sobota, 9 sierpnia 2014

Rozdział Czterdziesty: Promienie.


!UWAGA, ZABURZONA CHRONOLOGIA!


Noc jest z milczenia skrzydeł ptasich
Gwiazdy z mądrości swoich oczu
Rozkute w planetarnym czasie
Po grzbiecie nieba światło toczą

Modlitwa jest z wzniosłości dzwonów
Z zadumy kaplic i organów
Z różańca wpół uśpionych domów
Co na mszę pod kościołem staną

A my z wiecznego niepokoju
Z przelotów wiatru, z garści cienia
Z brzóz przedwieczornych, które stoją 
Nad cichą rzeką zamyślenia

A my z harmonii i rozdźwięku
Z niecierpliwości strun spragnionych
Które od bólu łzami pękną
Pod gniewem rozpalonych dłoni


Mediolan, 45°28′N 9°11′E
2 sierpnia, godz. 15:37


- Kto... umarł?
- Ta spod siódemki.
Pociemniało mu w oczach.

                                                                               
                                                                 ***



Buenos Aires,  34°35′S 58°55′W
1 sierpnia, godz. 20:13



Wiedziała, że przyjechali. Siostrzenica zadzwoniła do niej wieczorem, zapłakana opowiadając jej o chorobie Fran. Ale dla niej to nie było zdziwieniem, w końcu usłyszała o tym od Pabla zaraz po jej przeprowadzce. Jednak jakoś nie uważała za stosowne teraz się z tym zdradzać - Viola miała i tak dużo problemów, po co dokładać kolejny w postaci ciotki, tającej przed nią prawdę o najlepszej przyjaciółce? Co z tego, że na prośbę tej ostatniej. Dziewczyna nie tolerowała kłamstwa, odkąd obiecały sobie całkowitą i bezwzględną szczerość.

Jednak to nie z jej powodu teraz stała przed domem Castillów, bijąc się z myślami i co chwilę dotykając klamki, by zaraz wypuścić ją z przestrachem. Nie, powód był inny. Miał najciemniejsze na świecie oczy i uśmiech, który wciąż prześladował ją w snach. I mimo tych wszystkich przepłakanych nocy, nie potrafiła tak zwyczajnie go znienawidzić. A powinna. Wszystko dookoła krzyczało, że powinna. Ale powoli godziła się z tym, że racje serca zagłuszają swoim dźwiękiem głos rozsądku. Wdzierały się fałszywym akordem w uporządkowaną melodię i nie pozwalały na dalsze granie jej tak, jak pragnął rozum. Serce zawsze musiało być górą, a ona nie miała dość sił, by się mu oprzeć, ani dość rozwagi, by go nie słuchać.

- Co ty tu robisz?

Nie przemyślała tego kroku. Wychodząc na scenę bez wyuczonej roli, bez ogólnego pojęcia - mogła co najwyżej improwizować. Oczywiście, gdyby szum krwi w uszach nie utrudniał jej zebrania myśli, pewnie dałaby radę. Gdyby puls nie przyspieszał do niewiarygodnej liczby uderzeń, potrafiłaby chłodno i rozsądnie wymyślić jakąś bajeczkę o sprawie, którą właśnie miała do Olgi, albo o czymkolwiek innym. Gdyby stanął przed nią ktoś inny - ktokolwiek, umiałaby odeprzeć jego spojrzenie i nie mieć przy tym zawrotów głowy.
Ale drzwi wypełniała jego postać, więc mogła tylko stać jak kołek i oblewać się z chwili na chwilę coraz gorętszym rumieńcem.

