czwartek, 27 listopada 2014

Rozdział Czterdziesty Trzeci: "Otwieram oczy i biorę się w garść..."



Świat nie jest. Świat się wiecznie zaczyna.
~Julian Przyboś

Budzik wściekle zaterkotał na półce, strategicznie położonej na tyle blisko, by elektroniczny tyran spełniał swoje zadanie - a zarazem na tyle odległej, by nie dosięgła go poduszka, rzucona z przytępioną przez sen celnością. Biednemu człowiekowi pozostawało zatem tylko rozklejenie niechętnych powiek, wyplątanie się z ciepłych objęć kołdry, zwleczenie tyłka z raju potocznie zwanego łóżkiem i wyłączenie drania w sposób tradycyjny - czerwonym guziczkiem, ulokowanym inteligentnie gdzieś z tyłu urządzenia. Gdy świdrujący odgłos umilkł, pierwszą myślą było - jak zawsze - że przecież można by jeszcze na pięć minut wrócić w kochające ramiona Morfeusza, który był zdecydowanie najlepszym możliwym kochankiem. I w sumie jedynym. Nieistotne.
Można by, ale w końcu nie nastawiła budzika na tę nieprzyzwoicie wczesną (zwłaszcza w wakacje) godzinę - bez powodu.
Praca wzywała.
Sześćdziesiąt sekund poświęciła na stanie z zamkniętymi oczami, by w końcu nadludzkim wysiłkiem zmusić się do rozpoczęcia porannego szeregu czynności niezbędnych.
Jakoś odruchowo jej spojrzenie powędrowało najpierw na telefon. Zwykle rano sprawdzała na nim pocztę (bo włączanie komputera było za bardzo czasochłonne), czasem między spamem, propozycjami matrymonialnymi z jakiegoś portalu, reklamami i innym badziewiem znajdując coś sensownego - na przykład e-mail od zaprzyjaźnionej firmy, u której miała zniżkę na części zamawiane przez internet. 

Komórka łypnęła jasnozielonym światełkiem, którego radosne migotanie od jakiegoś czasu oznajmiało jej dzień w dzień przyjście esemesa od - no, kogóż to? Pytanie za sto punktów.
Nie Leóna, odpowiedziałby sarkastyczny głos w jej głowie - daimonion czy inne licho, to samo, które stanowczo odradzało rozpoczynanie konwersacji z niniejszym panem. Może tylko zdrowy rozsądek? Albo realizm? Trudno zdefiniować, co konkretnie to było.

Prawdopodobieństwo, że nadawcą jest Andres, wynosiło 1 i ani odrobinę mniej. Jakiś czas temu bezmyślnie zdradziła mu - tak pilnie strzeżony - numer telefonu. Nie przewidziała jednak, jakie mogą być tego konsekwencje.
Do listy jego zainteresowań należało od niedawna dopisać gromadzenie ciekawostek. Przeróżnych. Śmiesznych i zadziwiających, czasem banalnych, często - idiotycznych.
Że lubił je wyszukiwać, to jeszcze pół biedy. Gorzej, że musiał, musiał się z kimś nimi dzielić. Na przykład wysyłając jej co rano esemesa z fascynującą wiadomością w rodzaju...
Co też mamy dzisiaj?

Wiedziałaś, że mieszkańcy Południowej Afryki 
mogą legalnie montować w swoich furach miotacze ognia 
by odstraszyć potencjalnych złodziei samochodów?

Nigdy nie odpisywała. Nie zrażało go to.
No tak.

Czasem się zastanawiała, na co niektóre przedstawicielki jej płci poświęcają rano tyle czasu. Bo żeby wstawać na przykład godzinę przed wyjściem? Bezsens. Budzik nastawiała na szóstą dziesięć gdy miała się zjawić w pracy na siódmą, ale tylko dlatego, żeby zdążyć się przejechać przed otwarciem klubu. Potem na ogół nie miała czasu.
Ubranie się zajmowało jej dwie minuty, uczesanie trzy, jakąś kanapkę jadła zwykle w biegu, czasem wstępowała jeszcze po drodze po kawę na wynos. Żadnej filozofii. 
Tym razem nie było inaczej. Zbiegła po schodach, biorąc klucz ze sobą. Pomachała pogodnie znajomemu zamiataczowi ulic, rzuciła skórkę chleba bezdomnemu psu, poczekała na zielone światło.
O wpół do siódmej już ubierała kask.

