wtorek, 4 lutego 2014

Rozdział Dwudziesty Siódmy. "Your faith walks on broken glass."

- You raise me up, so I can stand on mountains...
Uśmiechnęła się, unosząc lekko na łokciach i nasłuchując. Kolejny już, obok Angie, śpiewak łazienkowy trenował wytrwale struny głosowe wczesnym rankiem, skutecznie budząc wszystkich w domu, a jeśli okno byłoby otwarte - to i na całym osiedlu. Zaś w jej pokoju, który przylegał do łazienki, głos dobiegający zza cienkiej ściany był wyraźny jak przepuszczony przez głośnik. Chcąc więc czy nie chcąc, musiała opuścić przyjemne objęcia snu i zacząć przygotowywać się do szkoły. Wyjrzała na dwór i mimo woli skrzywiła się na widok zachmurzonego nieba. Chętnie włożyłaby nową, lekką sukienkę, którą dostała od Fede. German co prawda demonstracyjnie obejrzał to włoskie cudo od dołu do góry pod kątem niepożądanych elementów, takich jak niepotrzebne wycięcia, nadmierne obcisłości, zbyt frywolne falbanki i tak dalej, ale nawet jego nadwrażliwe oko nie wyłapało specjalnych przeciwwskazań do noszenia tego stroju przez jego córkę. A przynajmniej powstrzymał się od uwag.
Tymczasem aura zarządziła inaczej, więc dziewczyna niechętnie zrezygnowała z tego pomysłu na rzecz dżinsów i tuniki z długimi rękawami, wiedząc, że wywoła tym o wiele większą satysfakcję na twarzy ojca, który wciąż nie potrafił wyzbyć się wszystkich irytujących nawyków. Ale przynajmniej nie stał już pod drzwiami, kiedy rozmawiała z przyjaciółmi. Mogła więc też pójść na pewne ustępstwa, zwłaszcza, że zaczęło padać. Zeszła na dół, wstępując do kuchni po jakieś śniadanie. Olga wymachiwała wielkim nożem, przygotowując jakąś sałatkę owocową i podśpiewując do wtóru małego, kuchennego radia, nastawionego na stację z muzyką rozrywkową. Viola dyskretnie ściszyła trochę odbiornik, biorąc jabłko z położonej obok miseczki i zauważając dopiero teraz grzywę jasnych włosów i pociągłą twarz Angie.
- Cześć, ciociu - uśmiechnęła się do guwernantki, która tłumiła ziewanie, opierając się plecami o szafki kuchenne. - Chyba się nie wyspałaś.
- Nie - przyznała kobieta, odejmując dłoń od ust. Szmaragdowe oczy miała podkrążone, wzrok nieco nieobecny. - Ale nic mi nie jest, nie martw się. - Upiła łyk kawy i skrzywiła się. - Coś mi niedobrze - mruknęła, odsuwając filiżankę i wychodząc chwiejnie. Viola odprowadziła ją zaskoczonym spojrzeniem.
- Niedobrze?... Czy to możliwe, że... nie, na pewno nie. Olga, czy ty myślisz o tym, co ja?
- Ani słowa więcej! - Kobieta uniosła ręce znad bambusowej deseczki, pełnej pokrajanych w ćwiartki truskawek. Ponieważ palce miała szkarłatne od soku, dało to razem komiczny efekt chirurga, odkładającego skalpel na chwilę, by zaraz wrócić do operacji. Albo wręcz rycerza, tyle że rolę miecza pełnił ceramiczny nóż z czarną rękojeścią, a sam bohater miał na sobie fartuszek we wdzięczny wzór kwiatowy. - Żeby mi to było ostatni raz, kochanieńka. Młodej panience nie wypada nawet myśleć o takich rzeczach.
- Jakich rzeczach, Olga? - German oczywiście wpasował się w idealnym momencie, pojawiając się w drzwiach z krawatem w ręce, w jednej z tych obcisłych, białych koszul, które opinały jego klatkę piersiową niczym opakowanie próżniowe.
- O tych, no... o truskawkach. GMO - zręcznie przeskoczyła w inny temat gosposia, wykazując się oszałamiającym refleksem. - Pańska córka mi tu sugeruje, że moje, MOJE truskawki są zmodyfikowane genetycznie. - Wskazała oskarżycielsko na Violettę, zmyślając na poczekaniu i w nagłym natchnieniu ubarwiając swą historię o kolejne szczegóły. - Wyobraża sobie pan?! Jeszcze może pryskane, co? Własnoręcznie, proszę pana, wybieram najlepsze owoce i staram się, rozumie pan, znaleźć w sklepie takie, które rosły sobie naturalnie w ogródeczku, ale oni mają to za nic! - Mówiąc "oni" machnęła lepką dłonią w stronę Federico, który opuścił właśnie przybytek higieny i z kompletnie kamienną twarzą przysłuchiwał się dyskusji, a tylko stojąca najbliżej dziewczyna widziała chochliki w jego oczach, świadczące o tym, że w środku pęka ze śmiechu.
- Ależ Olgo, GMO to nic złego - wtrącił się wreszcie, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać. - Jeżeli naukowcy zmodyfikują owoce w taki sposób, że żadne szkodniki ich nie zjadają, wówczas właśnie nie trzeba ich pryskać. Za to zwykłe truskawki - i owszem. Poza tym modyfikowane rosną większe, bardziej wartościowe, bez żadnej dodatkowej chemii...
- Bezczelność! - Przekroiła kolejny owoc z zaciętą miną, zapominając w ferworze na moment, że sama zapoczątkowała tę dziwną rozmowę. - Właśnie widzę, że dzisiejsza młodzież zjadła wszystkie rozumy, a teraz uważa się za mądrzejszą od dorosłych! O tym mówię, o tym cały czas mówię! A może pan Federico zacznie robić śniadania, nie mam nic przeciwko. A tak się staram, żyły wypruwam, wymyślam coraz to nowe dania... Sałatki owocowe nawet robię, a to wszystko, wszystko niewdzięcznicy, ot co! - Machnęła raz jeszcze nożem dla zaakcentowania swoich słów, opryskując własnego pracodawcę truskawkowym sokiem, który malowniczo osiadł na śnieżnej bieli tkaniny, doprowadzając biedną kobietę do jeszcze większego zdenerwowania. - I co pan narobił? Gdzie mi tu w czystej koszuli do kuchni przyłazi? Niech się pan przebierze, potem to spiorę. Siedem światów, co ja tu znoszę, za takie marne pieniądze... - ciągnęła żale, nakręcając się coraz bardziej, więc obecna w polu rażenia młodzież wycofała się chyłkiem do jadalni i tam dopiero zaczęła pokładać się ze śmiechu.
- Kocham ją, wiesz? - Fede pokręcił głową, po raz ostatni parskając w rękaw. - Ta kobieta nawet Napoleona usadziłaby w kuchni i dała mu fartuszek, nożyk i kartofle do obierania. Marnuje się tu, byłaby cudownym dyktatorem.
- Weź, nie rozśmieszaj mnie. - Violetta obejrzała się za siebie, a potem z kolei ona wycelowała palcem w niego. - Wciąż dolewasz oliwy do ognia, lepiej uważaj, bo na drugi raz może nie być tak pięknie. Nie warto drażnić Olgi, kiedy ma w ręku nóż.
- Dzień dobry! - Postać Esme pojawiła się w progu, jakby i ona nie pozwalała na zostanie tej dwójce sam na sam. Usiadła przy stole, układając na krześle fałdy haftowanej spódnicy, po czym zmierzyła ich oboje czujnym wzrokiem. - Usłyszałam część wcześniejszej rozmowy i muszę spytać - Federico, skąd wiesz tyle o GMO?
- Moja matka jest z wykształcenia dietetyczką, a z zainteresowania szalonym ekologiem, ot co. - Chłopak napełnił szklankę sokiem, unosząc na kobietę swoje niezawodne spojrzenie uroczego chłopca, któremu ulegały wszystkie bez wyjątku przedstawicielki płci pięknej. - Nasłuchałem się tylu wykładów o konserwantach, tłuszczach trans i kwasach omega, że jestem ekspertem w tej dziedzinie.
- A w ogóle inteligentny z ciebie chłopak - wtrącił się z kolei German, który właśnie podszedł, dla odmiany już w czystej koszuli. - Znakomita partia - dorzucił, obrzucając swoją córkę spojrzeniem tak pełnym insynuacji-bez-insynuacji, że ta z trudem powstrzymała kolejny wybuch śmiechu.
- Mam do ciebie sprawę - zarządziła niespodziewanie Esmeralda, podnosząc się zanim ten zdążył zająć miejsce naprzeciwko Violetty. Oboje odeszli od stołu, a Fede zrobił minę kota, któremu udało się złowić mysz.
- Jestem znakomitą partią, wiesz? - oznajmił dumnym tonem, nie pozwalając jej na zachowanie powagi tego ranka. Ale opanowała się jeszcze szybciej.
- A propos partii, może wrócimy do przerwanego niedawno tematu...
- Nie, błagam, nie... - Zasłonił się jak przed ciosem, przyciskając dłonie do twarzy. - Znowu przesłuchanie, ja się nabawię jakiejś traumy! Aż dziw, że jeszcze mi oko nie lata...
- Skończ tą komedię, bo nie uda ci się tym razem. Chcę wiedzieć, kim jest ta dziewczyna, jeśli to nie Lena. - Założyła ręce na piersi po napoleońsku i wyglądało, że tym razem nie odpuści. Wzruszył ramionami, grając na zwłokę.
- Dlaczego cię to tak interesuje? Czyżbyś sama była zainteresowaną tą świetną partią? - Wskazał na siebie takim gestem, jakim sprzedawca w sklepie pokazuje najlepszy, najbardziej luksusowy towar. - Violu, moje serce należało tylko do ciebie, ale je odrzuciłaś. Za późno, nie wejdę drugi raz do tej samej...
- Przestań! Nie zmieniaj wciąż tematu, po prostu mi powiedz. Jesteśmy przyjaciółmi czy nie?
- Owszem, a-ale nie muszę ci się spowiadać. Kiedyś ci powiem, teraz jeszcze za wcześnie - wybrnął, zrywając się z krzesła i ruszając do drzwi. - Idę do Studia, muszę coś załatwić. Nie śpieszcie się z Angie, poradzę sobie bez obstawy. Ciao! - Wyszedł, nim zdążyła coś powiedzieć. Przewróciła oczami, posiedziała jeszcze chwilę i ruszyła na poszukiwania ciotki, która niepokojąco długo nie wychodziła z łazienki. Może i ta myśl, która przyszła jej do głowy dziś rano, była przedwczesna. Ale nie mogła też się jej pozbyć, tak jak i cichej radości, że wreszcie będą jedną, prawdziwą rodziną.


