piątek, 5 września 2014

Rozdział Czterdziesty Drugi: Bo wreszcie...

Marci. 
Bo komu innemu mogę zadedykować ten rozdział, jak nie Tobie? 
Bo "proście, a będzie wam dane".
Bo zawsze mogę na Ciebie liczyć - w każdej sprawie.
Bo zawsze mnie wspierasz samą swoją obecnością.
Bo zawsze we mnie wierzysz.
Bo zawsze mnie inspirujesz i motywujesz.
Bo jesteś.
Bo byłaś.
Bo będziesz.
Bo - w r e s z c i e - obiecałam Ci ten rozdział i obietnicy dotrzymuję.
Bo Cię kocham.
Bo tak.


If we could see tomorrow
What of your plans?
No one can live in sorrow -
Ask all your friends.


Zabawna rzecz z tym zaufaniem. Teoretycznie przypomina prezent. Wszystkie powody - by zaufać, wszystkie chęci - te dobre, wszystkie oczekiwania - od których się sporo wymaga, wszystkie wspólnie spędzone chwile - które zapewniają, że zasługują; wszystko to - nawleka się na nić związku, koralik po koraliku, tworząc coś w rodzaju naszyjnika. I oddaje. To w końcu zaufanie.
Ale jest jeszcze zazdrość. Strasznie podła istota, która niezmiernie - i z bliżej nieznanych przyczyn - lubi rozszarpywać ten podarunek w strzępy. Oczywiście, że nie problem go związać. Ale czasem jakiś paciorek się zgubi, wiadomo. Ucieknie w cień, schowa się w kącie. Wturla pod szafę, zginie między szczelinami podłogi - odzyskać się nie da. A przez to cały sznur tych drobnostek staje się dziwnie niepełny. Szczerby po straconych kawałkach zaufania zawsze będą widoczne niezależnie od tego, jak bardzo będzie chciało się ich nie widzieć.
Bolą. Nie do końca wiadomo - dlaczego, po co i czemu tak bardzo.

Pytaj, i tak ci nikt nie odpowie.

Park rozbrzmiewał melodią porannych ptasich nawoływań, głośnych i pełnych tej nieuzasadnionej radości, od której drzewa zdawały się drżeć w posadach. Ranki były tu jakieś dłuższe, bardziej leniwe niż w dusznym mieście, gdzie dzień wpychał się zaraz po nocy, nie dając prawie czasu na przyzwyczajenie oczu do oślepiającego światła. Tu wszystko przebiegało jakoś łagodniej. Na listkach krzewów wciąż wisiały krople rosy, łapiące trochę z każdego koloru, którym wschodziło słońce. Polubił te wschody, bo każdy kolejny był jak obietnica, że jeśli tyle czasu się dało - to dalej też jakoś pójdzie. Zwłaszcza, że faktycznie było lepiej. Nie mówiła nic, ale było. Bał się w to uwierzyć, żeby przypadkiem nie rozczarować się boleśnie, ale na pewno nie było już tak źle. Zbyt często się śmiała jak na to.
Zbyt często.

Choroba to dużo. Dużo, prawda? A jednak życie uznało ten jeden problem za niewystarczający. On musiał jeszcze doświadczyć innego, palącego uczucia, rodzącego się z każdym dniem na nowo. Ostre kiełki zazdrości zaciskały się na jego karku, a zabawny, uroczy - dziwny, czyj?... - głosik z tyłu głowy opowiadał wciąż od nowa fascynującą historię pewnych szczupłych dłoni, splatających się na plecach innego faceta i ust, które go obdarzały najpiękniejszym uśmiechem. Nie wspominając już nawet o ustach tego natręta, które trafiły kompletnie nie tam, gdzie powinny.
Paranoja. Hmm.
Egoizm? Może i tak, może i nienawidził tego uczucia w sobie, może czuł niechęć do siebie za takie myśli, które jawiły się prawie okrucieństwem w obliczu tego, jak wiele wycierpiała i ile mogło być jeszcze przed nią. Wiedział to! Znał na pamięć. I powinien odpuścić - ale to bolało, cholera, jeszcze bardziej.

Znów westchnął i znów odpowiedziała mu jedynie cisza - o tej godzinie nie było jeszcze gości, może i dobrze. Klęska nie boli aż tak, kiedy nie ogląda jej nikt poza gromadą wróbli, świergoczących u stóp schodów. 
- Co tu tak sam siedzisz?
No i ona.
- Czemu nie wejdziesz? - Zbiegła z kilku dzielących ich stopni i przykucnęła obok. Oczy jej lśniły, a czapka z daszkiem przekrzywiła się mocno na bakier. Poprawiła ją niedbałym gestem, a potem szybko wsunęła dłonie w jego ręce, uśmiechając się tak, jak zwykle.
Zakaszlał, obracając głowę na bok.
- Wszedłem.
- Tak? Kiedy? Nie widziałam cię - oświadczyła pogodnie, przysiadając na brzegu schodka.
- Nic dziwnego, byłaś zajęta. - Nutka goryczy napięła się w jego słowach jak struna, w każdej chwili mogąca się zerwać. Drgająca, oczywista i jednocześnie desperacko pragnąca wcale nie wychodzić na jaw.

Jakiś wróbel wskoczył z rozpędu w zapomnianą kałużę i teraz otrzepywał się dziarsko, wygładzając mokre piórka.

