębi swojej szafki, wyklejanej plakatami Beatlesów i pełnej gumek do włosów, które gubiła średnio dziesięć razy dziennie. Zgarnęła żywioł, zasłaniający jej twarz i ramiona, ściągnęła na czubku głowy, przytrzymując czerwoną aksamitką i krytycznie oceniła te starania w niedużym, podręcznym lusterku, przytwierdzonym na stałe do jednej ze ścian szafki.
- Naty. - Zabrzmiało to odrobinę nagląco, choć z całych sił starała się, by tak nie było. Jednak wywołało zamierzony cel - dziewczyna na moment zastygła w bezruchu, a wreszcie powoli obróciła w stronę Ludmiły, z rękami wciąż uniesionymi do włosów. A Ferro, choć kompletnie nie to jej było teraz w głowie, pobieżnie otaksowała spojrzeniem jej bardzo kobiecą, rozkloszowaną sukienkę w stylu lat 50. Była śliczna.
Skarciła się w myślach za zbyt ostentacyjne milczenie, przeciągające się stanowczo za długo. Odchrząknęła.
- Możemy... ech, porozmawiać?
- A co innego robimy? - Natalia opuściła ręce, przesuwając niepewnie palce wzdłuż linii łańcuszka na szyi i wreszcie zaciskając asekuracyjnie dłonie na wisiorku w kształcie kluczyka. Nie wyglądała na przerażoną, jedynie trochę zdezorientowaną. - Mów, śpieszy mi się. - Przymknęła ramieniem otwartą szafkę, a potem jakby znudzona odpieraniem jej nieodgadnionego spojrzenia, prychnęła cicho i odwróciła wzrok, sprawiając wrażenie gotowej do odejścia. Nie, nie, błagam...
- Daj mi chwilę, chciałam... No, nie wiem... Chciałam... - jąkała, zdziwiona swoim zdenerwowaniem. - ... wyjaśnić?
- Co? - Zasadnicze pytanie chyba wytrąciło jej oręż z ręki, bo kompletnie zapomniała, co chciała powiedzieć.
Jaka dziwna ironia. Ona nie potrafiła odnaleźć języka w gębie, podczas gdy Naty - cichutka myszka Naty - jakby urosła, nabrała sił i odgrodziła się od dawnej prześladowczyni obronnym murem. Jakby jakimś magicznym sposobem przejęła jej cechy; odwagę, zdecydowanie, bezpośredniość - za to zrzucając całą swoją dotychczasową nieśmiałość jak płaszcz i zupełnie naturalnie przeskakując w inną rolę. To się nie mieściło w głowie.
Jeszcze przez chwilę czekała, jeszcze przez chwilę stała grzecznie, przygotowana na jakąś reakcję. Jeszcze przez chwilę spoglądała na nią pytająco, wreszcie widząc, że nie doczeka się odzewu, ruszyła w stronę klasy, jako że właśnie rozbrzmiał pierwszy dzwonek.

- Stój! - niespodziewanie dla samej siebie zawołała prawie błagalnie. - Chciałam cię przeprosić, jasne? No, więc... przepraszam.

Tym razem dopiero zdołała na moment poczuć dawną władzę, kiedy Natalii odebrało mowę - w kompletnym zaskoczeniu rozkrzyżowała ręce i stała na środku korytarza z takim zaskoczeniem na twarzy, jakby były to ostatnie słowa, jakie spodziewała się usłyszeć. I w sumie... no, tak było.
Ludmiła jeszcze w życiu nie popełniła żadnego "przepraszam".


                                                                                                                  ***


Słońce zaświeciło jej w zamknięte oczy z taką szczerością, że ciemność pod powiekami rozjarzyła się jasną czerwienią. Zacisnęła je tylko mocniej, ale nie wykonała żadnego innego ruchu, jakby jakiekolwiek poruszenie mogło spłoszyć błogie ciepło pieszczących jej twarz promieni.
Oczywiście mogłaby i przenieść się nieco bardziej do cienia, jednak nie chciało jej się nawet kiwnąć ręką, co dopiero mówić o trudzie otwierania oczu, wstawania, przesuwania koca... Dobrze było tak, jak było, w tym cudownym, leniwym zawieszeniu między snem a jawą.
Cichutkie piknięcie rozbrzmiało przy jej uchu, raportując dostarczenie wysłanego przez nią dobre pięć minut temu esemesa. Telefon odwiecznie spóźniał się z powiadomieniami, ale straciło to jakoś znaczenie, skoro powietrze było takie przejrzyste, a dookoła, jak okiem sięgnąć, rozciągała się przeogromna przestrzeń nieba, nabierająca odcienia głębokiej akwamaryny, rozjaśnionej jedynie tu i ówdzie przez strzępy obłoków. Te zaś zostały rzucone ręką Stwórcy na ten nieskończony błękit chyba tylko w celu uwydatnienia jego pięknego koloru przez ich rozmytą biel, kontrastującą z nim, ale nie w sposób drażniący dla oka. Słowem, było pięknie, błogo i tak przyjemnie, jak to tylko możliwe bez przegięcia w drugą stronę.
Zwłaszcza, jeżeli doda się do tego sielankowego obrazu kosz piknikowy i muzykę, sączącą się cicho ze słuchawek.