                                                                                               
                                                                                          ***



Pogoda była paskudna, jak żywcem wyjęta z jakiegoś horroru. Niebo systematycznie wypłakiwało błękit, jednocześnie przesiąkając najgorszym, najbardziej burym i przygnębiającym odcieniem szarości. Lita ściana chmur zasunęła się wreszcie jak przyciężka kurtyna, doszczętnie tłumiąc resztki światła. I tak wisiała, ołowiana i matowa, a miasto tonęło w deszczu, lejącym się strugami albo i potokami, jak łzy bogów. Niebiosa płaczą, cały świat łka i zawodzi za straconymi złudzeniami pewnej żałosnej istoty, zwiniętej w kłębek pod kocem i niewychylającej nosa zza tej prymitywnej osłony przez cały dzień. Kogo obchodzi szkoła, kogo obchodzi muzyka, przecież to wszystko staje się bezbarwne i pozbawione znaczenia w obliczu tego, co burzyło się w jej głowie. Tego, co zbudowane przez naiwną dziewczynkę runęło właśnie jak domek z kart, pociągając ją w odmęty rozpaczy.
Wszystko przeżywała być może silniej, niż było tego warte. Ale nie potrafiła przestać.

Dochodziło południe. Wielki dom jak zwykle tonął w dźwięczącej w uszach ciszy, odkąd ojciec wyszedł rano do pracy, a mama najpewniej podążyła jego śladem, tylko kilkanaście minut później. Mimo to do uszu dziewczyny dotarły teraz jakieś kroki, które na pewno nie należały do Lotty. Ta poczciwa Brazylijka, mimo całego oddania i miłości do rodziny, nie miała w sobie ani grama wdzięku, który każdy z rodu Ferro posiadał aż w nadmiarze. Stąpała zawsze przyciężko, choć szybko, energicznie wbijając stopy w podłogę, jakby miała zamiar odbić ślady swoich dolnych kończyn na parkietach, panelach, dywanach i wykładzinach w całym domu. Tymczasem odgłos na korytarzu był lekki, jakby ktoś sunął bez zbytniego pośpiechu, leniwie i z ociąganiem. Wreszcie przystanął pod drzwiami, zawahał przez chwilę, wreszcie nacisnął klamkę.
- Nie poszłaś do studia? - Mama, w swoim domowym wydaniu, z końskim ogonem i w dżinsowej koszuli stanęła w progu, przypatrując się dziewczynie. Wreszcie podeszła bliżej, odsunęła skraj koca i usiadła na brzegu łóżka. Wielkie i jakby stworzone dla księżniczki, zajmowało sporą część ładnego pokoju, na tle jasnych ścian pyszniąc się mnóstwem kolorowych poduszek. Miejsca na nim było aż nadto, by między matką a córką została spora przestrzeń, jak niewidzialna bariera niepozwalająca się całkiem zbliżyć. - Jesteś chora?
- Tak. Nie. Nie wiem. - Odwróciła się tyłem, otulając ciaśniej polarowym okryciem i wbijając spojrzenie w ścianę. - A dlaczego ty nie poszłaś do pracy?
- Zrobiłam sobie wolne.
- Czemu?
- Hej, sama mi kazałaś. - Adriana uśmiechnęła się lekko, podciągając na łóżko bose stopy i siadając po turecku. - Co się stało, myszko?
- Nic - odmruknęła w swoją poduszkę.
- Ach tak. Coś mi się wydaje, że to "nic" miało ciemne włosy, oczy jak chmury burzowe i wyszło wczoraj bez pożegnania - zasugerowała niepewnie. Ze spuszczonym wzrokiem przesuwała między palcami brzeg luźnej koszuli, mnąc go i prostując na przemian. Wciąż na jej ustach igrał delikatny uśmiech, ale szybko wyparła go troska w oczach. - Skrzywdził cię?
- Nie. Właściwie to nic się nie wydarzyło. - Uparcie odwracała wzrok, ale ramiona jej wyraźnie zadrżały. - Nie chcę o tym rozmawiać.
- O tym? Czy o nim? Jak on się nazywa?
- Diego. - Jedno słowo, pięć liter, a tyle żalu.
- Ładnie. A jak dalej? - naciskała ostrożnie, rozdarta między współczuciem dla córki, a chęcią zaspokojenia niepewności.
- Co dalej?
- Na przykład nazwisko. - Nie, to głupie. Nawet nie powinna brać pod uwagę takiej możliwości, przecież szansa jest jedna na milion, albo i jeszcze mniejsza.
- Czemu pytasz? Hernandez.
A jednak. Zacisnęła z całej siły powieki, zaklinając się o spokój. Tysiące obrazów, szarych i niewyraźnych zalało jej wspomnienia, odbierając na krótką chwilę oddech. Odczekała moment, starając się uspokoić szalejące serce.
I uśmiechnęła się z trudem.
- Nie przejmuj się. Nawet jeśli teraz to brzmi niemożliwie, koniec końców czas uleczy każdą ranę.
- Co z tego, skoro teraz wszystko powoduje cierpienie? - wyszeptała do ściany Ludmiła, zaciskając pięści. - Czemu? Czemu to musi tak boleć? Nie podpisywałam żadnej umowy, nikt nie mówił, że tak będzie. I co z tego, co z tego, że to minie? - wyrzucała z siebie bez zastanowienia. - Nie obchodzi mnie jutro, ani to, co będzie za sto lat. Po cholerę ludziom ta cała durna miłość? Żeby się ranić? Żeby jeszcze bardziej cierpieć?
- Każdy czasem rani. Nawet niechcący.
- O, pewnie, że niechcący. Tylko jakie to ma znaczenie? Przecież boli tak samo.
- Nie zawsze będzie bolało, uwierz mi na słowo. - Odgarnęła pasmo zmierzwionych, jasnych włosów z jej bladego policzka, czując przejmujący smutek promieniujący z całej skulonej postaci dziewczyny. Westchnęła cicho. - Proszę cię, nie płacz.