- Wszystko w porządku?
- Ja... ja tylko... - Co tylko? Po kiego diabła ja to robię...? Wcale nie chciała znów przychodzić na stare śmieci, ale popychała ją do tego jakaś dziwna siła. Chęć, żeby... No właśnie, żeby co? Żeby pogodzić się z nim?
Milczała. Niestety, jestem żałosna, ale to poprawna odpowiedź.
- Nie ma Violetty - powiedział powoli i wyraźnie, jak gdyby jej problemem był niedosłuch, a nie beznadziejne uczucie.
- Wiem. Ja do ciebie. - Jakimś cudem udało jej się sklecić kilka wyraźnych słów, które momentalnie wymalowały na jego twarzy szeroki uśmiech. Taki trochę jokerowaty, doszła do wniosku. Skąd się u niej wzięła ta myśl? Potrząsnęła głową.
- Nie sądziłem, że doczekam tej chwili. - Jego głos obniżył się o kilka tonów, a ręka nonszalanckim gestem wskazała jej drogę do kuchni - jakby była w tym mieszkaniu po raz pierwszy. Przemknęła szybko, by tkwiąca przed jakąś telenowelą gosposia nie zdążyła jej zauważyć. I oparła się o blat, zdając sobie niejasno sprawę, że bardzo przyda jej się coś, czego będzie mogła się przytrzymać.
- Ja wszystko wiem, nie musisz mi tłumaczyć - uciszył ją, nim zdołała choćby otworzyć usta. - Prawdziwa miłość zwycięży niezależnie od przeszkód.
- Ja...
- Nie musisz nic mówić - powtórzył tym samym, niskim głosem, który brzmiał łudząco podobnie do tego ulizanego amanta, mruczącego dyrdymałki z ekranu telewizora. Zdała sobie sprawę, że jej myśli wbiegają na coraz bardziej absurdalne tematy, jednocześnie oddalając się od tego kluczowego - Germana, który mówił coraz szybciej i coraz bardziej płomiennym tonem. Zmusiła się do skupienia na jego słowach.
- ...ona nic dla mnie nie znaczyła, to był przelotny romans bez żadnych głębszych przywiązań, nie myśl sobie, nie jestem jakimś bawidamkiem, znasz mnie! Ja... - Urwał na chwilę, żeby wziąć oddech, jednak kontynuował niemal od razu, nie pozwalając jej dojść do słowa. - ...nigdy nie chciałem cię skrzywdzić, to była chwila zapomnienia i tyle, wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Kocham cię, zawsze kochałem i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie, nie wyobrażam sobie, żeby ciebie nie było! Żebyś wiedziała, jak tęskniłem, jak cierpiałem, kiedy budziłem się bez ciebie...
Ja, ja, ja... Trochę już irytował ją ten słowotok. Mimo, że pełen wyznań i czułych słów, wcale nie przyspieszał rytmu jej serca. Przeciwnie, bardzo szybko ostudził szalejące zmysły, a swoim wkurzającym - tak, wkurzającym! - patosem, paradoksalnie przywrócił jej zdolność logicznego myślenia.
- ...wybaczysz mi to? Każdy popełnia błędy, Esmeralda była jednym z nich. Naprawdę żałuję tego, weź to pod uwagę. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby odbudować tę naszą więź...
- German, dasz mi dojść do słowa? - wdarła się wreszcie między tę przemowę, która z każdą chwilą zdawała jej się coraz bardziej sztuczna. - Ja przyszłam do ciebie, a nie ty do mnie.
- Wiem. Przepraszam, ptaszyno.
- Bo... słucham? - Otworzyła szeroko oczy, upewniając się, że dobrze zrozumiała. - Ptaszyno? Serio, German? - Przez długą chwilę - może parę sekund, może parę tygodni - gapiła się w niego bez słowa, podczas gdy jej myśli pędziły jak oszalałe. 
I nagle wybuchnęła śmiechem i to tak gwałtownym, że aż zgięła się wpół. Może i odrobinę było w nim histerii, ciężko stwierdzić.
- Co... dlaczego się śmiejesz? - Wyglądał na zdezorientowanego i urażonego jednocześnie.
- Coś do mnie dotarło - wyjąkała, ocierając łzy, które stanęły jej w oczach. Nie tylko ze śmiechu. - "Ptaszyno" mówiłeś tylko do jednej osoby i dobrze o tym wiesz.
- O czym ty...
- German, do cholery. - Odetchnęła głęboko. - Ja nie jestem Marią i nie wiem, czemu uroiłeś sobie, że mogę ją zastąpić. - Przecież to takie proste... Nagle poczuła całą absurdalność tej sytuacji, w której się znalazła. Pamięć usłużnie podsuwała jej urywki wspomnień - ich zaręczyny, dokładnie takie same jak te, o których swojego czasu opowiadała jej siostra. Bukiety, które dostawała - zawsze fiołki. Ulubione kwiaty Marii (do tego stopnia, że nazwała ich imieniem córeczkę). Miejsca, w które ją zabierał i gdzie tak często się nudziła - w ulubionej restauracji Marii, w teatrze, w którym kiedyś występował ukochany aktor Marii, w operze, do której Maria miała niegdyś sentyment. Jego czułe słowa, które zawsze brzmiały, jakby już kiedyś je wypowiadał. Wszystko - będące jakby odbiciem życia, które należało do tamtej dwójki - nie do niej. Odgrywała nie swoją rolę w tym całym przedstawieniu.
- Nie wierzę, naprawdę nie wierzę - szepnęła, przejeżdżając ręką po szyi. - Kochałeś ją, tylko ją. Nadal kochasz. I nigdy nie będziesz w stanie pokochać innej kobiety, bo ona zawsze będzie w twoim sercu. Ale ja nie jestem taka jak ona. Nigdy nie byłam.
- Angie, przecież to nie tak! - Złapał się za głowę - gestem, w którym normalnie nie zauważyłaby dramaturgii, ale klapki spadły jej z oczu i każdy szczegół docierał z niespotykaną mocą.
- Nie no, naprawdę. Chyba upadłam na głowę. - Zaplotła ręce na piersi, czując po raz pierwszy od dawna lekkość na duszy. - Widzę, jaki jesteś. I nie pojmuję, dlaczego wcześniej byłam aż taka zaślepiona.
- Ale ja...
- A jeśli już mówisz, to tylko o sobie - warknęła.
- Ja naprawdę...
- Daruj sobie, co? - Szybko pokonała dystans dzielący ją od wyjścia, przystanęła na moment i głośno odchrząknęła. Istotnie zaraz za drzwiami rozbrzmiały bardzo pospieszne kroki, oddalające się niepostrzeżenie w stronę salonu. No, prawie niepostrzeżenie.
Uśmiechnęła się, naciskając klamkę i natrafiając na spojrzenie Olgi, sadowiącej się z powrotem na kanapie i chyba nie zdającej sobie sprawy ze swoich otwartych ust. Ramallo z kolei zachował pokerową twarz, a przy okazji wykorzystał oszołomienie kobiety i przełączył błyskawicznie z telenoweli na MTV, puszczając oko do Angie. Pomachała im, powstrzymując się od śmiechu, i opuściła mieszkanie, nie oglądając się już ani razu.
Chyba poznała to sławne uczucie, gdy kamień spada z serca. Ulga. I niejasne wrażenie, że od tego momentu wszystko będzie prostsze. Jakoś wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ta sytuacja utrudnia jej życie.
A ta cała "miłość"? Nagle wydała jej się absurdalnie odległa.

- To teraz dokąd? - powiedziała na głos, otwierając drzwi auta. Usiadła, opuściła nisko głowę, czując na ramionach gęsią skórkę.
No właśnie, dokąd?
Przez moment przecież wydawało jej się, że tu - jest jej dom. Że wracając do niego pozbędzie się wszystkich trosk. Tymczasem przekonała się, jak strasznie odległe jest jej to miejsce. Coś w niej pękło, jakaś nić, wiążąca ją tutaj i każąca ciągle wracać.
Teraz mogła pojechać gdziekolwiek, prawda?

Na siedzeniu pasażera leżała stara, męska kurtka, zwinięta w ciasny kłębek. Zarzuciła ją na siebie, bo naprawdę było jej dziwnie zimno. A zapach, unoszący się na drelichową tkaniną - przemieszane aromaty słodkich cytrusów, gorzkiej kawy, żywicznego sosnowego drewna, drażniącego smaru - sprawił, że nagle przed oczami stanęła jej sylwetka Pablo. Zwykle milczącego. Rano - zalewającego wrzątkiem zmielone ziarna, po południu - nakładającego ochronny preparat na deski altanki, grzebiącego przy jej silniku, wieczorem, po kąpieli - wycierającego mokre włosy ręcznikiem, przechylając lekko głowę na bok. Jego kpiący uśmiech i do bólu szczere słowa, gdy karcił ją za coś albo pouczał. Tak, bywało, że miała go ochotę zabić czy coś. Ale nigdy nie odgrywał przed nią żadnej pozy, nie nosił maski, pod którą skryłby ironiczne usposobienie i często irytujący charakter. Był sobą - nieidealnym, ale... takim bliskim. Przyjacielem, obrońcą, doradcą, pocieszycielem, bratem...
A może... Nie, lepiej nie zapeszać.

                                                                                                       ***

-//-
Godz. 21:04

Nie wiem, jak zacząć.
Nie lubię początków, początki są dziwne. I trudne. Pierwsze ślady zawsze najtrudniej wydeptać, nie? Potem już idzie łatwiej.
Jej, zabrzmiało tak... bo ja wiem, poetycko? Ja nie jestem poetycka, wiesz o tym. Ale to ja. Nie miej wątpliwości, to ja piszę. Uch.
Od jakiegoś czasu... myślę. Znaczy się... Nie, żebym wcześniej n i e myślała, ja... Gubię się w tych słowach. Nie umiem pisać, to znacznie trudniejsza sztuka, niż mogłoby się wydawać.
Rozmyślam. No, chyba rozumiesz. Nigdy nie dzieliłam włosa na czworo, ale odkąd jesteśmy... Diego, czy słowo "razem" w ogóle ma tu jakieś zastosowanie? Bo niby jest, a jednak go nie ma. Coś nas dzieli, zawsze. Jakaś bariera (zresztą sam wiesz).
Każde Twoje słowo pozostawia mnie w takim stanie, że m u s z ę, muszę o nim myśleć. Nie wiem, czy to brzmi sensownie, ale tak jest. Zastanawiam się tak długo, aż zrozumiem. Albo - aż uświadomię sobie, że nie zrozumiem nigdy.
To, co mówiłeś wczoraj. Myślałam nad tym, tak. Bardzo długo. I chyba... chyba mniej więcej wiem, o co chodzi. Naprawdę. Sama w to nie wierzę, ale wiem.
Bo miałam tak samo?...
Mówisz, że jesteś zły. (Tylko, że świat nie dzieli się na dobrych i złych ludzi...) 
Ale tak jest prościej. Nazywasz siebie złym, wpychasz się sam do tej szufladki, a potem? Potem masz uniwersalne wytłumaczenie na wszystko. Zranisz kogoś? Ale przecież jesteś zły. Powiesz coś okrutnego? Przecież jesteś zły. Diego, to jest głupie wiesz? Dziecinne. 