Imagine there's no heaven.
It's easy if you try.
No hell below us,
above us only sky...

Głos Lennona leniwie przepływał przez jej głowę, idealnie wpasowując się w nastrój, wiążąc ziemię z niebem cienką, drżącą nitką jasnych dźwięków. Słowa nabierały jakiegoś nowego znaczenia, magicznie uzupełniając świat o ostatnią, brakującą część, prowadzącą do szczęścia. No, prawie ostatnią.
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do Maxiego, który przypatrywał jej się z góry, stojąc tak zapewne od paru chwil. Zsunęła słuchawki na szyję i machnęła ręką w stronę wolnego miejsca na kocu.
Przykucnął obok.
- Piknik? - doinformował się rozbawionym tonem. - Serio?
- A co, to zły pomysł? Nie no, błagam. Tylko nie mów, że jesteś uczulony na trawę. - Uniosła się do pozycji siedzącej i teatralnie załamała ręce.
- Nie no, skąd. - Stłumił śmiech, siadając po turecku naprzeciw niej. - Uczulenie mam tylko na Ludmiłę.
- Właśnie, a propos... - Sięgnęła po jabłko. - Nie zgadniesz, co się dziś stało. - Zrobiła pauzę dla efektu, przechylając głowę na bok jak zaciekawione dziecko.
- Przeprosiła cię. - Odpowiedź padła, wprawiając ją w zaskoczenie.
- Skąd wiesz?
- A nie wiem, zgadywałem. - Wrzucił do ust winogrono. - Bo przecież nie śledzę cię zza rogu, żeby w razie czego rzucić się na ratunek.
- Taaa. - Roześmiała się z pełnymi ustami. - Powiedzmy, że ci wierzę.
- Daj spokój, czy ja bym cię okłamał? - Usiłował zrobić niewinną minę, ale bez większego powodzenia. Zamiast tego więc przyjrzał się krytycznie jednej z czekoladowych muffinek. - Ty piekłaś?
- Coś ty. To dzieło Leny. - Również sięgnęła w tym kierunku. - Jakiś rok temu odkryła w sobie talent kulinarny i teraz zasypuje nas mnóstwem tego czegoś.
- Czyli nie otruję się? - upewnił się, odgryzając kawałek. - Nie. Nawet całkiem, całkiem. Może już wychodzić za mąż.
- Tata mówi jej to samo. A tak poważnie - dodała, kiedy już się wyśmiali - co powinnam zrobić?
- Kiedy Lena wyjdzie za mąż? - Kąciki ust mu zadrżały. - Możesz zostać druhną i założyć tę sukienkę, bo wyglądasz w niej cudownie.
- Chodziło mi o Ludmiłę - sprostowała, zarumieniwszy się wdzięcznie. - Zaskoczyła mnie, nie mogę zaprzeczyć.
- No. Stałaś jak wryta na środku korytarza przez prawie pięć minut.
- To też odgadłeś telepatycznie, czyż nie? - Zgniotła papierową papilotkę w dłoni, unosząc brew. - Bo przecież wcale nie obserwowałeś tej sceny z bezpiecznej odległości, skądże znowu.
- Z ust mi to wyjęłaś po prostu. - Kiwnął głową, rozkładając bezradnie ręce. - Na twoim miejscu bym jej nie wybaczał, nie zasługuje na to.
- A jeśli naprawdę się zmieniła? - Ta myśl jakoś nie dawała jej spokoju. Prawda, że ciężko było uwierzyć w tą przemianę, ale z drugiej strony - co jeśli? Co jeśli ten dziwny wyraz oczu nie był kolejną gierką, tylko prawdziwym wołaniem o pomoc? Co jeśli dziewczyna zrozumiała dawne błędy, a nikt nie da jej kolejnej już szansy? Co jeśli raz - jeden, jedyny raz - należało naiwnie powierzyć jej zaufanie, z nadzieją, że tym razem go nie zaprzepaści? Na tysiąc szans była tylko jedna, ale była, zbudzając wątpliwości.