- Przecież nie płaczę - warknęła w odpowiedzi krótko, zwracając wreszcie twarz w stronę matki. I rzeczywiście, pomimo zaciętości malującej się w jej rysach, pomimo goryczy w jej słowach - w oczach miała tylko bunt. Nie łzy. - Nigdy nie płaczę, od dzieciństwa. I teraz nie mam zamiaru.
- A szkoda. To czasem pomaga. - Adriana poczuła skurcz w sercu, patrząc na małą, zagubioną dziewczynkę, która z własnej woli przyoblekła niewygodny strój hardej i nieugiętej wojowniczki. Ta zbroja uwierała ją, tamowała oddech, więziła uczucia głęboko we wnętrzu duszy, niszcząc ją od środka. - Wiesz, miłość często jest powodem cierpienia, ale to tylko te jej kolce ranią. W gruncie rzeczy jest pięknym kwiatem.
- A co ty możesz wiedzieć o cierpieniu? - rzuciła ostro Ludmiła, prostując się do pozycji siedzącej. - Poznałaś ojca, oświadczył ci się po paru miesiącach, wzięliście ślub i tak żyjecie od dwudziestu lat. Nawet się nie kłócicie.
- Naprawdę tak myślisz? Że jestem szczęśliwa? - Usta kobiety wykrzywił grymas. - To znaczy, oczywiście, że teraz jestem - sprostowała szybko, nawet zbyt szybko, tę myśl. - Ale też mam na koncie wielką miłość, która miała być tą jedyną, a skończyła się i już nie istnieje.
- Jak to? Nigdy o tym nie mówiłaś.
- Bo to nie jest ani miłe, ani tak cudowne, jakby się mogło wydawać. Wspomnienia ciągle drażnią, zabliźnione rany odzywają się co jakiś czas, parzą cię, ale nie spalają. I chyba nigdy tak całkiem nie gasną.
- No to byłaś szczęśliwa czy nie? - Dziewczyna oparła plecy o ścianę i objęła kolana rękami.
- Byłam. Nawet bardzo. Był buntownikiem, a ja... ja szukałam właśnie takiego kogoś, bo młody, niespokojny duch nie szuka rutyny i pewności, tylko przygody. - Umilkła na moment, przejechała palcem wzdłuż skroni. - Zdawało mi się, że tego właśnie potrzebuję, że to spełnienie wszystkich marzeń. Ale to nie tak. Zmienność jest fascynująca, ale wreszcie męczy. I zapragnęłam stałości, a on nie mógł mi jej zapewnić.
- I co? - Oparła policzek o podciągnięte pod brodę kolano, kilka jasnych kosmyków opadło jej na twarz. - Rozstaliście się? Tak po prostu?
- Nie, nie do końca. - Zamyśliła się, wędrując pamięcią do odległych czasów. - Wyjechał do rodzinnej Hiszpanii, bo jego ojciec zmarł. Czekałam. Przez kolejne dwa lata nie dawał znaku życia. Traciłam nadzieję, a w międzyczasie poznałam... twojego ojca. Kiedy mi się oświadczył, w pierwszym odruchu odrzuciłam go. Wciąż liczyłam na jakąś zmianę. I doczekałam się. Ruiz wrócił. Ale nie sam. Przywiózł śliczną, ciemnowłosą dziewczynę, którą mi przedstawił jako znajomą. Może rzeczywiście byli wtedy tylko przyjaciółmi, nie wiem. Nie myślałam wtedy logicznie, po prostu się wściekłam. I wkrótce zaręczyłam się z Javierem.
- Chcesz powiedzieć, że wyszłaś za ojca, chociaż go nie kochałaś? - Źrenice Ludmiły zwęziły się niebezpiecznie. - Naprawdę tak zrobiłaś? Tylko na złość tamtemu?
- Coś ty! Nie byłam aż taką egoistką - zaprzeczyła gwałtownie, najwyraźniej szczerze matka. - Zakochałam się w Javierze Ferro, a... a najlepszym tego dowodem możesz być ty. - Zaczerwieniła się niespokojnie, zaciskając dłonie na grubej bransoletce z masy perłowej, którą często w chwilach zdenerwowania zdejmowała i przekładała nerwowo z ręki do ręki. - Tylko został pewien żal... żal, że to, co było takie piękne, starł w proch czas, odległość, różnice między nami.
- I nigdy nie próbowałaś go potem odnaleźć?
- Po co? Wiedziałam, co się z nim działo. Wyjechał w jakiś rok po moim ślubie i osiedlił się w Barcelonie. A po paru latach wrócił raz jeszcze, tym razem na zawsze. Zamieszkał w Buenos, z żoną i małym synkiem. I umarł po kolejnych kilku latach. Nigdy już z nim nie rozmawiałam, nie wytłumaczyliśmy sobie niczego do końca, nie wybaczył mi, a ja jemu. I tak zostało.
- I uważasz to za dobre wyjście? - upewniła się jej córka.
- Nigdy w życiu. Nie popełnij tych samych błędów, co ja. Jeśli wierzysz, że to coś wyjątkowego, walcz. Nie przekreślaj miłości z błahego powodu. A jeśli uważasz, że nie warto, odpuść, ale porozmawiaj z nim najpierw. Będziesz mieć przynajmniej czyste sumienie. - Objęła ją i tak trwały, po raz pierwszy od bardzo wielu lat. - Wiesz, że wieki już nie rozmawiałyśmy tak, jak teraz? Kocham cię, nie zapominaj. Chłopcy przychodzą i odchodzą, a matka zostaje.
- Uhm... Dobra, to wezmę się w garść. Jestem Ferro, muszę walczyć. - Brunatne oczy dziewczyny zapłonęły złotym blaskiem, a drobne usta na nowo rozkwitły w uśmiechu.
- Cieszy mnie to. - Uniosła się leniwie, ruszyła w stronę wyjścia i przystanęła raz jeszcze, z ręką na klamce. - Zapomniałabym o kwestii zasadniczej. Chcesz śniadanie, czy jednak zaczekasz te pół godziny na obiad?
- Zaczekam - ucięła krótko, z zaplecionymi na piersi rękami wpatrując się w okno. W jej głowie kiełkował nowy plan jak maleńka roślinka na kraterze wulkanu. Zgliszcza gasły, ogień schował się we wnętrzu, a resztki dymu odsłoniły niebo. Z szarości popiołu powoli wyłaniała się zieleń.