Ścisnęła mocno jego palce.
- Muszę ci coś powiedzieć.
- Nie wiem, czy chcę tego słuchać.
- Bo wreszcie... Marco, że co proszę? - Zamrugała niepewnie, jakby wyrwał ją ze snu. - Co ci jest?
- Zupełnie nic. - Czuł się paskudnie, gdy patrzył na jej drobną twarz i czuł kościste palce w swoich dłoniach, a jednocześnie na ten obraz nakładał się inny, sprzed kilkunastu minut, który napełniał go niechęcią.
- Jesteś pewny?
- A usłyszę tę fascynującą wieść jako pierwszy? - spytał i tym razem nie pohamował też złości, która zadźwięczała w jego głosie.
- Nie mów do mnie jakimś szyfrem! Co ci znowu odbija? - Wyglądała na zaniepokojoną.
- Ależ nic. Jestem tylko świrem, dziwakiem jak w piosence Radiohead. Inni są lepsi. Zwłaszcza on.
- Kto? - Aż przechyliła się do przodu, wgapiając się zdumiona w jego twarz.
- Oświeć mnie, jeśli się mylę - obściskiwałaś się z więcej niż jednym?
- Zwariowałeś. Do końca cię pogięło.
- No pewnie, że mnie pogięło. Nie wiem, czemu zawracasz sobie mną głowę. Gregory jest przystojny i ma chyba coś, czego mi brakuje. Nie, nie chyba. Na pewno.
- Ty chyba chcesz, żebym cię kiedyś naprawdę udusiła. - Puściła jego ręce i oparła się o schody, patrząc na niego z politowaniem. - To przestaje być śmieszne.
- Miło, że ciebie to bawi!
- Ile razy mam ci mówić, że jest moim lekarzem? Sto? Pięćset? Dzień w dzień, co pięć minut? - Zacisnęła zęby, uderzając nerwowo palcami o płytki.
- Fran, on cię pocałował.
- W policzek. Od kiedy to zbrodnia?
- Czy ty siebie w ogóle słyszysz? - Wyprostował się gwałtownie. - To nie jest normalne!
- Jedyny lekarz, który nie może pocałować swojej pacjentki, to weterynarz - oświadczyła refleksyjnym tonem, przewracając oczami.
- To w ogóle nie jest zabawne.
- Marco, jakbyś mnie posłuchał, to też byś uznał ten swój wybuch za zabawny. Bo on...
- Mam to gdzieś! Daruj, Fran, nie powinienem na ciebie krzyczeć - jęknął. - Ale on ma cię leczyć, a nie podrywać.
- Czemu nie dasz mi dojść do słowa?
- Dam. Mów.
- W sumie to chyba są dwie wiadomości, dobra i zła - prychnęła, uśmiechając się kpiąco. - Od której mam zacząć?
Puls mu niespokojnie przyspieszył.
- Złej.
- Nie będziesz się mógł tak uroczo wkurzać na Gregory'ego. A ja nie będę mogła odpierać jego zalotów do końca życia.
- Co, znalazł sobie dziewczynę? - spytał ponuro.
- Nie. Zrobił kawał dobrej roboty. Leczenie daje rezultaty, rozumiesz? - I tym razem głos jej się zatrząsł, ale nie próbowała tego kryć. - Naprawdę. A jego po ostatniej... klęsce... bardzo to ucieszyło. Nie tylko dlatego, że chodzi o mnie.
- Boże, Fran... - Chyba w życiu nie czuł się tak głupio. I nie był aż tak szczęśliwy. - Przepraszam.
- Nie wiem, czy chcę ci wybaczyć - naburmuszyła się ostentacyjnie.
- Chcesz. Do końca życia nie możesz mieć na mnie focha.
- No bo wiesz... - Dawne iskierki wróciły na właściwe miejsca w jej oczach. - Wydaje mi się, że niebezpieczeństwa już nie ma. Możesz więc ze mną zerwać czy coś, jeśli... - Nie skończyła, porwał ją w ramiona i całował tak długo, aż zabrakło jej tchu. - Jasne. W takim razie ty mnie zabij, skoro rak nie daje rady.
- Dobra, nic już nie mów. - Objął mocniej jej drobną sylwetkę, gładząc delikatnie trzęsące się ramiona. Śmiech i łzy - teraz dla nich to było całkiem normalne połączenie, podobnie jak gwałtowne przeskakiwanie z jednego nastroju w drugi.
W jednej chwili opierała brodę o jego ramię i wtulała się w niego z całym zaangażowaniem, a już w następnej szturchnęła go mocno w brzuch, odsuwając się gwałtownie.
- Zmieniłam zdanie. Ja zabiję ciebie.
- Jasne. Zrób ze mną co chcesz. - Uśmiechnął się bezradnie, ale nieco zaniepokoiło go jej mordercze spojrzenie. Odwrócił się i zobaczył to, co ona.
- Ciebie o coś poprosić - warknęła, ale złość przecież nie zagościła na długo w jej oczach. Zniknęła, zanim jeszcze zdążyła zerwać się ze schodów i wpaść prosto w wyciągnięte ramiona Camili.


                                                                                                     ***


I niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoimi rozumami, 
a ja z moją miłością niech sobie będę głupi.
~Edward Stachura


- Zakład pogrzebowy "Radość" - w naszych trumnach wyglądasz jak żywy! W czym mogę pomóc?
- Zawsze lubiłem pana poczucie humoru.
- Lata ciężkiej pracy, młody człowieku.
- Natalka jest?
- A to zależy, kto dzwoni.
Westchnął.
- No właśnie ten, którego ona nie chce widzieć.
- Rozumiem. - W słuchawce na moment zaległa cisza. - Maxi, szkoda mi cię, chłopie, ale sam widzisz...
- Widzę.
- Czekaj. - Coś zaszumiało i z oddali dobiegły strzępy rozmowy. "...najpierw z Whiskey...""...weź parasol..." "...nie ma szans...", "...uparciuch...". Potem trzasnęły drzwi.
- Dobra. - Tubalny głos znów zabrzmiał wyraźnie. - Chyba jest twój szczęśliwy dzień. Właśnie wyszła.
- I co w tym szczęśliwego? - zdziwił się.
- A ja cię miałem za inteligentnego faceta. - W jego tonie rozbrzmiała kpina. - Jeśli teraz przyjdziesz i zaczekasz, to ona po powrocie nie będzie się mogła wymigać od spotkania z tobą.
- A skąd pan wie, kiedy wróci?
- Za jakiś dwadzieścia minut. Góra pół godziny. Poszła tylko z psem.
- Od kiedy wy macie psa?
- Odkąd przybłąkał się tu taki jeden kundel. Powinien być dawno w schronisku... Miałem go odwieźć, ale zaczęły mi jęczeć. Wiesz, jak to jest mieć trzy baby w domu?
- Wiem.
- Więc pewnie to znasz. Jak się zgrają, to poradzą człowieka wykończyć. W sumie to najgłośniej Lenka jęczała... - mruknął mężczyzna. - A teraz sobie pojechała na wakacje i zostawiła go Natce, więc ona się nim zajmuje. Właściwie to nie fair, bo obie miały lecieć, ale ktoś musiał... Czy ja cię nie zanudzam, chłopcze?
- W życiu. - Oderwał wzrok od okna i spojrzał na kalendarz. Prawie zapomniał o tym, że kilkoro z jego przyjaciół wybrało się z wizytą do Włoch. I zdał sobie sprawę, że równie dobrze Naty mogła polecieć z nimi, a że nie poleciała - to tylko zbieg okoliczności. No chyba, że faktycznie los coś tu pokombinował i tak miało być? Poczuł przypływ nadziei czy czegoś w tym rodzaju, co chwilowo przysłoniło zniechęcenie i poderwało go na nogi.
- No i leje - zauważył pan Perdido po drugiej stronie. - Wiedziałem, że tak będzie. Zmoknie.
- To mam wpaść?
- Nie zadawaj mi takich pytań, Maxi.
- A jak ona pana zabije?
- Metr dziesięć czystej złości. Plus sześciokilowy pies. Myślę, że mam jakieś szanse na przeżycie. Poza tym... czy ja cokolwiek z tobą uzgadniałem?
- Czyli jak wpadnę za... dajmy na to, piętnaście minut... to pan nic nie wie o żadnym telefonie ode mnie, tak?
- Jakim telefonie?
- Dziękuję.
- Nie ma za co, serio. To drobiazg. Powiedzmy, że wisisz mi jakieś piwo.
- Nawet cały sześciopak. Nie ma sprawy.