- Nie rób tego. Ona nigdy się nie zmieni, a to kolejna sztuczka, dałbym sobie rękę uciąć. - Spojrzał na nią z zatroskaniem. - Uważaj na nią, bo ani się obejrzysz, a znów cię omota w swoją sieć i już nie puści. Proszę cię.
- Nie wiem, sama nie wiem - mruknęła, machinalnie wkładając do ust kawałek ciastka. - Szkoda mi jej, to przecież nie jej wina, że...
- Jak to? Nie możesz tak myśleć. - Złapał ją za rękę i ścisnął. - Nawet jeśli teraz żałuje, to w pełni na to zasłużyła i akurat ty powinnaś o tym najlepiej wiedzieć.
- Wiem. Muszę się zastanowić.
- Nie myśl o tym za dużo, bo popełnisz błąd - dodał ciszej, zsuwając lekko czapkę. - Najlepiej to zostaw, przynajmniej na razie.
- Masz rację. Nie warto się martwić na zapas. - Zmrużyła oczy, przysłaniając je dłonią. - Jest piękna pogoda, trzeba korzystać. - Odwróciła się nieco bokiem do słońca, które zalśniło w jej włosach i oczach.
- Masz tu coś - zauważył lekkim tonem, wskazując na jej usta. Przejechała po twarzy ręką, ale okruch czy inny paproch nadal pozostawał w tym samym miejscu. - Nie, bardziej w lewo. Jeszcze. No, czekaj. - Przesunął się w jej stronę i szybkim ruchem strzepnął drobinkę palcem, ledwie muskając jej dolną wargę. Ale wówczas jak zwykle uruchomiła się ta sama siła, co zawsze. Siła, która przyciągała ich ku sobie, kiedy chcieli się oddalić, a odpychała, kiedy znajdowali się blisko. Ta sama, która burzyła krew w żyłach, nakłaniając do szybszego bicia serc, same zaś serca spętała dziwną więzią, która nie była ani przyjaźnią, ani miłością, tylko czymś jakby w pół drogi.
Ta sama i teraz popchnęła dwie głowy w swoją stronę, jakby na próbę i z wahaniem. Natomiast żadna z sił nie przewidziała w swoim planie tego, że w odległości mniejszej niż wyciągnięcie ręki, mniejszej niż zewnętrzne bariery, mniejszej wreszcie niż symboliczne 45 centymetrów, oddzielające przestrzeń osobistą - że w tej odległości od siebie kilka równoczesnych bodźców napłynie z różnych stron.
Po pierwsze, z koszyka leżącego na skraju koca, a zawierającego między innymi kilkanaście dojrzałych truskawek, napłynęła w tym gorącu fala zapachu, oczywiście obojgu z nich kojarzącego się jednoznacznie. Ale jednocześnie, wraz z nieco krępującą, błogą chwilą, pojawiło się wspomnienie tej dziwnej ucieczki, czy raczej próby ucieczki od uczuć.
W głowie Maxiego, obok tych pomieszanych myśli, zapaliła się nagła a denerwująca wątpliwość, która przeważnie pchała się w najmniej oczekiwanym momencie, a zawsze wprowadzała w pewne zakłopotanie. Pomyślał więc wtedy, że nie minęło jeszcze tyle czasu, że nie padły znowuż żadne przyzwalające słowa, że znowu wyjdzie na natręta... Nie, nie myślał tak, nie chciał tak myśleć i był pewien, że ona też wcale tak nie myśli. Ale panujący upał wywołał coś w rodzaju majaczeń. Ciężko to wyjaśnić, dość, że przywidziało mu się, że w oczach dziewczyny widzi strach - a może i niechęć. A to było jak uderzenie w twarz.
O centymetr od jej ust odskoczył jak oparzony. Już zrywając się na równe nogi poczuł, jak kręci mu się w głowie.
- Ja... ja wiem, przepraszam. Wiem, że... tylko przyjaciele i ten... Przepraszam. - Zrobił jakiś dziwaczny gest, a potem odszedł szybkim krokiem gdzieś przed siebie, nawet nie wiedząc, gdzie dokładnie.