                                                                                               ***


Nieduży, jasny dom o spadzistym dachu krytym zielonkawą dachówką i staroświeckich, drewnianych okiennicach, otoczony był zaniedbanym ogródkiem pełnym zdziczałych kwiatów. Odkąd mama zachorowała, nie miał się kto nimi zajmować, więc samoistnie przejęły kontrolę nad skrawkiem ziemi i obrosły go bujną siecią splątanych łodyg, a niektóre co odważniejsze nagietki rosnące przy samej ścianie, sięgały niemal do niskich parapetów. Wyglądało to tak, jakby próbowały wedrzeć się do mieszkania i zarekwirować je również dla siebie, na razie jeszcze bezskutecznie, ale kto wie, co będzie niedługo.
W zasadzie to teraz do niej należałoby plewienie tej miniaturowej dżungli, jednak wracała po całych dniach tak padnięta, że nie dawała rady nawet domknąć furtki, której zardzewiały zamek od wieków się zacinał. Teraz też trzasnęła nią tylko niechętnie, aż poluzowana skrzynka pocztowa zakołysała się na gwoździu.

Wszystko ją drażniło, od tego chaosu na zewnątrz aż po własne, nieprzyjemne myśli. Tego dnia to na nią wypadło sprzątanie pracowni Beto, który z dnia na dzień produkował tyle artystycznego nieładu, że bez pomocnika na dłuższą metę nie dawał sobie rady. Trzeba by mu kogoś podsunąć na stałe, żeby za niego składał do kupy bębny i ustawiał resztę instrumentów chociaż we względnym ładzie, by można je potem znaleźć bez półgodzinnego błądzenia w labiryncie rzeczy. Póki co uczniowie ratowali nieszczęsnego profesora przed zasypaniem lawiną bałaganu, ale nikt dobrowolnie nie zgłaszał się już na pomocnika. Przekonała się zresztą na własnej skórze, ile z tym jest roboty, kiedy dzisiaj spędziła dwie dodatkowe godziny po lekcjach wygarniając z kątów sterty papierów, przewracając co chwilę oporne instrumenty i klnąc na czym świat stoi nad własnym, beznadziejnym poczuciem honoru, kiedy to zrezygnowała z pomocy Brodueya, unosząc się dumą. I co jej z tego przyszło?

Weszła do domu, zdejmując z ramienia torbę, która ciążyła jej jakby była pełna cegieł, a potem niemal nadludzkim wysiłkiem wspięła się po schodach do swojego pokoju, ulokowanego przez kogoś sprytnego na poddaszu. Niby przyjemnie się zasypiało z prostokątem rozgwieżdżonego nieba tuż nad głową, ale to i tak nie rekompensowało codziennego trudu wdrapywania się na ten jej przytulny strych. Opadła na fotel przy biurku, włączając komputer i odetchnęła z pewną ulgą. Jednak świadomość świętego spokoju nie spędziła w jej głowie zbyt wiele czasu, bo ktoś z dołu krzyknął, że jej pomoc przy przygotowaniu kolacji byłaby bardzo wskazana. Nie miała sił na odkrzyknięcie, że zaraz zejdzie, westchnęła więc tylko ze znużeniem, logując się machinalnie na komunikator.
Migająca koperta.

<Masz nową wiadomość od użytkownika bufon_66>

Uśmiechnęła się wbrew woli.

bufon_66: Hej, Cami. To ty, nie? Dobrze sobie zapisałem twój nick?
minority7771: Ach, ty geniuszu. No, to ja.
bufon_66: Bez ironii proszę, bo się wyloguję i tyle mnie będziesz widzieć.
minority7771: Nie, błagam, nie rób tego! Cóż ja pocznę bez twojej błyskotliwej osobowości?
bufon_66: I tak wiem, że chciałaś ze mną pogadać. To widać po oczach, cytując naszą przyjaciółkę V.
minority7771: :D Czy ty z niej kpisz?
bufon_66: A skąd. A ty byłaś dziś wściekła, jeszcze bardziej niż normalnie. Zacząłem się martwić.
minority7771: Nie byłam wściekła, tylko...
bufon_66: Tylko?...
minority7771: Wkurzona. To jest chyba to słowo. To przez to zadanie od Pabla. Mam mało czasu, a nawet nie wybraliśmy z B. piosenki.
bufon_66: Oj, może się pośpieszcie, bo nie zaliczycie. Chcesz w przyszłości sprzedawać popcorn w budce w parku? Czy zajmować się muzyką? Hm?
minority7771: Nie wkurzaj mnie! Powiedz mi lepiej, co mam zaśpiewać? Mam w głowie pustkę.
bufon_66: <myśli> Może coś punkowego? To mi pasuje do twojej osobowości i temperamentu.
minority7771: Zapomnij, ja... 

- Camila! Nie będę więcej razy powtarzał!  W tej chwili na dół! - Głos ojca sprawił, że drgnęła i niechcący wyłączyła okienko rozmowy.
- No żeż... Już, już idę! - odkrzyknęła, pośpiesznie pisząc od nowa wiadomość.

minority7771: Zapomnij, nienawidzę punka! To okropna muzyka, w ogóle do muzyki niepodobna. Ten, kto wymyślił ten gatunek, to jakiś idiota. Drą ryje bez celu, grają jak pijani, weź mi nawet nie proponuj.

- Na dół! Już!
- Dobra, dobra. - Najechała szybko na nick w kolumience po lewej, wybrała 'wyślij' i szybkim kliknięciem posłała tekst w czeluść internetu. Zbiegła po schodach.