Ja też tak robiłam. Wiem, że łatwo przykleić sobie etykietkę i nie musieć już wymyślać prawdziwych powodów. Uważałam siebie za złą, otoczenie mnie o tym zapewniało, a ja nie chciałam tego zgłębiać. Bezpieczniej było przyjąć to jako pewnik.
Ty nie jesteś zły, Diego. Nigdy nie byłeś. Choćbyś nie wiem jak próbował wmówić wszystkim dokoła, że tak jest. Przecież gdyby... gdyby to było prawdą, między nami nie mogłoby zaistnieć nic - a zaistniało. Cokolwiek to jest, nawet jeśli nie w porę - istnieje. Przekonało mnie, że ja - naprawdę zła nie jestem. Ty tym bardziej, nawet jeśli tkwisz między złem. Może to o to chodzi? Tak długo otaczało cię to piekło, że aż uwierzyłeś. Uwierzyłeś, że jesteś w jego szponach i dlatego nie zasługujesz na miłość.
Nie wiem, po co to piszę. Ale wiem, że chcę Ci pomóc. Bo sam chyba nie wierzysz w to, że może nam się udać - a ja wierzę.
I nawet jeśli nigdy nie przechodziło mi to przez gardło, to teraz mogę po prostu powiedzieć, że Cię kocham. Kocham Cię, słyszysz? Będę to potarzać aż do znudzenia, może w końcu dotrze.

Szczupłe palce, błękitnawe od światła padającego z monitora, na moment zwolniły, z wahaniem obejmując czarne kratki klawiszy. Pod opuszką zadrgał enter, tylko na moment. Ominęła go niedostrzegalnym ruchem i wcisnęła backspace, gapiąc się pustym wzrokiem w biel, pożerającą kolejne linijki tekstu. Zachłannie rozlała się po całym niedokończonym mailu, kasując szeregi liter pisanych godzinami. Dopadła wreszcie i pierwszego zdania, przeniosła je w niebyt i zatrzymała się w punkcie wyjścia - migającej kreseczce na samym początku.

My.

Nie ma sensu...

Jeśli piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami, to na podpałkę wiecznego ognia zapewne idą niewysłane listy.
                                     

                                                                        ***


Erotyk na chwilę –
Gorączka i chłód,
Sukcesy niczyje,
Oddanie i bunt.

Ocean zamroczeń,
Jak płonąć? Jak żyć?
Gdy giną emocje,
Nie boli już nic…

Erotyk na chwilę –
Smak zwycięstw i klęsk,
I taniec na linie,
Niepokój i stres.

Niełatwe to życie,
Lecz muszę w nim tkwić.
Czy milczę, czy krzyczę –
Nie boli już nic…


-//-
Godz. 23:57


Monotonny dźwięk sygnału wypełnił jego ucho. Po drugiej stronie rozbrzmiewał teraz zapewne "Marsz Radetzky'ego" w wersji elektronicznej, który to dzwonek Al ściągnął już wieki temu, ale jego ciągle bawił tak samo. Może dlatego, że pasował do niego mniej więcej tak, jak garnitur od Versace do żula spod budki z piwem. Nie, żeby Ramirez był żulem - takie stwierdzenie byłoby dość krzywdząco niesprawiedliwe. Ale ze swoją tlenioną fryzurą i wiecznie niedogolonym obliczem, z rozbieganym spojrzeniem, kopiący puste puszki, rzucający sprośnymi żarcikami na prawo i lewo, a prywatnie stale zagoniony między zmienianiem pieluch a handlowaniem prochami po okolicznych klubach - nie sprawiał raczej wrażenia kogoś, kto w przerwie między jednym a drugim słucha Johanna Straussa ojca. Syna też nie. Żadnego Straussa, gwoli ścisłości.
Tak czy owak, sam Ramirez utrzymywał, że dzwonek był częścią jakiegoś tam pakietu, a on nie umiał go potem zmienić na inny. Wydawało się to dość nieprawdopodobne, ale Diego przymykał na to oko, w końcu Strauss z całym swoim dorobkiem byłby akurat najmniejszym z dziwactw jego przyjaciela.
Bardziej denerwujący był nawyk odbierania telefonu dopiero po siedmiu sygnałach, bo - znowu przytaczając jego słowa - jeśli komuś naprawdę zależy na rozmowie, wówczas poczeka cierpliwie. A jeśli nie, to nawet nie jest godzien z nim rozmawiać. Cóż, tok rozumowania tego faceta był dość kręty, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić, więc teraz tylko w myślach nucił melodię jego dzwonka, stukając palcami o kolano. Jego sprawa nie była szczególnie nagląca, a w każdym razie nie na tyle, żeby dzielić się nią o północy, ale miał to gdzieś. I tak nie umiał zasnąć.
- Porąbało? - Schrypnięty głos najwyraźniej nie miał o nim najlepszego zdania, zniekształcony przez sen - ktoś nie śpi, żeby ktoś mógł spać, czy jak to tam szło - i zabarwiony niechęcią.
- Dawno. Masz chwilkę?
- Niech się zastanowię... - Ton przybrał na zgryźliwości. - Jeśli wziąłeś sobie za punkt honoru kradnięcie mi snu, żeby potem Sara musiała wstawać do dziecka i drzeć na mnie ryja - to możesz od razu spadać na drzewo.
- Pozdrów ją.
- Serio? Okej. - W oddali rozbrzmiały jakieś trzaski, parę słów, wypowiedzianych nieprzytomnym tonem i syknięcie. - Mówi, że cię nienawidzi.
- Fajnie. Dopiszę ją do bardzo długiej listy osób, które też mnie nienawidzą. -Wyprostował się lekko, pociągając za róg koca.
- Podejrzewam, że moje nazwisko jest na samej górze.
- Pewnie. Nawet dwa razy. Słuchaj, mam sprawę. - Ledwie wyrzekł te słowa, a usłyszał jęk.
- Błaaaa-gam... - Mężczyzna z trudem stłumił ziewnięcie. - Znowu o tę małolatę ci chodzi? Diego, weź mi z nią. Rzygam już prośbami o trochę czasu, zachowujesz się jak nastolatka z depresją.
- Nie zrobię tego, dobrze wiesz.
- Zwisa mi to i powiewa, kiedy się za nią zabierzesz. Ale minął prawie rok, synek. Normalnie ogarnąłbyś kilka, jeśli nie kilkanaście lasek, a z tą się cackasz jak...
- Nie teraz! - przerwał mu niecierpliwie. - W ogóle tego nie zrobię, Al.
- Jesteś niepoważny. - Nonszalancki ton spiął się lekko; Diego dobrze wiedział, że ręka, która zawsze w trakcie rozmów wędrowała machinalnie po karku faceta, teraz zatrzymała się w bezruchu. - Wyszedłeś z wprawy? Albo się zakochałeś? Co ci znowu odwala, dzieciaku?
- Nie o to chodzi - syknął. Nie w niej, dodał w myślach. - To jeszcze dziecko, cholera. Żal mi jej, nie zrobiła nic...
- A kto zrobił? Ty? A może ja? - warknął ze złością facet. - Ty za to nie jesteś już dzieckiem, Diego. To nasza pieprzona praca, a nie przyjemność, więc przestań stroić fochy. Nie będę za ciebie więcej świecił oczami.
- Nie chcę cię o to prosić. Po prostu mam zamiar z tym skończyć. - Już gdy o tym myślał, brzmiało nierealnie, a wypowiedziane na głos zdawało się istnym science-fiction.
Śmiech długo brzmiał w słuchawce.
- Okeeej... Jak wrócisz z rozmowy z Cesarem, daj mi znać. Kupię ci wieniec i znicza.
- Dzięki za wsparcie, tego mi najbardziej trzeba. - Ze zrezygnowaniem przejechał palcem po roześmianej twarzy na zdjęciu, które trzymał obok poduszki. Nie lubię cię krzywdzić...
- Chociaż... czekaj no! - Głos nagle przybrał na sile. - Zapomniałem ci o czymś powiedzieć, początki Alzheimera czy jak? Przecież ja gadałem z nim. Całkiem niedawno.
- O czym? - Oderwał wzrok od papierowego uśmiechu.
- No zgadnij. I... kurde, czemu teraz dopiero mi się to przypomniało? - zastanawiał się Ramirez. - Powiedział, że możesz zmienić zlecenie. Że obserwował cię ostatnio i... Ma nową propozycję.