Naty została na kocu, zdezorientowana jeszcze bardziej, niż po rozmowie z Ludmiłą. I nie do końca pewna, co się właśnie stało. Jednak już po chwili cichy, denerwujący głosik w jej głowie, który nie mógł być głosem Leny, nawet jeśli nasuwał takie skojarzenie, rozbrzmiał wyraźnie i złośliwie.
Co, może nie rozumiesz? "Jesteśmy z dwóch światów, Maxi. To się nie uda, Maxi. Jestem kretynką, Maxi." I co, i co? drwił bezlitośnie głos. Masz dokładnie to, czego chciałaś.
Opadła na trawę i pozwoliła płynąć łzom.
_______________________________________________________
Ale to jest beznadziejne. Przepraszam was. Sama nie wiem, o co mi chodziło, kto zawinił i dlaczego tak wyszło. To pewnie wina Tuska.
A Morgi znów spadł, biedaczek... :((

7 komentarzy:

  1. Postaram się jutro skomentować.
    Beznadziejne? Nie sądzę, ale nie zdążę dziś przeczytać. :c

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nareszcie mogę swobodnie skorzystać z Internetu.
      Tears!
      Nigdy więcej nie wątp w swoje umiejętności, dobrze?
      Masz naprawdę niesamowity dar literacki.
      Jesteś świetną pisarką, a ten rozdział nam to udowadnia.

      Usuń
  2. Jeżeli to wina Tuska, to ja chyba zaczęłam go lubić :D
    Kochana, słownictwo, którego używasz jest czymś niesamowitym. Rozdział wygląda jak kilka stron wyrwanych z bestsellerowej książki. Nie jesteś jeszcze osobą dorosłą, a to co piszesz jest tak dojrzałe i szczere... jakbyś wszystko sama przeżyła i opowiadała nam najciekawiej jak to możliwe. Dzięki Tobie my też możemy to przeżyć, poczuć wszystkie emocje, dać ponieść się każdemu zdaniu, być bohaterem tego opowiadania. Może nie znaczy to dla Ciebie zbyt wiele, lecz czuję się częsią tego opowiadania. Czuję, jakbym tam była, jakbym towarzyszyła bohaterom, a nawet weszła w ich skórę. Pozwalasz mi przemienić się w aktorkę. Gdy opowiadasz nam o cechach charakteru i zachowaniu jednej z postaci, zyskuję jej cechy. Pozwalasz mi myśleć jak ta osoba. To niesamowite,że wzbudzasz u mnie coś tak pięknego, fenomenalne.
    Uwielbiam Twe opowiadanie. Jest tak bogate w uczucia, myśli, opisy... wszystko jest takie perfekcyjne. Każdy detal dopracowany z idealną precyzją. Kiedy mówisz o pozytywnych uczuciach, czuję absolutny spokój- jakbym ponownie stała się beztroską czterolatką. Geniusz... tak chyba najłatwiej to nazwać... ciekawy pomysł i perfekcyjne wykonanie. Z rozdziału na rozdział jestem pod coraz większym wrażeniem. Masz ogromny talent i tak cudownie go wykorzystujesz. Magia...
    Nie przepraszaj, to ja z całego serca wielce Ci dziękuję.
    Hania

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojejku, jak mnie dawno tutaj nie było... a jednak, szkoła daje się we znaki od pierwszego tygodnia. No ale od początku: jakoś nie wierzę w nagłą przemianę Germanka ale dobrze, że chociaż przeprosił Violkę. Może powoli, małymi kroczkami a coś jeszcze z niego będzie :D Lara nawet nie stara się ukryć że nie lubi Violetty, ciekawi mnie reakcja Leosia. Dwie dziewczyny warują przy jego łóżku, ten to ma szczęście ;D Szkoda mi Lu. Przeprosiła Naty, to już jest jakiś postęp. Scena Naxi na początku taka słodka a tu takie zakończenie :( Ale dobrze, że Naty przynajmniej wie - ma co chciała. Teraz niech kombinuje jak to odkręcić. A beznadziejnie wcale nie było, przeciwnie, Tuska tym razem można uniewinnić xD
    Pozdrawiam ;)
    http://vilu-fran-lu-naty-story.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Nawet nie zaczęłam czytać, już mam kompleksy. Jestem nienormalna.

    CO ZROBIŁAŚ Z FRANCESCĄ? Będzie sprzedawać ziemniaki na targu za granicą? No powiedz nooo!

    Jak widać, Esme ma dobry wpływ na Germana (sorry, Enżi, won za drzwi), bo jego relacje z Violettą powoli wracają do porządku. Jako, że dziewczyna miała tylko jedna, ich więź jest bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza.