Nie tyle lało, co ledwo kropiło. Ale i ta mżawka była dość denerwująca, gdy niesiona wiatrem wciskała się do oczu, utrudniając widzenie. No i nadawała wszystkiemu jakiś posępny nastrój. Trudno. I tak nie miał czasu na przejmowanie się tego typu błahostkami.
Deszcz schodził na dalszy plan w obliczu paru istotnych elementów.
Jak ten dom. 
I ogród z huśtawką, kołysaną leniwie przez wiatr z głośnym skrzypieniem. Z drewnianego oparcia na siedzenie skapywały krople, ale to nie przeszkadzało cieniom wspomnień - tamtych wspomnień - huśtać się na niej nadal - ramię przy ramieniu, roześmiani i beztroscy.
I te schody.

- Pożegnaj się pierwszy.
- Nie, ty.
- Nie lubię się żegnać. Powiedz "do widzenia" jako pierwszy.
- Do widzenia jako pierwszy.
- Nie dosłownie! - śmieje się, tak łatwo ją rozbawić. Chociaż przy żartach Andresa zwykle zachowuje pokerową twarz - a z jego się śmieje. Przypadek?
Tak, przypadek.
- To co? Żegnaj, cześć, do zobaczenia, ciaoau revoir?
- Twój francuski jest straszny.
- Taa. No to idę! - Macha jej z dołu, kieruje się w stronę furtki, ale nie robi nawet dwóch kroków, a już - wraca, przeskakując po dwa schody i cmoka ją jeszcze z rozpędu w policzek. Tuż obok ust, o cal, blisko - ale nie dość blisko.
- Cześć. - Umyka zaraz przed jej rozbawionym spojrzeniem, ale kątem oka dostrzega, że ona nie wchodzi do domu, tylko wciąż stoi jak wmurowana. Stoi, dotyka tego policzka i uśmiecha się szeroko w zapadających ciemnościach.

I te zawsze otwarte drzwi.
- Jeden mądry - skomentował z fotela ciemnowłosy mężczyzna w okularach, mając chyba na myśli jego kurtkę przeciwdeszczową. Wziął ją na wszelki wypadek. No i może też dlatego, że mama mu kazała. - Zaczekasz na nią w pokoju?
- Chyba. - Wzruszył ramionami.
- Jak się nazywa film, w którym grał Eminem? Ósma - co?
- Mila.
- Cztery litery, pasuje. - Pokiwał głową. Ten facet miał zawsze w zanadrzu jakąś krzyżówkę, w zasadzie nigdy nie widział go w innej pozycji, niż schylonego nad gazetą z łamigłówkami. Chyba, że młodsza z córek mu ją akurat podkradła - wtedy sięgał po zbiór sudoku albo inną rozrywkę umysłową.
Lubił takie rzeczy, ale wcale nie był aż takim nudziarzem, jak mogłoby się wydawać. To on nauczył Lenkę podstaw karate, a obie siostry - gry na gitarze.
No i miał to ciekawe, nieco mroczne poczucie humoru.

Zawiasy w drzwiach nawet nie skrzypnęły, ktoś je wreszcie naoliwił. Ale poza tym nie zmieniło się nic.
Do tego stopnia, że czuł się niemal dziwnie w tym pokoiku o białych ścianach, w którym spędzili tyle godzin gadając i słuchając muzyki. Wszystko było tak boleśnie znajome - porzucona na oparciu krzesła bluza, stos kolorowych słuchawek, gitara i wzmacniacz, samotny kaktus w oknie, "Śpiew świerszcza polnego" obok poduszki.
Szereg książek o zaczytanych okładkach, plakat Beatlesów z postrzępionymi rogami, nawet pluszowy miś bez oka - wyglądały jakoś sentymentalnie, jakby widział je ostatnio wiele lat temu, a nie na początku czerwca.
W tym wszystkim brakowało tylko tego, co nadawało wszystkiemu sens. Czyli tak naprawdę nie było niczego. Ale liczył na to, że jakąś część sensu jeszcze zdoła odratować i pozbierać do kupy. Że słowo "koniec" nie istnieje w ich słowniku, zwłaszcza niepoparte żadnym powodem. Tak, może był głupi i naiwny. Może nie potrafił wychwycić całkiem oczywistych sygnałów, znaków, gestów, niuansów - które powinny być jasne. Może przypałętał się tu na darmo. Może.
Ale może wcale nie.
Znalazł i siebie w tych czterech ścianach. Płyta McCartneya "New" (z tym napisem z neonów na okładce), którą dostała przecież od niego, leżała na samym wierzchu, jakby niedawno odsłuchiwana. Któraś z jego czapek zawieruszyła się jakimś cudem na biurku i wpasowała w chaos rozrzuconych papierów, poplątanych kabelków i innych drobiazgów. A za zakładkę w jakimś kryminale najwyraźniej robiło jego zdjęcie, co stwierdził z zaskoczeniem, otwierając książkę przez przypadek. Pasowałoby bardziej do horroru. Trochę rozmazane, zrobione w jakimś autobusie?... Miał rozwalone na wszystkie strony włosy, policzek przyklejony do szyby, w jednym uchu słuchawkę, usta uchylone. Ogólnie mówiąc - wyglądał jak debil. I spał.

Po raz kolejny po domu rozniósł się huk otwieranych i zamykanych drzwi wyjściowych, a on pospiesznie odłożył trzymany przedmiot i spojrzał w lewo akurat na tyle wcześnie, by zobaczyć jasną kulkę futra, wpadającą jak burza do pokoju. Miało toto uniesione czujnie uszka i oczka jak brązowe guziki; na komicznie krzywych łapkach podskakiwało u jego kolan, zanosząc się piskliwym szczekaniem. Ukucnął więc i potarmosił mokry, złotawy łebek, uśmiechając się wbrew woli.
- Śliczna jesteś, mała - poinformował zezowatą bestię, na co ta zareagowała entuzjastycznym machaniem ogonem. A potem uniósł głowę i uśmiechnął się ponownie - tym razem do Naty, która stała w drzwiach ze smyczą w ręce i konsternacją na twarzy. Podkoszulek miała mokry od deszczu, włosy w jeszcze większym nieładzie niż zawsze - jeśli to w ogóle możliwe - a w oczach coś takiego, co wbrew jego oczekiwaniom nie wskazywało na niechęć. Raczej na zagubienie.
- Chodź, Whiskey - poprosiła prawie spokojnym tonem, patrząc nagląco na psinę. Wzięła ją na ręce i wyraźnie odetchnęła, jakby bliskość zwierzaka dodała jej sił.
- Nie uważasz, że mamy sobie dużo do powiedzenia? - Wyprostował się powoli, czując w piersi jakiś wściekły łomot.
- Nie. - Odwróciła się i poszła do salonu, gdzie z miejsca spiorunowała wzrokiem swojego rozbawionego ojca.
- Ale ja tak. I porozmawiamy. - Zbity nieco z tropu podreptał za nią aż do drzwi, za których klamkę złapała nerwowo. Nakrył jej dłoń swoją, przytrzymał i spojrzał niemal błagalnie. - Proszę. Bo oszaleję.
Wpatrywała się niepewnie w ich ręce przez długą chwilę. Wreszcie rozprostowała palce.
- Muszę jeszcze iść na zakupy - mruknęła, odwracając się do wieszaka.
- Tym razem weź parasol! - zawołał natychmiast głos z pokoju. - Jak będziesz chora, twoja matka mnie zabije. A jak będziesz nieszczęśliwa, to ja będę musiał zabić tego, kto cię unieszczęśliwia. W tym przypadku ciebie, bo ten chłopak ma dobre chęci. Więc nie unieszczęśliwiaj sama siebie i weź parasol, parasole są cholernie romantyczne.
- Brutus - warknęła, zapinając suwak kurtki. - Nie lubię parasoli - dodała cicho, otwierając drzwi.
- Wiem, że nie lubisz. - Wyszedł za nią, hamując wybuch śmiechu.
- Wiem, że wiesz. - Zerknęła na niego i szybko odwróciła wzrok.
W szarych smugach padających kropel romantyczności było aż nadto. Niezręczności też dużo.
Najwięcej milczenia.