Domyślił się tej propozycji, nim zdążyła paść. I równocześnie dotarło do niego, w jakie ciekawe bagno się władował.
Już zero wyborów. Już tylko jedno wyjście, nie?
Źle, gorzej, najgorzej.
Tylko nie ona.
WSZYSTKO, tylko nie ona.

Zawołaj mnie, twój głos będzie brzmiał...

                                                                                                       
                                                                                 *** 


-//-
2 sierpnia, godz. 8:23



<Masz nową wiadomość od użytkownika bufon_66>

bufon_66: Hej.
minority7771: Czego?
bufon_66: Zawsze cieszy mnie twój entuzjazm na mój widok, naprawdę! Jesteś zbyt wylewna.
minority7771: Wiesz, która jest godzina?
bufon_66: Niestety, nie dostałem zegarka na komunię. Wyluzuj, Cami. Wpół do dziewiątej to nie środek nocy.
minority7771: Dla mnie tak.
bufon_66: Aż mi prawie przykro. Chociaż jednak nie. Po co udajesz, skoro wiem, że nie spałaś?
minorty7771: SPAŁAM!
bufon_66: A jakoś byłaś dostępna...
minority7771: Tobie się nigdy nie zdarzyło zasnąć nad kompem?
bufon_66: Szczerze mówiąc, nie. Może dlatego, że nie piszę z kochankami przez całe noce.

Zaczerwieniła się nagle przed monitorem. Nigdy nie wspominała mu o drummerze i trochę zaskoczyła ją ostatnia konkluzja, zanim dotarło do niej, że najprawdopodobniej przyjacielowi chodzi o Sebę. Mimo, że z tamtym nigdy nie zamieniła nawet słowa przez internet. Komunikowali się w nieco bardziej tradycyjny sposób.

minority7771: Nic ci do tego, z kim piszę.
bufon_66: Pewnie, że nic. Chociaż nie jestem fanem tego twojego...
minority7771: Wiesz, gdzie to mam?
bufon_66: ... bo on jest jakiś... nijaki.
minority7771: Ty za to jesteś bardzo "jaki".
bufon_66: Obrażając mnie nie zmienisz faktu, że Seba wygląda na monotematycznego.
minority7771: Przepraszam, że co?
bufon_66: Że to, że chyba myśli tylko o jednym.
minority7771: O czym, do cholery?!
bufon_66: Jak dorośniesz, to ci to lepiej wytłumaczę.
minority7771: Odezwał się doświadczony.
bufon_66: Jesteś strasznie drażliwa.
minority7771: A ty wyjątkowo wścibski jak na kogoś, przed kim dziewczyny się chowają.
bufon_66: Dzięki.
minority7771: Przepraszam. Nie chciałam...
bufon_66: Chciałaś. Proszę cię, nie rób ze mnie głupiego.
minority7771: Jeszcze wszystko się ułoży.
bufon_66: ...
minority7771: Miałeś do mnie jakąś sprawę?
bufon_66: Mhm. Chciałem spytać o te Włochy.
minority7771: A coś z nimi nie tak?
bufon_66: Na kiedy macie bilety?
minority7771: 12 sierpnia. 15:20 z jedną przesiadką.
bufon_66: Kpisz ze mnie.
minority7771: Czemu?
bufon_66: Wiesz, że będę na urodzinach jędzy.
minority7771: Ona robi przyjęcia obiadowe, prawda? Zerwiesz się wcześniej i tyle.
bufon_66: Jasne. Z Chile.
minority7771: Uch. Znowu przez ciebie mają być problemy?
bufon_66: Jakie "znowu"? Ostatnio zrezygnowaliśmy przez Marco.
minority7771: Maxi, nie stać mnie na to, żeby bez przerwy odwoływać te bilety. I naprawdę nie mam na to nerwów.
bufon_66: Okej. To lećcie beze mnie, jakoś to przeżyję. Zamiast tego ubawię się na tej MEGA imprezie ze stadem kretynów.
minority7771: Life is brutal...
bufon_66: W sumie to... w mojej sytuacji gorzej już nie będzie.
minority7771: I to ma być pozytywne myślenie?
bufon_66: Nie. Realistyczne.
minority7771: To aż niepodobne do ciebie.
bufon_66: Chyba mnie to już nie obchodzi.
minority7771: Co?
bufon_66: Wszystko. Czyli w zasadzie nic. Idę, nie zajmuję ci więcej czasu.