    Moja Lara. Myślę, że to przez uczucie do Leóna nie powiedziała nic, co mogłoby go zranić. I tu plus dla Violetty, bo zebrała się na odwagę i mimo możliwych konsekwencji, powiedziała prawdę.
    Teraz, podobnie jak Angie, wyląduję za drzwiami. Chyba, że Leosiek będzie bardziej łaskawy.
    Widać, że naprawdę jej zależy, inaczej ukrywałaby to przez długi czas i wiadomo jakie konsekwencje by wyniknęły.

    W życiu Ludmiły, pojawiła się miłość czy może raczej uczucie do niej zbliżone. To w końcu musiało się stać, coś wreszcie zdarło wszystkie fałszywe przebrania. Świadczy o tym sam fakt przeproszenia Naty, co dla niej jest sporywm wyczynem.

    Maxi, idioto, a ja się tak cieszyłam.
    Myślę, że oboję się zgubili. Samo uczucie sprowadza ich na niewłaściwe tory. Chcą być ze sobą, jednak boją się popsuć to co jej teraz. Nie wiedzą jak na uczucia reaguję druga osoba, żadna z nich nie chce skruszyć tego co jest teraz.

    Pewnie znów nie napisałam komentarza, który dokładnie wyjaśni piękno Twojego stylu. Naprawdę, jesteś dla mnie pisarskim wzorcem, potrafisz doskonale grać na emocjach, cudownie i realistycznie opisywać wszystkie, pozornie banalne, uczucia. Jesteś prawdziwym fenomenem.

    I niech już Francesca wraca z tego targu, bo wszyscy tęsknią. No.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć kochanie moje, cudowne, wspaniałe, jedyne i niepowtarzalne (ach, mamy jakieś cechy wspólne, jak to bliźniaczki ;P) Violka jak zawsze myśli, że jest najważniejsza, błagam "Najbliższa Włoszce osoba"? Żałosne. xD Dobra, dobra, to wcale nie jest spowodowane moją niechęcią do panienki Castizio ^^ Wcaaaaaaaaaaaale. Ja ją kocham, przecież to wiesz. Prawie tak samo jak Caxi. Zwróć uwagę na słowo PRAWIE :D Tak tylko mówię...
    Btw. Co ty robisz z moim Naxi? CO ROBISZ: ja się pytam xD Dobra, nic z nimi nie robisz, bo nie istnieją.
    Nie wiem, czemu piszę takie pierdoły - cholera by to wzięła.
    Ale wiesz, że kocham to co piszesz, jak piszesz - chyba już to kiedyś Ci mówiłam. Swoją drogą przypomniało mi sie, jak czytałam pięćset tysięcy razy rozdział 6 (mój ulubiony xD) czekając na siódmy. O matko, tak dawno zaczęłam czytać tego bloga... Życie jest piękne *.* Jak Twój styl i Twoje opowiadanie.
    Bardzo, bardzo. bardzo Cię kocham! :*
    Buziaki,
    Uwaga, podpisuję sie imieniem, a nie nickiem - doceń to , jesteś wyjątkowa.
    Sarrra :*

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja sie tak zastanawiam w jaki sposób powinnam ci podziękować. Nie chodzi o samego bloga, a raczej o wszystko. Po raz kolejny wpadam w kompleksy, takie ogromne kompleksy. Powinnam była przestać czytać, ale to byłaby zbrodnia. Zbrodnią tez jest nie pozostawianie Ci jakiegokolwiek komentarzu. Moje skromne, a raczej puste wypowiedzi trudno nazwać oceną. Zawsze zacznę jakiś inny temat, który rozwijam, a na samym końcu i tak się gubię. Mądra jestem, taaa.
    Przepraszam, że zacznę i skończę na moim kochanym, najpiękniejszym Naxi. Tak strasznie uwielbiam jak o nich piszesz. Poezja.. Nie mogę nawet odnaleźć słów, jest to dla mnie za trudne. Zawsze jak tylko pojawi sie wzmianka o nich to szaleje z radości. Teras, ty chyba wiesz jak mnie dopaść. Tak cudownie opisujesz ich ukrywana miłość. Ale ja bym chciała żeby w końcu jej powiedział to co czuje, zeby ja przytulił.. ooo.. i bron boże nie zabierał do bryczki. Te jego tanie chwyty nie działa na Naty, to tylko na konie.. Jejku jestem zła, pocisnę po Violce, muszę mieć troszkę urozmaicenia. Różowa lafirynda. Wow, riposta dnia.. A ja znów nie na temat.
    Kochanie, ja czekam na kolejny rozdział! DAJ NAXI! omijaj konie..
    Kocham Cie, Marcia.

    OdpowiedzUsuń