                                                                                                ***



- Przecież jestem w ciąży.
- Wiem o tym. - Kładzie dłoń na jej brzuchu - płaskim jeszcze, ale skrywającym już ten zlepek komórek, dla którego imienia szuka zawzięcie w różnych kalendarzach. Pięć palców, rozłożonych szeroko, ciemnieje na jej bladej skórze; twarde opuszki wbijają się w nią delikatnie. Przykrywa swoimi dłońmi, zatrzymuje, dociska. Nie puszcza.
- Więc spełnij moją prośbę i wyprowadźmy się stąd.
- Nie mogę.
- Możesz - koryguje łagodnie, wbijając paznokcie w jego żylastą rękę. - Nie wymyślaj bajeczek, możesz. I zrobisz to, o co cię proszę.
- Ale...
- Nie kochasz mnie - stwierdza obojętnym tonem, chociaż jej serce ściska się boleśnie jak zagarnięte twardą pięścią.
- Kocham.
- Jesteś pewien?
- Jak niczego. - Biegnie dłonią do jej talii, przygarnia, przyciąga do siebie - i udowadnia, że kocha. Tak, umie to robić jak nikt inny.

- Zabierzesz mnie do Barcelony - decyduje później - nieco, ile dokładnie? Oni czasu nie liczą.
- Dlaczego, Tin? Skąd nagle ci się to wzięło?
- Nagle? - Unosi się na łokciach, gołą skórę obiega nieprzyjemne zimno. - Nie chcę tu mieszkać, wiesz o tym. Źle mi tu. Zabierz mnie do Barcelony.
- Tin, to naprawdę nie jest najlepszy pomysł. - Dlaczego on tak lubi te dziwne zdrobnienia? Nikt nie nazywał i nie nazywa jej tak, tylko on.
We wszystkim buntownik, nawet w wymyślaniu imion.
- Duszę się w tym mieście. Jest obce. Ludzie są obcy, wszystko... - Zatacza chudą ręką jakiś nieokreślony okrąg. - Chcę do Barcelony.
- Dopiero co się tu przeprowadziliśmy...
- O co chodzi? - pyta ze złością. - Zawsze mówiłeś, że Barcelona to najpiękniejsze miasto, jakie znasz. Teraz nagle już tak nie uważasz?
- Ale tu mam...
- Narkotyki. I ją. - W jej słowach jest niebezpieczna nuta, czająca się jak tygrys przed skokiem.
- Przecież ci mówiłem, że jej nie kocham.
- Ale kochałeś.
- Wiesz, że to przeszłość - mówi uspokajającym tonem, znów wyciągając rękę w stronę jej brzucha. - To jest ważne. Ty, ja. I on.
- Albo ona. - Przysuwa się bliżej, trąc nosem o jego ramię. W zgięciu łokcia majaczą blednące siniaki. Znikną. To ostatni raz, tak jej powiedział. To już przeszłość, więcej się nie powtórzy. Dlaczego miałaby mu nie wierzyć?
- Pierwszy zawsze jest syn.
- Kto ci takich głupot nagadał? - prycha, wciąż obejmując go mocno.
- Wiem to. Będzie taki jak ja. Wspaniały.
- Przede wszystkim skromny. - Muska tatuaż na jego barku - oko, wytrzeszczone i szkliste, z wyraźnie narysowanymi żyłkami krwi wewnątrz białek i jakimś japońskim symbolem wtopionym w czerwoną tęczówkę. Rysunek jest dziwny, ale ma go od dawna, nigdy nie spytała o szczegóły z nim związane. - Wyjedziemy do Barcelony? - zaczyna od nowa tę śpiewkę, tonem przypomina marudzące dziecko. - Skoro nie prochy... i nie o n a... To nic cię tu nie trzyma. Nas. Nic nas tu nie trzyma, wyjedźmy.
- Tin...
- Wyjedziemy?
- Tak. - Jego szczęka drga tylko nieznacznie. - Wyjedziemy.
- I nie wrócimy już tu? - upewnia się niespokojnie.
- Dlaczego mielibyśmy nie wrócić?
- Bo nie. Bo to miasto pokus - syczy przez zaciśnięte zęby. - A ty już nigdy nie weźmiesz ani grama. I jej też nie kochasz. Więc nie mamy po co wracać.
- W sumie... racja.
- Czyli wyjeżdżamy na zawsze?
- Na zawsze. - Ściska jej palce w smagłych dłoniach.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.