I nim zdążyła napisać choć słowo, zielona kropka przy jego nicku zmieniła kolor na czerwony. Stłumiła westchnienie. Nie bardzo wiedziała, jak się zachować w tej całej sytuacji. Nie mogła się wtrącać ni stąd, ni zowąd, w relację między dwojgiem ludzi. Ani też zostawić tego tak, jak było - czyli w jakimś dziwnym zawieszeniu, gdzie jedna osoba uparcie milczy, a druga... nie chce gadać. Nie, żeby miała ochotę godzić skłóconych (czy jak to nazwać), wysłuchiwać obu stron i decydować za nich, układać jakieś intrygi. Nie lubiła swatać. Wyjątkiem co prawda byli León i Violetta, którzy w końcu jednak pogodzili się wcale nie poprzez plan jej i Leny, tylko... jakoś ot tak.
A ją zniechęciło to do dalszych prób. 
Mimo to czuła jakiś drobny wyrzut z powodu tej tutaj dwójki, bo dobrze wiedziała, jakie były między nimi niedomówienia. No i trochę dlatego, że zdawała sobie sprawę, kto doprowadził do tej sytuacji. Nie celowo przecież, chciała w końcu tylko, żeby Maxi pojechał na wymarzone studia, a to przecież wcale nie kolidowało z ich związkiem. Tymczasem on, kompletnie bez sensu, zrezygnował. A jeśli do tego był przekonany, że miłość go oszukała, to faktycznie nie miał raczej zbyt wielkich powodów do radości.
Gryzła się więc tym trochę, ale nie potrafiła przyznać, że umywając ręce i zdając się jedynie na Naty, zrobiła głupotę. Miał być wilk syty i owca cała, a jakoś wyszło na to, że owieczka została pożarta, a drapieżnik dalej cierpiał z głodu. 
Nie wiedziała już, co myśleć. Raz zamieszała się w ich sprawy i wyszło źle - nie chciała już tego odkręcać, mieszając się po raz drugi, żeby przypadkiem nie pogorszyć czegoś jeszcze bardziej.

Koniec końców zdała się na opatrzność, odpychając jak najdalej temat Maxiego i Natalii, a w zamian zajmując się własnymi sprawami.

Myślała o Sebie i o tym, że na pewno nie można mu zarzucić nijakości. Miał bardzo pozytywne nastawienie do życia i byle co wywoływało u niego radość.
Ostatnio na przykład emocjonował się swoimi palcami. A konkretniej ich opuszkami. Z powodu wakacji postanowił wreszcie wyrobić sobie paszport i gdy nadszedł czas na pobieranie odcisków - okazało się, że na dwóch czy trzech palcach nie ma ich wcale.
- Starły się od pałeczki. Gram od dzieciństwa, ale nigdy nie sądziłem, że mogę być taki, jak on! - oznajmił jej, machając wesoło dłonią.
- Jak kto? - Nie do końca zrozumiały był dla niej ten zachwyt. Linie papilarne to tylko linie papilarne, nie miały dla niej jakiegoś szczególnego znaczenia.
- Jak Tré - wyjaśnił, wracając do dzielenia się swoją nowiną ze światem za pośrednictwem facebooka.
- Aha - mruknęła, zastanawiając się usilnie, kim może być pan cyferka.
- Tré Cool. Czyli Frank Edwin Wright. No, musisz go znać. Perkusista Green Daya - podpowiedział wreszcie, odrywając oczy od swojego LG. - Mój największy idol. Jest niesamowity, wiesz? Gra też na akordeonie, gitarze, skrzypcach, pianinie i bębnach. Chciałbym być kiedyś takim mistrzem... Na razie ogarniam gitarę. No i perkusję, wiadomo.
- Aaa... no i on ma starte te... te na palcach? - upewniła się, kryjąc fakt, że średnio ją obchodzi jakiś członek punkowego zespołu. Do punka miała awersję i żadne zachwyty nie mogły tego zmienić. Inna rzecz, że nawet gdyby te słowa podziwu dotyczyły Alana White'a albo chociażby Nicka Masona - i tak miałaby je gdzieś. Nie interesowały ją biografie muzyków, nawet jeśli byli mistrzami renesansu i grali na wszystkim. W zasadzie... wychodziła z założenia, że liczy się zespół jako całość, a nie poszczególne jego części składowe.
Chyba, żeby wziąć pod uwagę całowanie. To była indywidualna rzecz, bez wątpienia. Całowanie całego zespołu Rock Bones nie wchodziło w grę, pomimo całej jej sympatii do ich muzyki.

Parsknęła, rozbawiona tą myślą i przeciągnęła się leniwie, przesuwając dłonią po grzbiecie Olivera, który już od paru minut wlepiał w nią bursztynowe spojrzenie. Teraz, zachęcony pieszczotą, wspiął się po jej nodze i rozpoczął ulubioną zabawę - polowanie na jej włosy, przerzucone niedbale przez ramię i w porannym słońcu mieniące się kuszącą czerwienią. Odsunęła warkocz poza zasięg jego łapki i wróciła do przeglądania archiwum. Nieco zdumiewała ją ilość rozmów z internetowym znajomym, zapełniająca praktycznie cały czas, jaki spędzała przy komputerze. Z nudów czytała teraz niektóre co ciekawsze, znów dumając nad tożsamością perkusisty. Perkusisty... Uśmiechnęła się, gdy dotarła do niej ta przypadkowa zbieżność. A potem nagle znieruchomiała, gapiąc się w ekran.
Mecz Meksyk-Brazylia.
"Muszę kibicować moim...".
Młodsza siostra - wspominał coś o siostrze, bez wątpienia.
Muzyka.
Melodia, którą jej przesłał. "Uważałbym się za obeznanego w tej kwestii...".
Seba wprowadził się w zeszłym roku.
"Wiesz, że nie mieszkam w Buenos za długo...".
Niemożliwe..., pokręciła głową. To byłoby zbyt proste...
Ale może... Może przypadków nie ma, a ich spotkanie było czymś więcej, niż zbiegiem okoliczności?...
Strząsnęła gwałtownie na podłogę kota - który miauknął z głęboką urazą - i zaczęła się ubierać, próbując opanować przyspieszone bicie serca.


Za radą jego matki przeszła od razu do garażu, w którym mógł ćwiczyć, ile dusza zapragnie, dlatego spędzał tam większość czasu. Wliczając w to próby z zespołem, które czasem odbywały się u niego.
Teraz też dobiegało stamtąd metodyczne bębnienie, którego rosnący dźwięk szybko doprowadził ją do miejsca, z którego dokładnie się wydobywało.
- O, to ty. - Dopiero po dłuższej chwili, gdy na moment przestał walić w instrument, dostrzegł ją, stojącą tuż obok. - Co tak wcześnie?
- Mogę przyjść później - obruszyła się, ale nie zdążyła nawet obrócić głowy, kiedy zerwał się i pochwycił ją w ramiona z entuzjazmem, który z czasem stawał się odrobinę męczący.
- Przestań, przecież wiesz, że się cieszę - oznajmił krótko i uniemożliwił jej jakąkolwiek odpowiedź na długi moment. O ile - nawet przy bliższym poznaniu - był bardzo spokojnym człowiekiem, o tyle jego temperament ujawniał się w dłoniach - i w ustach. Ani razu się z nią nie kłócił, ani razu nie dał szansy na chociaż żywszą dyskusję. Jednak gdy grał albo gdy ją całował - wychodziło na jaw, jak wiele zaangażowania potrafi włożyć w jakąś czynność i ile ognia przy tym wykrzesać. I to ze zwykłej, drewnianej pałeczki i paru bębnów albo z najzwyczajniejszego zetknięcia ust. Tak, było w tym coś magicznego. Bez wątpienia.