Po pewnym czasie znów usiadła przed laptopem, sunąc palcem po biurku i czekając na jakąś odpowiedź od Maxiego. Ale ta nie nadchodziła.
Otworzyła okienko oznaczone jego nickiem, przelatując wzrokiem po zapisie rozmowy. Ostatnia z wypowiedzi należała do niego, a wiadomości napisanej przez nią nie było.
Po prostu.
Gapiła się na ekran w zaskoczeniu, pewna na sto procent, że ją wysłała. Kursor zadrżał, wędrując chaotycznie po ekranie. Co się stało z tymi paroma zdaniami, przecież nie zniknęły?
Mignięcie wyrwało ją z zamyślenia. Koperta. Kliknęła na nią szybko, nie patrząc na powiadomienie.

b.drummer: Hej. Ja również uważam, że punk to kiepski rodzaj muzyki, nigdy mi specjalnie nie podchodził. Ale czy to powód, żeby mieszać go z błotem i artystów wyzywać od pijanych? Oj, wstyd, minority, tak się nie robi... :)
Nie rozumiem tylko kontekstu tej wypowiedzi...

Zbaraniała. Ręka musiała się jej omsknąć w pośpiechu i wysłała wiadomość do kolesia, z którym ostatnio zamieniła dwa słowa i teraz znajdował się w zakładce 'Ostatnio używani'. Jęknęła, odpisując.

minority7771: Przepraszam! To pomyłka, nie do ciebie to pisałam. Kliknęłam przez przypadek, wybacz.
b.drummer: Nic się nie stało. Zawsze chętnie posłużę radą, jeśli chodzi o muzykę. Ośmieliłbym się uważać za obeznanego w tej kwestii. Ale nie nalegam. ;)
minority777: Dzięki. Zapamiętam.
b.drummer: Do usług.


Ktoś powiedział, że nie istnieją zbiegi okoliczności. Że nic nie dzieje się przypadkiem, że nawet to, co wydaje nam się teraz błahostką - wywrze wpływ na przyszłość. Że wszystko ma jakieś znaczenie.
Że jedna chwila może zmienić całe życie. I że zdarzy się to dokładnie wtedy, kiedy się tego najmniej spodziewamy.

A Camila na pewno wtedy na nic nie czekała.
Więc coś mogło być na rzeczy...



                                                                                       ***


Nie możemy dotrzeć wyżej, jeśli nie potrafimy sobie poradzić ze zwykłą miłością.

Zamknąłem oczy, czując jedynie pustkę i gorycz, wżerającą się we mnie od wewnątrz. No i ból, który prześladował mnie przez większość czasu, kiedy magiczne działanie ibuprofenu gasło. Raczej suma bólów, które odzywały się to tu, to tam, jak odległe światła statków na wielkim morzu. Nie, żebym się uskarżał, ale tego się nie dało przeoczyć. Że bolały poobijane żebra, wszystkie potłuczone mięśnie, że bolała wreszcie ręka, która zrastała się nieprawidłowo, mimo starań Hoffnunga i reszty bandy. Bolał każdy co żywszy ruch, każdy głęboki oddech, każda w sumie możliwa czynność powodowała kolejny ból, pomijając już setki sińców i głuche łupnięcia w skroniach, w czaszce, pomijając już nawet to, że zwyczajnie byłem mocno poobijany jak po brutalnej bójce. Miałem dość. Czasem w nocy miałem ochotę wyć jak wilk do księżyca, gdyby nie zwróciło to niczyjej uwagi.

Tkwiłem dzień po dniu jak cholerny staruszek, gapiąc się w sufit, na którym znałem już na pamięć każde pęknięcie, każdą plamkę czy miejsce, w którym odpadał tynk. Przesłuchiwałem w kółko te same piosenki z swojej żałośnie ubogiej playlisty, pomimo starań Lary, która litościwie zgrała mi trochę nowości.
I tak sobie żyłem dzień za dniem, za towarzyszy mając jedynie gnębiące myśli.

Nie potrafimy sobie poradzić nawet ze zwykłą miłością...

Nowa piosenka U2 wciąż kołatała mi w głowie, przerażająco trafna. To jak strzał zza węgła, jak kompletnie niespodziewana prawda, którą, zdaje się, przewidzieli wszyscy z wyjątkiem mnie.
Obróciłem głowę powoli, jakbym rzeczywiście miał ze sto lat, zatrzymując nieruchome spojrzenie na postaci dziewczyny.
- To tylko ja - szepnęła nieśmiało, stojąc przy łóżku bez ruchu.
- Wiedziałem, że to ty. Usłyszałem twoje kroki. - Nie mogłem się zdobyć choćby na uśmiech. Nie ułatwiałem jej sprawy, sobie też nie.
Nad naszymi głowami zawisły niewidzialne miecze, w każdej chwili zdolne opaść na niewinne głowy.
Zamknąłem oczy i usłyszałem, jak wzdycha.
- Boli cię?
- Nie. - Kłamstwo z trudem przeszło przez suche usta. Ale było dowodem, że wciąż jeszcze mnie obchodzi ona i jej uczucia, bo nie chciałem, żeby się przejmowała. Żeby mi współczuła. Nie było mi to obojętne, nawet jeśli teraz już grymas automatycznie wykrzywiał mi usta, a każde poruszenie niosło tysiące kłujących igiełek. Nie chciałem jeszcze większego żalu w jej oczach, bo wtedy sam mógłbym poczuć się winny.
- Nie chcesz ze mną rozmawiać? - Smutek przebijał przez każdy pojedynczy ton w jej głosie.
Nie odpowiedziałem. Kiedy się nie ma odpowiednich słów, lepiej milczeć. Naprawdę.
- Wiem, że cię zraniłam, León. Wiem, nie mam żadnego usprawiedliwienia, ale mimo to proszę cię o szansę. Jeszcze jedną. Ostatnią. - Głos jej zadrżał jakby wbrew woli. - Kocham cię. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Proszę cię, błagam...
Milczałem ze wzrokiem wbitym w ścianę.
- Tyle już zdobyliśmy... wygraliśmy tyle bitew, a mamy przegrać wojnę?... Nie możemy, nie przez niego... On nie jest dla mnie nikim. A ty jesteś wszystkim.
- Długo układałaś tą przemowę? - odezwałem się wreszcie, świadomie napełniając swój ton żalem. - Ile razy można zaczynać od nowa? Ile, Violetta? To samo, zawsze to samo. Zawsze ktoś, coś musi się wepchnąć między nas. Ile jeszcze? Jak długo mam patrzeć przez palce na to, że zawsze - z a w s z e - jest ktoś inny? Dlaczego? Nie mogę już. Nie mogę, rozumiesz? Nie potrafię tak żyć, nie chcę już próbować. Ani sklejać tysięczny raz to coś, co się rozsypuje. Dzień po dniu. A może już się rozsypało.
- Nie mów tak. - Łzy skapywały na jej niebieską bluzkę, zostawiając ślady wyraźne jak wyrzuty. - Przecież cię kocham...
I co z tego? C o z tego?
- Sama miłość nie wystarczy. - Przekręciłem głowę na poduszce tak, by nie widzieć jej szklistych oczu. - Dlaczego nam nigdy nie wychodzi? Musi być powód. Może to jest za słabe, a może nam się tylko zdawało? Może żyliśmy w błędzie tyle dni? Nie udaje nam się, sama widzisz. Nie umiemy tego. Nie umiemy utrzymać zwykłej miłości. I nie wiem, czy kiedykolwiek się nauczymy.
- Proszę cię... błagam... zrobię wszystko. - To już nie była prośba, tylko rozpaczliwe wołanie.
- Wszystko? Musiałabyś przestać żyć. Nie oszukuj się. Zawsze będzie ktoś inny, to się nigdy nie zmieni! Ty lecisz do miłości jak ćma do ognia. A jeśli jedna ci nie wystarcza, to bardzo mi przykro. Ale dla trojga nie ma tu miejsca.
Milczeliśmy. Jak gasnący ogień tliła się między nami resztka więzi, której nie potrafiliśmy utrzymać przy życiu. Ostatni węgielek, żarzący się tak słabo, że każdy lżejszy podmuch wiatru mógł go zagasić.