- Obiecałeś! - Drobnym ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm. Czyjeś dłonie zacisnęły się na jej ramionach. Otworzyła oczy, napotykając jego uważne spojrzenie.
- Nie krzycz - poprosił spokojnie, nie puszczając.
- Nie krzyczę. - Musiała przysnąć na fotelu. A przecież było jeszcze dość wcześnie. Popołudnie, nawet jeszcze nie wieczór. Chyba. Rzuciła wzrokiem na okno, ale bębniący w szybę deszcz pokolorował wszystko na szaro i dość skutecznie uniemożliwiał tym dokładniejsze określenie pory.
- Krzyczysz.
- Jakiś koszmar. - Machnęła ręką, ale od patrzenia na jego twarz robiło jej się dziwnie. Ciężko.
Zwłaszcza, że minione wspomnienie było tak namacalne... Tak realne.
- Już dobrze - mruknął, zamykając ją w uścisku. Przylgnęła mocno do jego piersi, oddychając z trudem.
Obiecał. A nigdy nie dotrzymał żadnej obietnicy. Nigdy.
- Nie chcę tu być - powiedziała do niego, szarpiąc gwałtownie za przód jego ciepłej bluzy, na którym zaciskała drobne pięści. Odparł jej spojrzenie ze stoickim spokojem, przyzwyczajony do jej huśtawek nastrojów. Miała jakieś tam problemy psychiczne, choć nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć, na czym polegały. Po tym, co przeszła, ciężko się dziwić, naprawdę.
Czasem martwiła się o niego jakby był dzieckiem, czasem ignorowała go jak obcego. Czasem miała świat i ludzi w dupie, czasem przejmowała się wszystkim. Czasem chorobliwie spokojna... Ale miewała też swoje wybuchy. Niegroźne, ale dosyć niepokojące.
O dziwo, nigdy nie przeszkadzało jej to w pracy. Była naprawdę dobrym lekarzem. A samej sobie pomóc nie umiała.
To jedna z zagadek, na które nie ma logicznego wyjaśnienia.
- Gdzie nie chcesz być? - spytał, tłumiąc westchnienie. Znał ją... Ale nadal nie do końca rozumiał.
- Tu. W Buenos. Pojedziemy do Barcelony.
- Serio, mamo? - W jego przejrzystych oczach mignął sceptycyzm.
- Serio. Do mojego miasta... mojej ojczyzny. Urodziłeś się tam... Pamiętasz cokolwiek?
- Niewiele. - Ciemne brwi zbiegły się w zastanowieniu. - Wyjechaliśmy jak miałem... siedem lat?
- Siedem - przytaknęła, kalkulując w myślach. Dwa lata w Buenos - lata miłości. Siedem w Barcelonie - lat nieba. Siedem lat w Buenos - lat piekła. I kolejne pięć, nadal tu - w Argentynie, oddzielonych od reszty czerwoną granicą samobójstwa. Lat pustki. 
Razem dwadzieścia jeden. Czyli czas na zmianę.
- Chcę, żebyśmy się stąd wyprowadzili. Raz na zawsze - oznajmiła zdecydowanym tonem, poprawiając się w niskim fotelu. Wciąż kucał obok, nieco zdumiony, ale nie aż tak bardzo, jak powinien być.
- Do Barcelony, tak?
- Mam tam dom moich rodziców. Nic nie stoi na przeszkodzie.
- A co z moimi studiami?
- Tam też są uczelnie.
- Ale... - Zagryzł usta, coś go dręczyło.
- Diego. Nic cię tu nie trzyma - powiedziała spokojnie, ni to pytająco, ni - twierdząco. Wbijała w niego uporczywe spojrzenie, jakby czekając na zaprzeczenie, odmowę.
- W zasadzie to... - Spojrzał w sufit, wyłamując palce. Sekunda, dwie, trzy. Dziesięć. Odetchnął. - W zasadzie to prawda. Nic.

Powiedz, czemu pod n i c tak często kryje się w s z y s t k o?


                                                                                     ***




Take me down to the river bend
Take me down to the fighting end
Wash the poison from off my skin
Show me how to be whole again