- Znasz ten komunikator internetowy? - spytała, gdy już usiedli na fotelach, przyniesionych tu niegdyś przez kogoś genialnego. Ktoś jeszcze genialniejszy ustawił niedaleko wentylator, czyniąc z garażu niemal idealne miejsce - pomijając jedynie pająki na ścianach.
- Chyba nie kojarzę. - Zmarszczył brwi po usłyszeniu nazwy. - A co? Wyprowadzasz się gdzieś?
- Nie, dlaczego? - zdziwiła się.
- No to po co ci to? Przecież możemy pogadać tak.
- Wiem. Ale ja... - umilkła. A może jednak kojarzysz, co? - Mam tam konto. Nick "minority", na pewno nic...?
- To coś... z muzyką? Tonacja molowa? - Podrapał się po głowie, a potem nagle drgnął. - Wiem! Jest taka piosenka Green Daya, na sto procent! Jakoś to tak leciało... - Zanucił coś pod nosem, patrząc tęskno w stronę perkusji.
Jeszcze jedno słowo o Green Dayu i wyjdę z siebie.
- W ogóle to... chyba ćwiczyłeś, nie? - Wstała, nagle czując się dziwnie. I głupio. Jakoś tak... niezręcznie? Nie na miejscu.
- Tak, ale... zostań! - Złapał ją za rękę, zacisnął palce. - Perkusja nigdzie mi nie ucieknie.
- Nie no, graj. Nie mam nic ważnego do... - Poczuła, że się czerwieni, poplątała słowa.
- Ale spotkamy się dzisiaj, nie? - upewnił się, chwytając już do drugiej ręki pałeczkę. Stłumiła westchnienie.
- Nie, bo... - Obiecałam mamie... - ...coś mi wypadło, nie mogę. Jutro... Albo... kiedyś.
- Będę tęsknił cały czas. - Objął ją szybko i zaraz usiadł z powrotem do swojej największej miłości. Postała przez parę sekund, słuchając tego hałasu, a potem wyszła.

To faktycznie byłoby za proste. Zachciało jej się śmiać z samej siebie. I co z tego? Podoba mi się Seba, bardzo go lubię... I nie obchodzi mnie, czy jest...
Monotematyczny, słowo użyte przez Maxiego zabłysło jej przed oczami zjadliwą zielenią.
- Idiota - warknęła ku zdziwieniu jakiegoś przechodnia, na myśli mając przyjaciela.
Wcale nie myśli o jednym. Perkusja, Green Day... i całowanie. Trzy rzeczy. Nie jedna.
To ja jestem idiotką. Nad czym ja tu w ogóle myślę?
Zirytowana dotarła do domu, zastanawiając się, czy długo będzie musiała przepraszać Olivera za brutalne potraktowanie.


                                                                                                  ***



Mediolan, 45°28′N 9°11′E
2 sierpnia, godz. 15:39




Klamka do sali numer siedem drgnęła pod jego palcami, ziębiąc je swoim obojętnym, stalowym chłodem. I ustąpiła. Obojętność nie walczy. Obojętności wszystko jedno.

Siedziała pod oknem, wpatrzona w jeden punkt - jakąś tam plamę na niebie, jedną z wielu. Gdy pod jego stopą skrzypnęła podłoga, nawet się nie poruszyła. Dopiero kiedy usiadł obok, przesunęła puste spojrzenie od okna aż do jego twarzy i zatrzymała je tam na moment.

Nie płakała. Wyglądała, jakby nie miała nawet na to siły.
- Tak mi przykro - szepnął po dłuższej chwili jedyne słowa, jakie przychodziły mu do głowy. A potem ją objął. Wypuściła powietrze, opierając blady policzek o jego ramię.
- Doczytała do końca - odezwała się po długiej chwili tak cicho, że treści ostatniego słowa raczej się domyślił, niż je usłyszał.
- "Braci..."?
- Tak. Wyjęła zakładkę, położyła książkę na stoliku. Dalej tam leży. Powiedziała... - Przełknęła ślinę. - ...powiedziała, że chciałaby śnić o tym. O Nangijali. Że modli się o to, żeby jej się przyśniła.
- I potem...
- Zasnęła. I tyle. Zasnęła. - Ścisnęła jego dłoń. Poczuł, jak o skórę na nadgarstku rozpryskuje się jej łza.
- Jest szczęśliwa, wiesz? - Musnął ustami jej zimną skroń. Przytaknęła prawie niezauważalnie.
- Wiem, ale... - Zadrżała jakby poczuła podmuch chłodu. - Miała tylko dziewięć lat. Nie pojmę tego. Dlaczego ona? Nie pojmę nigdy.
- Bo to nie jest na nasz rozum, tak jest i już. - Objął ją silniej, ale dalej się trzęsła, jakby bijące serce poruszało całym ciałem, kruchym jak liść i tak strasznie innym od tego, które kiedyś pokochał. A jednak nigdy nie kochał jej bardziej, niż w tym momencie.
- Zawsze była aniołem. Teraz tylko dostanie skrzydła. I ulgę od bólu. - Roześmiała się nagle przez łzy, a jego przeszedł dreszcz.
- A ty? - zapytał, nie potrafiąc się powstrzymać.
- Co ja?
- Jak się czujesz?
- Dobrze. Wydaje mi się nawet, że lepiej. - Wysiliła się na uśmiech. - Tylko jakie to ma znaczenie?
- Jak to jakie? - Głos mu się załamał. - Jak to - jakie?
- Normalnie. Nie umieram, Marco. Nie musisz się tak bać tego, naprawdę. - Ścisnęła jego ramię leciutko. - To nie jest tak przerażające, jak to pokazują w filmach czy gdzieś. Ona po prostu zasnęła. Bez jakichś przemów, bez ostatnich, dramatycznych słów. Zasnęła. To nie jest straszne, tylko smutne.
- Dlaczego...
- Bo ja też się już nie boję, po prostu. - Wzruszyła ramionami. - A przynajmniej nie myślę już o tym jak o wyroku. Nie patrz tak. Nie czuję, żebym miała umrzeć... o ile można czuć coś takiego. Będzie, co będzie.
- Przestań już mówić takie rzeczy - szepnął słabym głosem, przyciskając ją mocniej do siebie.  
- Dobrze.
Oboje na długo zamilkli.