Wreszcie podniosła wzrok.
- To przez Larę, co? - wyszeptała, ocierając łzy. - Nie byłeś taki, nigdy. Dopiero odkąd znasz ją, stałeś się...
- Ach, czyli teraz odwracasz kota ogonem, to takie żałosne. - Podniosłem broń, nie zamierzałem biernie przyjmować tych bezsensownych zarzutów. Nie panowałem nad sobą, nie chciałem panować. Nie chciałem rozumieć, słuchać, widzieć. Nie chciałem. - No już. Już nic cię tu nie trzyma, odpuść sobie tę litość.
- Jak możesz...
- Idź stąd. Po prostu idź.
- León...
- Powiedziałem, żebyś stąd poszła. Nie chcę cię tu, rozumiesz? - wbiłem ostatni cios, chciałem żeby cierpiała. Żeby choć raz, raz do cholery, poczuła to, co ja czułem tyle razy. - Idź do Diega, on cię przytuli, pocieszy, kochany...
Zadrżała gwałtownie i wymierzyła mi siarczysty policzek, a zaraz potem spojrzała na swoją rękę z przerażeniem.
- Boże, przepraszam - jęknęła, dotykając mojej twarzy. Odtrąciłem ją.
- To by było chyba na tyle. Możesz już iść.
- Jesteś niesprawiedliwy. Niesprawiedliwy! - Wahała się, wciąż się wahała. Ale w końcu coś pękło i odwróciła się plecami, kierując w stronę drzwi.
Z każdym jej krokiem czułem kolejne, tępe uderzenie w siebie. W nas. Coś się kończyło, szlochając cicho, jakieś drzwi się zatrzasnęły gwałtownie, ukrywając przed nami wnętrze skarbu.
I już na dobre zgubiliśmy klucz.
Zamek zatrząsł się w posadach, a teraz powoli rozsypywał się w gruzy. Okruchy kamieni padały na trawę jak łzy.
Płakałem, tak jak wcale mężczyźnie płakać nie wolno. Ale nie wolno też zabijać, a my własnie uśmierciliśmy szczęście, hodowane tyle dni.
Kiedy coś się kończy, coś się zaczyna.
Zawsze czeka się na lepsze jutro. Ale wtedy nie widziałem pięknego jutra. Wcale nie widziałem jutra.
Bo dla nas nie było żadnej przyszłości.


Może gdyby te nasze słowa,
te kamienie rzucane bezmyślnie,
w porę złapać zanim spadły na dno serc...

Może gdybym wtedy zawrócił...

___________________________________________________________________________
Popsułam Leóna, brawa dla mnie. Nie wińcie mnie, nagrabił sobie w serialu.
Sama nie wiem, czy śmiać się z tego rozdziału, czy nad nim płakać. Może lepiej zamilknę. Nie martwcie się, taka ilość wyimaginowanych morderstw nie świadczy jeszcze o mojej chorobie psychicznej. Chyba. Moje drugie 'ja' mówi co innego. Ale kto by się tam tym przejmował.
Z góry przepraszam. Wasza podłamana szkołą (i ilością lektur, i brakiem czasu na pisanie...) Tears.

9 komentarzy:

  1. Tears!
    Bardzo ucieszyłam się, widząc, że opublikowałaś nowy rozdział. Swoim cudownym dziełem naprawdę poprawiłaś mi humor! Uwielbiam czytać Twoje opowiadanie, co chwila zastanawiając się czy kiedykolwiek nauczę się pisać stylem tak idealnym i bezbłędnym jak Twój. Dobra, przechodzę do rozdziału, bo inaczej napiszę cały monolog na temat Twojego geniuszu. Ale to kiedy indziej :)
    Pierwszy fragment, czyli scenka wycięta z domu Castillo była bardzo urocza, tak chyba tego słowa szukałam. Przy okazji śmieszna (niezawodna postać Olgi, kreujesz ja idealnie!) i wcale nie nudna, mimo dość dużej ilości opisów. Federico widzę, że jest znawcą od wszelakiej żywności. Nie straszne GMO i tłuszcze trans,o nie. A i chłopczyna zdecydowanie unika tematu Leny... ciekawe, ciekawe!
    Ludmiła i jej mama <3 Chyba moja ulubiona 'scena' Twojego rozdziału! Lubię Adrianę ;) Po za tym ta cała sprawa z jej dawną miłością, jest bardzo ciekawa! Adriana przeżyła taką piękną i ekscytującą przygodę, której wielu z nas pragnie. Ale przygoda się skończyła, przecież wszystko ma swój koniec. Pozostają tylko wspomnienia, te dobre i te złe. Jestem ciekawa jak się potoczy relacja Diega i Ludmiły, oraz, czy nastąpi konfrontacja Adriany z matką Diega. Cóż, czas pokarze.
    Camilla :) Podoba mi się jej domek, taka zarośnięta dżungla:) Rozumiem, że 'bufon' z, którym rozmawiała Camilla to nasz kochany Maksiu. I widzę, że tajemniczy wielbiciel ( bo tak go wypada nazwać, ot co!) znów się ukazuję z zupełnie nową wiadomością... uuu... coś się kroi! Jestem tego pewna!
    Na koniec Leon. Violetta zraniła go i to bardzo. Ma powód by być na nią zły, ale chyba nie żeby jej od razu nienawidzić. Chyba po prostu te wszystkie emocje, które się w nim kłębiły od jakiegoś czasu, wydostały się na powierzchnie. Coś się psuje pomiędzy Leonettą, chociaż można powiedzieć, że psuło się już dawno. Lubię tą parę w Twoim opowiadaniu, niestety w serialu ich kompletnie zniszczyli. Przychodzi mi tylko czekać na dalszy rozwój sytuacji.
    To by było na tyle!
    Pozdrawiam serdecznie i z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział! :)
    <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Tears!
    Rozumiem, że "bufon", z którym pisałam Cami to Maxi? ^.^
    Kocham cię. Co mogę dodać?