- Porozmawiaj ze mną. I nie, nie mów, że nie mamy o czym! - zastrzegł. - Nie wmówisz mi, że to normalne - zamknąć się w pokoju i nie wychodzić.
- Nie próbuję ci niczego wmawiać - mruknęła cicho, podchodząc do kasy. Zapłaciła, spakowała zakupy i ruszyła w stronę wyjścia.
- Daj mi to - poprosił, wyciągając rękę po reklamówki.
- Nie trzeba.
- Daj, no przecież...
- Nie jestem kaleką. - Zacisnęła mocniej dłonie na uchwytach.
- Będziesz się z tym szarpać sama tylko po to, żeby mi zrobić na złość?
- Nie próbuję zrobić ci na złość.
- Porozmawiaj ze mną! - Szedł za nią krok w krok. Deszcz tańczył na wietrze mgiełką drobnych, drażniących kropel, ginął w jej włosach i spływał po opalonych nadgarstkach, wysuwających się spod rękawów. - Czemu mamy się tak męczyć?
- Nie musimy.
- Ja zwariuję - wyjęczał, łapiąc się za włosy. - Jesteśmy dorośli, możesz więc nie zachowywać się jak dziecko? W Madrycie też nie będziesz się do mnie odzywać?
- W jakim Madrycie?
- Madryt. Duże miasto w Europie. Stolica Hiszpanii.
- Wiem. - Coś bardzo podobnego do uśmiechu drgnęło jej w kąciku ust, ale zaraz zniknęło. - Jak mogę się do ciebie nie odzywać w Madrycie, skoro będziesz w Meksyku?
- W jakim Meksyku? - zdumiał się dla odmiany on.
- Meksyk. Duże miasto w Ameryce Północnej. Stolica kraju o takiej samej nazwie.
- Jezu. - Roześmiał się nerwowo. - Dobra, zagięłaś mnie... A raczej zagięłabyś, gdybym faktycznie jechał do Meksyku.
- Bo jedziesz.
- Nie.
- No to lecisz. Bez znaczenia.
- Naty, czy ja ci nie mówiłem kilka razy, że do żadnego Meksyku się nie wybieram?
- Dlaczego? - Zatrzymała się gwałtownie, a on na nią wpadł. Chwycił ją za ramiona i złowił jej rozpaczliwe spojrzenie. 
Gdyby to był durny film, w tym momencie ich problemy magicznie by zniknęły, a świat taktownie odwrócił się tyłem, pozwalając im być sam na sam. 
W rezultacie - stali na chodniku, patrząc na siebie w popłochu i przy okazji tarasując przejście; ludzie omijali ich złorzecząc. A z samych spojrzeń wyczytać wiele się nie dało.
Wiatr uderzył w plecy dziewczyny wraz z falą deszczu i zwiał jej długi, mokry lok wprost na jego policzek. Machinalnie uniósł rękę i przycisnął go do ust, powalając, by na twarz wypłynął mu wyraz czułości. Cały czas jednak wpatrywał się uparcie w jej oczy. Na moment - sekundę, nie więcej - błysnęło w nich coś znajomego.
Szkoda tylko, że tym znajomym czymś był strach. 
Prawie od razu zastąpiony obojętnością, ale przecież jej ręce wciąż się trzęsły i niemal widział, jak szybko bije jej serce pod cienką kurtką.
Puścił ją, cofnął się.
- Co: dlaczego? - spytał cicho.
- Dlaczego robisz największą głupotę w swoim życiu? - Policzki zapłonęły jej rumieńcem, ale wzrok niespodziewanie pozostał chłodny i nieugięty. - Marzysz o tym. Chcesz tego. Więc czemu, u diabła? - Głos jej zadrżał. - Tak po prostu z tego zrezygnujesz?
- Już zrezygnowałem.
- Jesteś idiotą! - warknęła, ruszając znów przed siebie z ciężkimi reklamówkami obijającymi się o nogi.
- A ty nie chcesz mieć chłopaka idioty, o to tu chodzi? - zawołał za nią. - Ludmile by się to nie spodobało?
- Ludmiła nie ma z tym nic wspólnego.
- A ja myślę, że właśnie ma. Że znowu wielka "przyjaciółka" rządzi twoim życiem, a ty nie umiesz jej się postawić, bo...
- Przestań! - Przez jej twarz przeleciał jakby cień żalu. - To nie chodzi o to. Nie chodzi o nią! Ona ma większe problemy niż rozwalanie cudzych związków.
- A, czyli to jednak związek? - Złapał ją za rękę, chcąc zatrzymać, ale gwałtownie wysunęła ją z uścisku. Skrzywił się. - Ciekawa definicja tego słowa.
- Maxi, przestań, proszę cię. - Przyspieszyła kroku, ale tym razem nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
- Skoro nie Ludmiła, to... - Urwał nagle, zastanowił się nad czymś. - Czekaj. Mówiłaś ze sto razy, że Ludmiła się zmieniła, nie?
- Bo się zmieniła - wyjąkała, zdziwiona jego tonem.
- A to ciekawe, bo z listu wynika, że nadal cię poniża.
- Wynika?
- Bo napisałaś, że nazywa cię idiotką i mówi, że jesteś denerwująca. To bardzo w jej dawnym stylu.
- Napisałam tak? - powtórzyła po raz kolejny, jakby naraz zmieniła się w echo i potrafiła tylko odtwarzać jego słowa.
- Nie pamiętasz?
- Ja...
- Naty, kto napisał ten list? - spytał podejrzanie spokojnym tonem.
- Ja. - Znów sprawiała wrażenie zdenerwowanej.
- Jesteś pewna?
- Nie rób ze mnie kretynki - jęknęła.
- To czemu napisałaś co innego, niż naprawdę myślisz?
- Bo... - A jednak nie potrafiła znaleźć argumentu.
- A jak już jesteśmy przy robieniu kretyna z kogokolwiek... Mam jakoś dziwne wrażenie, że sama z siebie kretynkę w tym liście zrobiłaś. Celowo.
- Dzięki, to bardzo miłe z twojej strony. - Odwróciła wzrok i stęknęła znowu pod ciężarem zakupów. Ponownie wyciągnął po nie ręce i ponownie zignorowała ten gest.
- Wiesz, o co mi chodzi. Ty tak nie piszesz.
- Przecież napisałam! - zniecierpliwiła się.
- A jeśli z Ludmiłą to nieprawda, to cała reszta to też bujdy? - Stanął jak wryty, patrząc na nią z rosnącym zdumieniem. A ona, zamiast uciec, też się zatrzymała - może powinien wziąć to za dobrą monetę?... Położyła na moment reklamówki na ziemi, rozprostowując obolałe palce. - Wszystko? Cały ten list?
- A nawet jeśli, to co? - palnęła nerwowo i chyba zaraz pożałowała tych słów, bo wyglądała, jakby miała się zapaść pod ziemię.
- Przecież to bez sensu. - Niepewnie potarł mokry od deszczu policzek. - Po co miałabyś robić coś takiego? Rozumiem, żeby kłamać na swoją korzyść, ale... Czemu miałabyś mnie do siebie zniechęcać?
- Bo ja... - znów zaczęła i znów umilkła, czerwieniąc się tylko coraz bardziej.
- Masz mnie dość. Rozumiem. - Pokiwał głową, choć przecież nie rozumiał. Wciąż. - Jeśli nie chcesz lecieć do tego Madrytu ze mną, wystarczyło powiedzieć. Jeśli nie chcesz mnie już widzieć, też wystarczyło po prostu powiedzieć - syknął. - Przecież ci nie zabronię! Leć sobie sama albo z Fede czy kim tam chcesz, a ja wybiorę się innym samolotem, znajdę akademik jak najdalszy od twojego i będę cię unikał na wykładach. To może być trudne, ale gdybyś mi wcześniej powiedziała, jakoś dałbym radę i...
- Przestań gadać głupoty. Chcę cię widzieć. Chcę lecieć z tobą - zaprotestowała, chociaż tak cicho, że z trudem rozróżnił słowa.
- Jakoś ciężko mi w to uwierzyć. - Drobina ciepła zagościła w jego sercu, ale odgonił ją niecierpliwie. Wciąż nad tym wszystkim wisiał znak zapytania.
- Chcę, ale to nie ma znaczenia - dodała wreszcie, wyraźnie tocząc wewnętrzną walkę.
- Nie ma?
- Ty masz lecieć do Meksyku - powtórzyła znów z uporem. - Proszę cię, Maxi. Nie rezygnuje się z takiej szansy!
- I tylko dlatego, żebym ja poleciał do Meksyku, ty musiałaś zrobić coś takiego? - Coś kliknęło w jego głowie. Układanka złożyła się w całość, ale brakowało jeszcze jednego, istotnego elementu. - Powiedz mi tylko: dlaczego? Dlaczego ci aż tak na tym zależy?
- Bo zależy. - Podniosła zakupy z zamiarem odejścia, ale złapał ją za ramię.
- Nie, serio. Odpowiedz mi chociaż na to. Dlaczego tak ci zależy na tych moich studiach? - Bardziej niż na mnie..., ale tego już nie dodał.
- A dlaczego tobie nie zależy?
- Odpowiedz mi! Dlaczego tak ci zależy na tych studiach?
- A dlaczego miałoby mi nie zależeć? - Szarpnęła się, ale nadal zaciskał rękę na rękawie jej kurtki.
- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie! Dlaczego tak ci zależy na tych studiach?
- To nie musi mieć powodu.
- Musi! Dlaczego tak ci zależy, Naty?
- Puść mnie.
- Dlaczego?
- Bo tak. Puść mnie.
- Dlaczego tak ci zależy na tych studiach?
- Maxi, puść mnie. Proszę.
- To mi odpowiedz, do cholery! Dlaczego?
- Bo cię kocham, baranie! I chcę, żebyś był szczęśliwy! - wrzasnęła na pół ulicy, na ten jeden moment tracąc całe opanowanie.
I zaraz wlepiła wzrok w ziemię, speszona jak dziecko, które zrozumiało, że wykrzyczanych słów nie da się z powrotem wepchnąć do buzi.
A jego chyba trochę zatkało.

Słowa są głupie. Słowa są kruche. Słowa są ulotne, niepotrzebne i umieją wszystko zniszczyć. Jak więc możliwe jest, żeby dwa z nich potrafiły wskrzesić to, co przez chwilę wydawało się nie istnieć? Jak to możliwe, że dwa słowa zastąpiły szereg niedopowiedzeń, półprawd i tyle dni uporczywego milczenia? J a k? No jak możliwe jest, żeby na dwóch słowach urósł kawałek pięknego świata - nawet i wszechświata? Z własnymi galaktykami, gwiazdami i planetami? Z księżycami, krążącymi dookoła tych planet, z pasami planetoid, z własną historią, jak to z chaosu powstał Wielki Wybuch?