- Cáncer, czy mógłbyś...? - rozległ się podniesiony głos za drzwiami.
- Tak, tylko... - Dziwnie znajomy ton urwał na chwilę.

- Który z nich to Cáncer? - spytał bez entuzjazmu.
- Jak to - który? - Na moment jej oczy wróciły do życia, gdy spojrzała na niego z zaskoczeniem. - Gregory.
- Przecież on się nazywa House.
- Przestań, naprawdę myślałeś, że on ma tak na nazwisko? - prychnęła z odrobiną kpiny. - Mówimy tak na niego, bo jest podobny do tego doktora z serialu. A i tak nie lubi się posługiwać tym prawdziwym, więc...
- Czemu?
- A ty jakbyś się czuł, gdybyś nosił nazwisko swojego największego wroga? - Sam obiekt dyskusji - który musiał znać trochę hiszpańskiego, nawet jeśli dobrze się z tym krył - wszedł bez pukania i usiadł na pustym łóżku, spuszczając głowę i łapiąc się za skronie z rezygnacją. 
- Wiesz, jakie to paskudne uczucie? Gdy podpisujesz się jak ktoś, z kim walczysz całe życie... i ciągle przegrywasz? - dodał stłumionym tonem, w którym brakowało zwykłej złośliwości. - Misjonarz nie może się nazywać Szatan, a policjant Złodziej. To jest chore. Nielogiczne. - W każdym słowie brzmiała gorycz. - A to wszystko... to pieprzona walka z wiatrakami.
- Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - mruknęła Francesca po chwili ciszy.
- Wiem. Tylko czemu, u licha, to nadal... za mało? - Potarł czoło, przez długi moment milcząc. A potem wstał i rozejrzał się z dziwnym wyrazem twarzy, jakby nie był pewien, skąd się tu wziął i co robi.
- Później... wpadnij do mnie - oznajmił wreszcie spokojniejszym tonem. - Wyniki są jakby le... nie, nie mówię nic na wyrost. Po prostu wpadnij. A ty trochę wyluzuj. - Przeniósł spojrzenie na Marco i przez moment znów był Housem, z cynicznym błyskiem w srebrzystej tęczówce i uśmieszkiem, błąkającym się na krawędzi ust.
- Okej. - Chłopak poczerwieniał, powstrzymując się od przyciągnięcia dziewczyny odrobinę bliżej. Miał jedną paranoję, chyba tyle można wybaczyć?
Po wyjściu lekarza Fran spochmurniała i znów zagapiła się w niebo, którego gołębi kolor rozjarzył się na moment od odłamków promienia, zaplątanego na szarości długą, białą nicią światła. Garść tych nici zwisła z obłoków, końcami ocierając się o horyzont.
- Gdybym kiedykolwiek... może... Gdybym miała córeczkę, nazwałabym ją Serafina - mruknęła ledwo słyszalnie, wpatrzona w promienie.
Skrzywił się lekko.
- Nie.
- Co: nie?
- Nie: gdyby, tylko: gdy - skorygował spokojnie. - Nie możetylko na pewno. I nie ty byś miała. MY będziemy mieli. - Przejechał palcami po jej drobnej dłoni.
- Taaa. - Zacisnęła lekko pięść - tak, że schowała ją całkiem pod jego ręką, gdzie wpasowała się idealnie w zagłębienie w wewnętrznej stronie dłoni. - Trzymam cię za słowo.
- Zawsze go dotrzymuję.
- Mhm. - Pokręciła głową, patrząc wymownie w sufit.
Ale się uśmiechała.


_____________________________________________________________

Skandalicznie późno, do tego takie nic. Ech. Miałam ostatnio problemy z internetem, komputerem i ze wszystkim - w rezultacie większość tego dziadostwa powstała na telefonie, który mnie nie kocha, oraz na komputerze brata, którego z kolei nie kocham ja, bo ma podłą klawiaturę. Słowem, jak zwykle los jest złośliwy i tak jak nie mogę narzekać na swoją wenę - to bardzo potulna istota i zawsze jest, gdy jej potrzebuję - tak narzekać mogę na wszelkie cuda techniki, które konsekwentnie sprzysięgają się przeciwko mnie. Nawet teraz czcionka mi czegoś wariuje, niedobra.
Na szczęście Pan Fachowiec zrobił jakieś czary-mary i odzyskałam laptopa, więc kolejnego rozdziału możecie wyczekiwać nieco szybciej, może nawet przed końcem wakacji.

Co do tej haniebnej czterdziestki... Wiem, że nie dzieje się prawie nic. Ale może to cisza przed burzą? Myślę, że przełomy wśród wielu par dokonają się już w najbliższych dwóch, trzech rozdziałach. I to zarówno te pozytywne, jak i wręcz przeciwnie... Zobaczycie sami.
Co jeszcze? A. Kocham was! I nie opuszczę was, nie myślcie sobie.

4 komentarze:

  1. Niezwykle cieszy mnie to, że opublikowałaś rozdział, aczkolwiek nastąpiło to w dosyć niekorzystnym dla mnie czasie. Dlaczego utrudniam sobie zadanie? Nie mam weny na jakąkolwiek, sensowną wypowiedź, więc mam nadzieję, że będziesz wyrozumiała zarówno dla mnie, jak i dla błędów, które mogę tu popełnić. Przynudzam, wiem. Zawsze to robię, aczkolwiek na chwilę obecną, nic na to nie poradzę. Znowu to robię. Może wreszcie się opanuję i zacznę pisać na określony temat? Tak, to odpowiedni pomysł. Nieistotne. Nie zwracaj na mnie uwagi.
    Zuzka, nie masz się czym przejmować. Ja również dosyć dawno nie dodałam rozdziału, a mam... ze dwa zdania? Nieważne. Przecież teraz nie o mnie. OK, może nie publikujesz rozdziałów codzienne, jednak kiedy już zdecydujesz się coś nam zaprezentować, to wtedy to "coś" jest nieprawdopodobnie genialne. Nie pokazujesz nam czegoś, co nie jest dopracowane w stu procentach, za co podziwiam cię jeszcze bardziej, niż normalnie. Rozwala mnie nazwa użytkownika - "bufon_66". Jest taka... prawdziwa! ^^
    Co mogłabym dodać? Mam nadzieję, że załatwiłam sprawę wspomnieniem Bufona.
    Jest mi darowane? Dziękuję, odchodzę. Mogę?