    OdpowiedzUsuń
  3. Bufon wymiata xD Od razu się skapnęłam że to Maxi jest xD
    Rozdział był wspaniały :) Cudowny wątek Camili. Nieraz miałam tak, że wysłałam SMSa nie do tej osoby co powinnam, więc znam jej ból ^^
    Wątki Violki i Violki i Leona również doskonałe :D
    Wspaniale piszesz :)
    Zapraszam do mnie :*
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Zuziu, kochana.
    Kurde no.. mogłabyś przestać tak dobrze pisać? Moja samoocena gwałtownie spadła w dół, uderzyła o podłogę i została przydeptana twoim talentem. To smutne, ale prawdziwe. Dlaczego to robisz? Jak ci się udaje tak wspaniale pisać? Ja twoim guru? Jejku, musiałaś się pomylić, serio. Ja nie nadaje się na pisarkę, a ty mi tutaj z guru xD To ty jesteś moim władcą, panią nieokiełznanych emocji i ogromnego talentu. Nie wiem czy moje porównanie jest trafne, ale jak dla mnie się wszystko zgadza. Zastanawiam się, dlaczego czytasz mojego bloga, skoro to chłam.. dziwne.
    Dobra, perspektywa Violetty mnie wpędziła w kozi róg. Niesamowicie odegrałaś scenkę z Olgą, więcej jej poproszę. A może zaczniesz pisać Ramallge? ( to się tak pisze? ) Boże, to byłoby cudowne. Ale mniejsza z tym. Zachwyciłaś mnie każdym słowem i Germanem w białej koszuli. Męski taki, aż chciałoby się go schrupać jak orzeszka :D No ale znów odbiegam od tematu, od naszej gwiazdy. Violetta wydawała się być taka.. normalna? Nie wiem. Feder zakochany.. hmm.. Natalia? NIE! Nie.. a niech mi się tylko pocałują! Maxi.. wracaj.. już nie będę Cię wyzywać :c
    Ludmiła i Adriana podbiły w tym rozdziale moje serce. Samą rozmową i miłością jaka siebie darzą. Myślę, że ten "Pan", z którym spotykała się Matka Ludmiły to Ojciec Diego. Nie wiem, mam dziwne przeczucia, dziwne skojarzenia. To taki detektyw, którym nie jestem, blee. Myślę i myśle nad ich wątkiem w tym opowiadaniu. Cały czas.. Hiszpan nie wychodzi mi z głowy a Ferro jest taka tajemnicza. Zastanawiam się jak to się wszystko potoczy, bo kurde.. Widać, ze ona coś do niego czuje.. a On? Pff, faceci.
    Awww, Bufon zarzuca inteligentnymi zdaniami, jakiż on jest wspaniały. Niech idzie do Natalii, błagam, normalnie umrę. W 28 chce ich beso, no albo chociaż jakieś spotkanie, muszę :c Ale ja mam wymagania, wiem. No nic, wszyscy kochają Naxi. Jezu, miałam o Ferro pisać a ciągle prawie o Naxi. Jestem bezczelnym samolubem, bywa. Wracając do rozmowy matki z córką. Była taka prawdziwa, pełna skrywanych uczuć, które wyszły na zewnątrz i ujrzały światło dzienne. Hmm.. jaki to plan ma Lu? Wgl. Nie.. Miałam o Cami, jezu.. czemu ja zawsze ją pomijam? Co cóż.. Wydaje mi się, że ona ma jakiś problem. Problem związany z własnym życiem, jakby nie umiała normalnie funkcjonować. Zatopiła się w wirze monotonności, a tajemniczy gość przyprawia ją o mały atak serca, podoba mi się.
    Jezu, Leoś, moje biedactwo kochane. Panna różowości go uderzyła, żal. Jak ona mogła tknąć takie cudo, które spłodziła matka natura? xD wybacz, odwala mi dziś. Miałam por na obiad, to wiele wyjaśnia. Udało ci się ugasić już prawie wypalony żar. Miłość uciekła, a moje serce pękło. Płakał, mój biedny, brwiowo-gąsienicowaty chłopczyna. Czym on sobie zasłużył na takie nieszczęście? Przecież.. on jest.. pfff.
    Dobra mój komentarz nie ma najmniejszego sensu. Jest niepoprawny i jakby niezrozumiały, ale sama wiesz, że nie umiem komentować.. nigdy nie umiałam. Piszesz przecudnie i powinnaś o tym wiedzieć. Inspiracja, radość, przykład i niebywały talent. Dziękuje.
    Kocham, Marcia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny <3333
    Ta gadka o GMO,boskie :D
    Angie co z tobą ??? O.O
    Wątek z Lu i jej mamą, przepiękny i uwielbiam czytać właśnie o takich sytuacjach kiedy mama zwierza się córce <3
    Leonetta się rozpadła :c
    Ale część o Camili najlepsza :* Tak myślałam, że "bufon,, to Maxi :)
    Czekam na next xD

    OdpowiedzUsuń
  6. Dobra, po raz trzeci piszę ten komantarz i nie pozwolę, żeby coś mi go usunęło, więc piszę w Wordzie. Tak, a co! (dlatego właśnie komentarz jest tak późno, wybacz). Wgl. nie mów, że coś Ci nie wyszło, ponieważ w ten sposób obrażasz naszych rodziców. A ich nie można obrażać i już.
    Dobra, pierwsza scena. Taka sielanka, taki zwykły, rodzinny poranek - cudo. Co do tego, że Fede ma urocze spojrzenie, któremu ulegną wszyscy - jestem pewna i zgadzam się całkowicie. Bo nie da się inaczej. I wiesz co? On WRACA! Nasze kochanie, słodkie i cudowne wraca w poniedziałek. Wiem, że cieszysz się ze mną. Szkoda tylko, że nie będzie tego jego wspaniałego włoskiego akcentu słychać, gdy drze się na Ludmiłę... Powinni to z napisami zrobić! Ale co tam... Ja rozdział czytam, a nie Fede przeżywam. Dobra, serio. Z tym Twoim rozdziałęm nie da się nie przeżywać Fede. Niezła partia? Znakomita, a nie! Ale podoba mi się to, co napisałaś - takie realne. Chyba każda nastolatka przeżywa takie dogryzki ze strony rodziny. Naprawdę Twój Fede mnie rozwala. Ta skromność powala :) Prawie jak moja, oj tak. Cudownie napisane <3 Bo jakżeby inaczej mogło być, kiedy to ty to tworzyłaś? No, nie mogłoby normalnie i już!
    Wgl. teraz czas na groźby i błagania: Jeżeli zrobisz mi Hermenszi to po prostu... No błagam, nie róóóób mi tego. Gdzie przystojny francuz? Nie Germangie :( Nieeeeee...
    Co do matki Lu... Jej historia jest niesamowita, ale coś mi mówi, że jej synem jej ukochanego jest Diego. Hm... Jakaś rodzinna cecha, widzę. No, ale nie można zapominac, że Diego jest ZUY. Co nie zmienia faktu, że go kochamy. Wszystkie. Jak jeden mąż. Ach, ci niegrzeczni chłopcy :)
    Bufon. Serio? Marcia trendsetterką xD Idealne określenie na tego gościa znalazła, nie ma co. Tak! Niech Maxi kpi z Violetty ;3 Proszę, ile chłopak ma zalet. Kocha Naty, nie lubi Violki... Dobra, chyba się skończyły już. Nieważne.
    Dobra, ale nie potrafię wymyślić, kim jest nasz Perkusista. Taki żarcik. Czekam na Sebusia *.* Przynajmniej on nie hańbi tego imienia (żaaadnych aluzji) .
    CO ZA KOBIETA! JAK ONA ŚMIAŁA UDERZYĆ LEÓNA? Moje kochanie, którego nie za bardzo lubię? Jak ona mogła! Ta mała, różowa pannica. Niech spieprza, bije nie tego gościa. León cudowny. Od tego rozdziału go wielbię! A jak!
    Zuzeczko, kochanie moje, rozdział był niesamowity jak zawsze <3 No cudo i wspaniałości. Klękam przed tobą i składam Ci hołd mój geniuszu *.*
    Kocham bardzo, bardzo.
    Sarra.