Coś w każdym razie wybuchło. Gwałtownie, choć bez żadnego dźwięku. W czasoprzestrzeni czy gdzieś tam, bo nawet i czas zgłupiał, stracił wszelkie uprawnienia, zapomniany i odepchnięty zszedł na drugi - albo dziesiąty - plan.

- Naty...

Krew chyba też wybuchła, eksplodowała gorącem - ale i jakimś triumfem. Wyparła pytania, odsunęła daleko niepewność, zgarniając dygoczące popioły barier i topiąc je w sobie.

- Natalka...

Dłonie nadal mu się podejrzanie trzęsły, gdy zanurzał je w mokrych lokach.

- Nataleńka...

A jej zakupy wysypały się z rąk.
Dwa słowa. 
Bo - bardziej?
Dwa spojrzenia. 
Bo - lepiej?
Dwa oddechy.
Bo - bliżej?
Dwa.
Jak dwa strumienie łez, które nie czekały na muzykę ani oklaski, tylko sobie popłynęły. Swobodnie i niepohamowanie, łącząc się w jeden, sklejając zziębnięte policzki, przeciekając przez palce, próbując wedrzeć między usta - już niepodobna. Ściekły jakoś bokiem, po brodzie, kapiąc na kurtki.
Zmieszane z deszczem, ciepłe jak ich usta, spokojne - już wszystko było na swoim miejscu. Każdy kawałek tego kruchego wszechświata, każda gwiazda i odłamek nieba. Komety odnalazły swoje szlaki, zapłonęły - na próbę. Planety zaczęły się kręcić w odpowiednim kierunku. Wszystko nabrało właściwego rytmu, zgodnego mniej więcej z ich jednakowym pulsem.
Tyle czasu, tyle strachu, wahania, wątpliwości - poszło na marne, rozpłynęło się w tym cieple i poszło sobie między bajki. Historie, do których naiwności nikt nie będzie chciał wracać.

I tylko jednego wciąż się bała - odległości. Odległość była przerażająca. Prawie z rozpaczą przyciągnęła go bliżej, blisko, tak blisko, żeby nie dało się już bardziej. I przekonała się, jak smakuje antidotum na ten jad, którym tak zawzięcie napełniała żyły dzień po dniu, niszcząc samą siebie. Samotność - najzjadliwsza trucizna ze wszystkich - została wyparta przez substancję o pięknej nazwie "Maxi", która tam zresztą zawsze była - zapamiętana przez organizm, wrośnięta w krew, nie dająca się wyszarpnąć. Teraz płynęła bez ograniczeń, produkując coś nowego - co to było? Szczęście? Zapomniała już, jak to wygląda. Nie była pewna.

Rok, dwa dni i czterdzieści siedem minut - to mało czy dużo?
Tyle czekali.
Ale pamiętali, przecież nie zapomina się takich spotkań. I choć brakowało tu słońca, truskawek, niezbędnych atrybutów szczęścia?... Choć wszędzie drżał tylko chłód i wilgoć - na ich policzkach, we włosach, na ustach - to przecież jeszcze nigdy łzy nie były tak słodkie, a deszcz tak gorący.

Czyli faktycznie szczęście? A może nie?

- Jezu, jaka ty jesteś głupia. - Nawinął jeden z jej ciemnych loków na palec i lekko pociągnął.
- Ty bardziej.
- Może. Ale uczę się na błędach. I jak następnym razem spróbujesz mi uciec, zamknę cię w piwnicy.
- Maxi... - szepnęła w jego ramię. - Ty nawet nie masz piwnicy.
- To w ogrodzie z malinami.
Roześmiali się oboje. Śmiech przychodził tak łatwo... Bez ucisku w gardle, bez trudu - szczerze.
Bo - wreszcie razem? Wreszcie wolni, choć tak długo zwodzeni przez los? Bo - wreszcie kompletni?
Wreszcie...
...szczęśliwi?
Mokrzy, objęci mocno, wciąż śmiejący się przez łzy.
Najszczęśliwsi. 

______________________________________________________________________

Nie, nie mówcie nic. Spieprzyłam sprawę po całości. Znowu. Po cichu liczę, że nie mieliście zbyt dużych oczekiwań co do tego rozdziału, bo on na pewno ich nie spełnia.
Moja kochana szkoła już robi wszystko, żeby odciągnąć mnie od pisania (chociaż! większość poprawek w powyższym rozdziale robiłam dzisiaj na wf-ie, nie ma to jak brać zwolnienie na pierwszych zajęciach...). Z Latawcami też wam zalegam, czasu coraz mniej, a łącząc to z moim nieznośnym lenistwem - otrzymujemy przede wszystkim potworne zaległości w komentowaniu. Zabijcie mnie, postaram się to nadrobić w ten weekend, ale niczego nie obiecuję. Czeka na mnie jeszcze to nieszczęsne "Przedwiośnie", za które wciąż nie umiem się zabrać.

7 komentarzy:

  1. JEZUS MARIA. <- kreatywnie.
    Zaraz napiszę ci piękny komentarz (zależy ile będzie trwało to moje zaraz, bo wiesz...) <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Wcale nie płakałam. Ani trochę. Miałam ku temu jakiś powód? No dobrze, tylko odrobinkę. Ostatni fragment zauroczył mnie w takim stopniu, że nie potrafiłam postąpić inaczej. Cóż, nie było to zależne ode mnie, ale cii. Dlaczego zawsze zaczynam od końca? Okej, nieistotne. Natalia i Maxi tworzą naprawdę niesamowite połączenie, stanowią jedność, tę nierozerwalną. Nie potrafię zrozumieć osób, które nie przepadają za tą parą, (zapewne tak samo, jak osoby, które kochają Leonettę, nie rozumieją mnie) no tak się po prostu nie da! Albo nie czytałam dokładnie, albo nie uwzględniłaś, co Maxi postanowił. Kurde: jedzie do Meksyku, czy z Natką? Eh, ja muszę to wiedzieć!
    Powracamy do początku?

    "Zabawna rzecz z tym zaufaniem. Teoretycznie przypomina prezent. Wszystkie powody - by zaufać, wszystkie chęci - te dobre, wszystkie oczekiwania - od których się sporo wymaga, wszystkie wspólnie spędzone chwile - które zapewniają, że zasługują; wszystko to - nawleka się na nić związku, koralik po koraliku, tworząc coś w rodzaju naszyjnika. I oddaje. To w końcu zaufanie.
    Ale jest jeszcze zazdrość. Strasznie podła istota, która niezmiernie - i z bliżej nieznanych przyczyn - lubi rozszarpywać ten podarunek w strzępy. Oczywiście, że nie problem go związać. Ale czasem jakiś paciorek się zgubi, wiadomo. Ucieknie w cień, schowa się w kącie. Wturla pod szafę, zginie między szczelinami podłogi - odzyskać się nie da. A przez to cały sznur tych drobnostek staje się dziwnie niepełny. Szczerby po straconych kawałkach zaufania zawsze będą widoczne niezależnie od tego, jak bardzo będzie chciało się ich nie widzieć.
    Bolą. Nie do końca wiadomo - dlaczego, po co i czemu tak bardzo."