    OdpowiedzUsuń
  2. super rozdział
    czekam na następny
    pozdrawiam Olivia

    OdpowiedzUsuń
  3. Zuziu,
    ten komentarz będzie niezwykle szalony, ponieważ zamiast - jak zwykle - napiszę tylko, że strasznie Cię kocham, bo dziś już z Tobą o tym rozmawiałam. Przynajmniej nie będzie mi głupio zostawiać tylu słów przeprosin. A mogłam wykorzystać tamte słowa, aby chociaż spróbować oddać to, co czuję, podczas czytania tego rozdziału.
    Zuziu, Ty akurat nie musisz śpieszyć się z rozdziałami, wiesz o tym? Ty dodajesz je tak często, że.. Nie muszę już chyba wspominać o Twoich pozostałych blogach i licznych pracach na JSM. Zuziu, kiedy Ty znajdujesz czas, aby to wszystko napisać? Jeju... Ja już za to strasznie Cię podziwiam. Więc Ty nie pisz, że za późno dodajesz, bo to nieprawda!
    Zuziu, możesz mi powiedzieć jak to możliwe, że wszystko jest u Ciebie takie idealne? Z A W S Z E. Jak to możliwe? Nie da się tak pisać. W dodatku.. To wszystko za każdym razem jest perfekcyjne na różne sposoby. Zaczynam podejrzewać, że jesteś jakąś maszyną, naprawdę... Dziś, a właściwie wczoraj, widziałam taką maszynę, która najpierw robiła Ci zdjęcie, a potem to zdjęcie przerysowywała. Skoro jest malarstwo, literatura pewnie też jest, a Ty jesteś robotem, prawda? Filmwebowa rodzina byłaby przez to jeszcze ciekawsza, nie powiem.
    Zuziu, jak to nie dzieje się prawie nic? Mnie zachwyca każdy wątek. Uwielbiam to, że na podstawie różnych wątków można się tak wiele nauczyć. I nie na każdej - o wiele dłużej - książce można się nauczyć tyle, co na Twoim jednym rozdziale. I to jest w tym wszystkim takie cudowne... że nawet ten fragment całej historii może przekazać tyle mądrych myśli.
    Zuziu, przepraszam za długość tego komentarza. :(
    Twoja Hania <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam komputer, życie jest piękne, koniec wakacji, więc może jednak nie jest piękne, ale ja jestem tu i zamierzam napisać twórczy komentarz, który i tak będzie żałosny.
    Nie umiem pisać komentarzy na telefonie. Co poradzić, nie lubi mnie. Złośliwość rzeczy martwych.
    Byłam tu i tam, a gdzieś w buforowym świecie powstały „Kolorowe Pryzmaty’; piękne – bo jakżeby inne – rozdziały i konto na asku – wielki powrót, rozumiem.


    Serafina… Śliczne imię.

    Śmierć w każdym przypadku jest bolesna, ale co ma powiedzieć taki maluch, który nawet dobrze nie zasmakował życia? Czy taki był dla niego plan? Podobno wszystko dzieje się po coś… To trudne do zaakceptowania. I Francesca. Aniołki nie umierają. „Życie zmienia się, ale się nie kończy”. Takie odejście jest najpiękniejsze. Zasnąć i już się nie obudzić. Chociaż… Strasznie się tego boję. Nicości.
    Wierzę, że Fran wygra. Choroba nigdy nie jest łatwa, rzuca kłody pod nogi, ale nie jest niepokonana. Teraz to Serafinka będzie się nią opiekować. Nie katuj jej, Zuziu, ona i Marco muszą mieć rodzinkę.

    German jest idiotą, czyli nic nowego. Violka będzie musiała szukać sobie nowej cioci/mamy/osoby do wyżalania się na życie, bo León mnie chce, ale nie chce, choć go chce, ale nie chce. Niepotrzebne skreślić.

    Angie i Pablo : 3 Do dzisiaj nie wiem skąd ta ilość napływających fanek Germanie, skoro Pablangie to takie doskonałe połączenie. Wiem, wiem. Ideały nie istnieją. Ale są oni i Naxi, więc to prawie to samo.
    Myślę, że pięknym prezentem jest znalezienie swojego Anioła Stróża na Ziemi (jak w „Pozwól mi odejść” – nie patrzę na tytuł, bo będę ryczeć; to wciąż najpiękniejsze, co czytałam). I po kiego taki przyrąbny German, jak obok jest ktoś, dla kogo jest całym światem. Cóż, zdawało się, iż tatuś Violki również może uchylić jej nieba. Ale teraz widać, że tylko po to, by wypalić jej oczy.

    EWRYDEJ AJM SZAFYLYN. To nie Sebuś, tylko gorący Brazylijczyk w oczojebnych rureczkach i bajecznym kapelutkiem. Znaczy, chyba. Moje zdolności detektywistyczne są marne, ale ty o tym wiesz. Rudy murzyn to dobre połączenie. Serio, kocham Bromi. Pasują do siebie jak ja do lodówki. Best couple ever.

    Lu, no co ty robisz, nie kasuj tego. Błyskawiczne usuwanie to tylko na moim telefonie. Do samej Diemiły mam wahania nastroju. Wiadomo, ja to dziecko Diegary, jednak ich połączenie jest trafione, nawet ekstrawaganckie ;> No a tutaj są przecudowni <3
    Nikt nie jest całkowicie zły. Czasami po prostu się gubimy, wierzymy w to, co niepotrzebne albo nie wierzymy w ogóle. I wcale nie trzeba naszego przeciwieństwa żeby się odnaleźć. Jeśli się zmieniać to tak, by nie stracić naszej prawdziwej duszy.

    Rozczuliłabym się rozmową Diegusia i jego przyjaciela (jesteś mistrzynią dialogów), ale ostatni fragment zwalił mnie z nóg – i tak leżałam. Nie mów, że trafiła mu się Lu! Może niech jednak leci do tej Violki. Nikt nie będzie za nią płakał. To nie vpl, tu nikt nie chyli czoła Tince. Rozwalaj wszystkich, tylko nie Diemiłę. I Naxi. I Pablangie. I Marcesci. I Lary z kochanym Andrzejem. I Bromi. I Lenarico. To trudniejsze niż sądziłam…

    Wiesz, najlepiej ich zostaw.

    Tak patrzę sobie w lewo i tytuł rozdziału czterdziestego drugiego niezwykle przypadł go gustu mym oczom o wdzięcznym kolorze krzaków. Czy to już….? ;>

    Od Ciebie zależy, czy czterdzieści dwa zostanie moją ulubioną liczbą! Chcesz tego?

    Nie oczekuj, że będę wytykać Ci jakiekolwiek niedociągnięcia. Jesteś bezbłędna. Ale anioły tak mają, Zuzka. Ideały nie istnieją, ale każda zasada ma wyjątek. Tak bardzo lubię czytać Twoje dzieła. Nie powiewa tandetą, dialogi i opisy są realistyczne, mogłoby się to czytać i czytać… A na tym polegają właśnie dobre książki, prawda?

    A wierz, że cokolwiek napiszesz to i tak wyjdzie doskonałe. Nawet Twoje odpowiedzi na asku lubię czytać XD To musi być miłość. Jak Natka i Maxi bez włosów.

    Kocham Cię. Tak bardzo, jak Maxi Natkę, jak Marta Facu, jak Shrek Fionę, jak Mort Króla Juliana. Bardzobardzobardzo! <3

    Pisz dalej, Aniołku. Jesteś rewelacyjna <3

    OdpowiedzUsuń