    OdpowiedzUsuń
  7. Rozdział jest wspaniały. Choć to słowo, chyba nawet w połowie nie oddaje rzeczywistego geniuszu Twego dzieła. Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać. Masz niesamowity talent. Jejciu, dlaczego ja zawsze ostatnia odkrywam takie cudeńka? Co prawda wiedziałam o tym blogu już dosyć długo. Ale nie komentowałam, więc to tak jakby mnie na nim nie było. Chodzi głównie o to, że ciągle miałam mało czasu, a chciałam nadrobić całą historię, a wtedy już 'istniało' na Twoim blogu ok. 20 rozdziałów.
    Można by stwierdzić, że nie mogłam się do tego zmusić, ale to byłoby potworne nadużycie tego słowa. Czytanie owoców pracy tak zdolnych pisarek, jak Ty to prawdziwa przyjemność i zaszczyt. W takim razie, po raz kolejny wychodzi na to, że jestem leniwa, nie bij mnie za to xD
    Choć właściwie, to chyba sobie zasłużyłam. Tak, czy inaczej teraz tu jestem i zamierzam Cię wychwalać. Zachwycam się. Jak można tak dobrze pisać? Chyba popadnę w depresję.
    Ale nie moje stany emocjonalne są tutaj ważne. Tylko Ty, Twój niesamowity talent i rozdział, który jest dowodem Twego geniuszu w czystej postaci. Twoje opowiadanie jest po prostu niezwykłe.
    Rozdziały są niby długie, ale tak wciągają... nie wiem kiedy zdążyłam to przeczytać. Dopiero, przed chwilą zaczęłam, a już po chwili dochodzę do ostatniej linijki.
    Twoje opowiadanie nie odpycha jakimiś nienaturalnymi i przesadzonymi zwrotami akcji.
    Wszystko w nim przyciąga czytelnika, jak magnes, coraz bardziej i bardziej.
    Bezbłędny styl. Brak błędów ortograficznych, interpukcyjnych, czy językowych. Choć samo posądzenie osoby tak zdolnej i utalentowanej pisarsko, jak Ty o błędy byłoby grzechem.
    I wrócę jeszcze na chwilę do stylu. Jest bardzo prosty i lekki, przyjemnie się go czyta.
    Może to właśnie w tej prostocie, kryje się cała tajemnica uroku tego opowiadania. Nie jest to jeden z wielu blogów, który tak naprawdę nic nie wnosi do naszego świata, że tak powiem. Jesteś właśnie jedną z niewielu osób, które mają ogromny potencjał, talent i niebanalne zdolności pisarskie i naprawdę powinny pisać, bo naprawdę to potrafią.

    Inna sprawa. Widziałam wiele blogów, które są po prostu banalne. Ten sam, oklepany przez wszystkich temat- główni bohaterowie wpadają na siebie, od razu się w sobie zakochują. Zwykle dwa, do pięciu rozdziałów później są już parą. A potem, to już tylko porwania i ciąże... Zwykle takim opowiadaniom towarzyszy jeszcze ubogi język i bardzo słaba znajomość środków językowych. O błędach ortograficznych, interpukcyjnych już nawet nie wspomnę.
    Dlaczego to piszę? Bo nie rozumiem, po prostu nie rozumiem, co się dzieje. Dlaczego na takich blogach jest tylu czytelników? Tyle komentarzy, tyle wyświetleń? Co ktoś może w tym widzieć? I dlaczego na takich blogach jak Twój jest tak mało komentarzy? Dlaczego tak mało osób doceniło Twój geniusz?
    CO SIĘ DZIEJE Z POLSKĄ MŁODZIEŻĄ?! Na blogach takich jak Twój, czy choćby Lady Godivii powinno być co najmniej pięć razy tyle komentarzy. Z wyświetleniami nie jest najgorzej. Ale o czym to świadczy? Jak ktoś, kto wszedł na tak cudownego bloga, mógł przejść obojętnie wobec Twego geniuszu? Czyż naprawdę wśród nas jest aż tyle płytkich osób, które wolą czytać coś, co nie ma ładu i składy, ważne, że się 'dzieje'.

    Przepraszam Cię, że zamiast chwalić Cię i Twój nieprzeciętny talent, lamentuję Ci tu o domniemanym niskim poziomie polskiej młodzieży. Po prostu się zdenerwowałam. Ale nie przejmuj się, już kończę.


    Jeszcze raz napiszę Ci, że ten rozdział, całe opowiadanie jest niezwykłe. Perła, po prostu perła. Diament, a może nawet już brylant? Dobrze, że nie jestem tak głupia, by przeoczyć jak wielkim dobrem nas obdarowałaś. Nie umiem opisać słowami jak bardzo Cię podziwiam. Zdolności, potencjał i talent już masz. I to w nieprzeciętnie dużych ilościach, więc ja życzę tylko weny, byś niedługo znów zaszczyciła nas swoim kolejnym dziełem.


    Przepraszam, za tę litanie. Poniosło mnie chyba troszeczkę. Już nic nie mówię. Tylko się zachwycam.
    Amen.





    Dulce

    OdpowiedzUsuń
  8. *składu



    Już znikam i Cię nie denerwuję. Po prostu nie zwracaj na mnie uwagi xD

    OdpowiedzUsuń
  9. Zuziu,
    Przepraszam, że tak późno. Nie miałam niestety zbyt wiele czasu. Wybacz...
    Dziękuję za ten niesamowity rozdział. Przeczytałam go o wiele wcześniej, ale nie udało mi się wtedy skomentować. Twój styl pisania jest idealny. Nie ma ani jednej skazy. Jest czystszy od źródlanej wody. Każdy element tego rozdziału jest dokładnie przemyślany i najbardziej jak To możliwe dopracowany. Wszystko jest ułożone z taką precyzją. Nic nie znajduje się tam przez przypadek. Tworzysz harmonię, która opanowuje mój umysł. Nie potrafię tego wyrazić, przepraszam. Zazdroszczę Ci tak wielkiego daru. Dziękuję Ci za to, że tak doskonale go nam ujawniasz. Dzielisz się nim z nami, dzięki czemu stajemy się szczęśliwi. To coś pięknego.
    Twa historia jest taka ciekawe. Nie jest banalna, o co w wielu opowiadaniach trudno. Ten blog jest wyjątkowy. To, że tworzysz tak głęboką opowieść... magia.
    No a na deser bufon. Nie mogłam wytrzymać ze śmiechu, a moje koleżanki patrzyły się na mnie jak na idiotkę.
    Przepraszam... krótko, a w dodatku po czasie.
    Twoja nieznośna (przepraszam :( ) Hania

    OdpowiedzUsuń