    Kocham twoje wstępy. Są tak idealnie napisane, dopracowana w każdym calu.
    Matko, uwielbiam Fran. Nie tylko w twoim opowiadaniu. Nawet w serialu, jej postać wywarła na mnie spore wrażenie. Zawsze uśmiechnięta, uczynna. No, dobra - miewa gorsze dni, ale stosunkowo rzadko.
    Nie wiem, jak ty to robisz, ale z każdą publikacją, piszesz co raz lepiej.
    Dziękuję, że znosisz moje wypowiedzi, w których pełno jest niepotrzebnych przecinków. No co? To fobia! Spokojnie, wyleczę się. XD

    OdpowiedzUsuń
  3. boski rozdział
    czekam na następny
    pozdrawiam Olivia :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Najbardziej podobał mi się wątek z Marcescą, zabawny ;D
    Twój blog został dodany do spisu blogów o Violetcie na moim blogu! Pierwszy post z udziałem Twojego opowiadania: http://vilu-spis.blogspot.com/2014/09/1-12-bede-zawsze.html Zapraszam również do głosowania na blog miesiąca (TWÓJ BLOG ZOSTAŁ NOMINOWANY!): http://vilu-spis.blogspot.com/p/blog-miesiaca.html Pozdrawiam i życzę miłego dnia :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jesteś niesamowita...
    To co Tworzysz jest niesamowite...
    Brak mi słów.
    Dziękuję, po prostu dziękuję, że dla nas piszesz. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. PRZYSZŁAM SPÓŹNIONA, ALE JESTEM, DOTARŁAM, DLACZEGO ATAKUJĘ Z CAPS LOCKA?
    I tak czytam sobie kilkanaście razy. Co stąd wyjdę, to zaraz wracam. I podziwiam. Inaczej się nie da, słowo.
    A może to przez bufona? Miłość.
    Nigdy niczego nie zawaliłaś. Na cokolwiek bym u Ciebie czekała, zawsze wyczarujesz coś pięknego. I każde słowo jest na właściwym miejscu, tak idealnie komponuje się z innymi. Aj, ale słodzę. Ale nie da się inaczej. Nie mam pojęcia jak inaczej to opisać. Jest doskonale. No ludzie, ja zawsze doszukam się jakiejś rysy, czegoś, co mi się nie podoba, a tu nic. Wiesz, że Zuzka to synonim słowa ideał? Już udowodnili naukowo. Sprawdź w słowniku.

    Diego, jego matka, jego ojciec… To wszystko jest dla mojego mózgu strasznie poplątane, ja nie jestem dobrym detektywem. Ale jeśli to jest to o co mi chodziło, o co chodziło Tobie, to… Ekhem. So geniusz XD
    Chyba, że odgadłam coś innego. Chyba jestem mądra jestem głupia.

    No i ten.

    NAXIIIIIIII
    NAXIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII
    NAXIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII
    Słyszę jak Marciaczek się jara. Ja chyba bardziej. No ale NAAAAAAAXIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII.

    Ponad czterdzieści rozdziałów czekania, śmiechu, bólu (czyt. martwa ja na pocałunku Fedaty), bufonowania, nadziei, baśni, grzebieni, Jezu, malin, bananów, truskawek, Meksyku, Madrytu, seksownej klaty bufona, liści ŻYCIE JEST PIĘKNE. Co to za komentarz? Bez ładu to i bez składu. Kolejny TakiSobieKomentarz.

    Przeczytam chyba sobie jeszcze raz. Już wyszło tak ponad sto. Nie liczę, wcale.

    Lepiej tego napisać nie mogłaś. Teraz będę czytać to po kilkadziesiąt razy i robić „awww”. Pozbieram im te rozsypane zakupy, żeby się od siebie za wcześnie odrywać nie musieli. Za długo czekali. Niech się teraz przykleją i żyją dalej. Tacy sklejeni. Jak bliźniaki syjamskie ;> Z tym, że Natka to człowiek sukcesu, a Bufon jest… Ekhem, wiedziałaś, że istnieją czarne wiewiórki?

    Jejku, akurat leci „Give me love”. Ed Sheeran będzie w Polsce, wiesz? W dzień, który to ogłosili poszły od razu wszystkie bilety. Mogli poczekać aż uzbieram to ponad dwieście złoty. Jestem tylko bezrobotnym człowiekiem halo : c Nie stać mnie.

    To nie. Pojadę na Fiolka en vivo. Rzucę w Facu taboretem. To moje największe marzenie.

    Ewentualnie mogę rzucać jakąś maścią na porost włosów. Ale jeszcze wystąpią jakieś efekty uboczne i biedak będzie wyglądał jak wilkołak. Chociaż… może być gorzej? No chyba nie. Nie wiem. W każdym razie teraz Bufon nosi okularki, a moja samoocena podskoczyła wyysooookooo w górę. Chociaż on mnie dowartościowuje. Kocham cię, synu.

    Ale „wreszcie”. To piękne, że po tylu walkach z samych sobą, budowaniu więzi, poznawaniu własnej duszy i możliwości zrobienia wszystkiego dla drugiej osoby los (tutaj Zuzka) wreszcie na stałe zetknął ich drogi, by swobodnie mogli dalej sobie popłynąć.

    To dobry związek, bo bez żadnych fiolkowych „NIE UFAM CI, KOCHAM CIĘ, ALE IDŹ SOBIE, BO TAK NAPRAWDĘ CIĘ NIE CHCĘ, NIE ODCHODŹ, NO CO TY ROBISZ”, tylko zbudowany na stalowych fundamentach, po wielu próbach, które tak naprawdę są tylko małą częścią wszystkiego. Przed nimi kolejne dni, kiedy znowu będzie ciężko, ale jeśli potrafili przetrwać to, pozostałe kawałeczki wydają się takie banalne do złożenia. Tak bardzobardzobardzo ich kocham. Ale Ciebie stanowczo bardziej <3

    I tak bardzo się cieszę, że mamy tu takiego Aniołka, który wszystkich czaruje i wzrusza jak nikt inny. Zapewniam Cię, że jeszcze nigdy tak nie płakałam przy czytaniu czegokolwiek. I gdyby Ciebie nie było, to wszystko inne stałoby się jakie szare i wyblakłe. Jesteś taka ważna. Pisanie i ty to para idealna, ja się nigdy nie mylę, chyba, że się mylę, ale się nie mylę. Trudno Ci dorównać i… Nie oszukujmy się, to chyba niemożliwe. Mało na świecie takich geniuszy. Ty, czekolada, łóżka… Ilość takich fejmów jest ograniczona.

    Tak bardzo Cię kocham <3 O taaaak mocno <3 Bardziej niż Cande Bufona – cofam, to nie jest dobry przykład, nikt nie chce ich oglądać.

    Dziękuję, że jesteś <3

    Aniołki existe.

    OdpowiedzUsuń