- Cześć.
A jedno słowo potrafiło wyhamować jej cały poranny rozpęd z takim impetem, jakby przywaliła w jakiś ceglany mur. Podobne doznania.
- Cześć. - Wyszła na tor, nie patrząc na niego.
- Masz sekundę?
- Minęła. - Zerknęła na nadgarstek. - Dawno cię tu nie było.
- Taaak... - Rozejrzał się po znajomym otoczeniu. Rola widza była jedyną, jaka mu pozostała. Nie pasował tu. Już nie. - Nic się tutaj nie zmieniło.
- A co się miało zmienić? - spytała szorstko, zwlekając z odpaleniem silnika. - Tylko ty zniknąłeś. Reszta po staremu.
- Tylko czy aż? - Oparł łokcie o barierkę i wbił w nią spojrzenie wesołych oczu. Kochanych oczu, orzechowych oczu.
- Wybacz, ale trochę nie mam czasu. - Kopnęła mocniej, niż należało. Z przyjemnością zatonęła w ogłuszającej muzyce hałasu.
- Lara! - Jego głos przedarł się nawet przez ten dźwięk. - Chciałem z tobą porozmawiać!
- Teraz nie mogę! - odkrzyknęła. Ze złością wcisnęła gaz i przez parę okrążeń próbowała zająć myśli czymkolwiek innym. Lub kimkolwiek.
Daremnie.
Gdy wreszcie przystanęła, zmęczona bezcelowością tej terapii, dalej stał w tym samym miejscu. Czekał.
- W ogóle to jak tam z twoimi ułomnymi kończynami? - Nie śpiesząc się zbytnio odstawiła motor do garażu i podeszła, spinając od nowa włosy.
- Chyba nieźle. - Wzruszył ramionami. Był bez kul. - Może mam jeszcze szanse na karierę tancerza.
- Nie wątpię.
- A ty?
- A ja nie. Nie umiem tańczyć. - Usiadła na barierce - jak zwykle zresztą. Wkurzało ją ciągłe zadzieranie głowy i to, że wszyscy spoglądają na nią z góry. Smutne życie krasnoludka.
- Wiesz, że nie o tym mówię.
- To może powinieneś wyrażać się jaśniej.
- Powiedz mi... - Zwlekał z każdym słowem, składał je wolno jak puzzle, na których kolor wypłowiał i ciężko odnaleźć dwa pasujące. Odwykł od rozmów z nią. - Co się z nami stało?
- Nie, nie. Czekaj. Popatrz, to ja. - Pomachała ręką, powstrzymując się od krzyku. - Ja, Lara. Rozmawiasz w tym momencie ze mną. Nie z Violettą.
- Jestem tego w zupełności świadom. - Zakłopotanie w jego oczach mówiło, że nie wie, o co chodzi.
Jakoś nigdy nie wiedział.
- Więc może mów do mnie normalnie, a nie jak... jak... - Brakowało jej określenia. - Co niby miało się z nami stać? Nie było nawet nic do zepsucia.
- Było. Przyjaźń. - Westchnął ciężko.
- Była, już nie ma. Tak bywa. Nie ma co się nad tym roztkliwiać.
Stał i patrzył na coś w oddali. Wiatr mierzwił mu włosy, słońce rysowało na nich jasne pasma.
Czekał na podjęcie rozmowy, ale ona nawet nie próbowała jej podejmować. Chciał wyjaśnić coś do końca, ale ona na słuchanie wyjaśnień nie miała specjalnej ochoty. A może zresztą nie czekał. Może wcale nie chciał.
Gdzie były czasy, gdy rozumieli się prawie bez słów?

Są dwa rodzaje milczenia. To pierwsze praktykują ludzie naprawdę bliscy. To pierwsze jest lekkie i przyjemne. To pierwsze wynika samo z siebie, powstaje bardzo łatwo i może równie łatwo napełnić się słowami. Między nim a rozmową nie ma granicy, przechodzą w siebie tak płynnie jak kolory wczesnowieczornego nieba, które wysoko nad głową jest jeszcze błękitne, a tuż nad horyzontem już jasnozłote - a jednak nie da się ustalić momentu, w którym kończy się jedna barwa, a prym przejmuje druga.

To pierwsze nie ogłusza i nie boli, nie przeciąga się w nieskończoność i nie odbiera chęci na wszystko. To pierwsze raczej nawiązuje więzi, niż je niszczy.
To pierwsze milczenie jest w porządku.

To pierwsze dla nich już nie istniało.


W którym momencie zrozumiem, że tkwię w martwym punkcie?

W którym momencie zrozumiem, że sens odszedł już dawno?
W którym momencie dotrze do mnie, że sensu nigdy nie było?
Kiedy się w końcu nauczę?

- Więc... w zasadzie to chciałem się chyba tylko pożegnać. - Nadludzkim wysiłkiem przerwał nić tej ciszy.

- I tak dawno przestałeś tu przychodzić. To nie robi różnicy.
- Przepraszam.
- To nie twoja wina. - Uśmiechnęła się z trudem.
- Nie, Lara, ja chciałem przeprosić ciebie. - Wyciągnął rękę i musnął palcami rękaw jej kombinezonu. - Nie klub. I nie za to, że przestałem jeździć.
- Już raz mnie przepraszałeś.
- Wiem. Też nie za to.
- To za co?
- Za to, że się w tobie nie zakochałem.

I jest jeszcze trzeci rodzaj milczenia. Nie takie, które rodzi się zwyczajnie z braku potrzeby rozmowy. Nie takie, które jest skutkiem ubocznym tego, że dwoje ludzi się od siebie oddaliło.
To trzecie powstaje, gdy adekwatne słowa po prostu nie istnieją.
Nikt ich jeszcze nie wymyślił.

Długo obserwowała jego plecy, niebieską plamę kraciastego materiału. Patrzyła, jak stawała się mniejsza i mniejsza, aż zupełnie zniknęła jej z oczu. Odgłos kroków umilkł jeszcze wcześniej.

Miała dziwne wrażenie, że odeszła też jakaś część jej życia.
Może czas otworzyć oczy i rozpocząć kolejną.


- Wiedziałaś, że na każdego człowieka na ziemi przypada ponad milion mrówek?

- Tak.
- Serio? - zafrasował się, przystając obok. - Ja nie wiedziałem. Aż do wczoraj.
- Ciekawe.
- Prawda? Lubię mrówki. Są takie pracowite.
- Praca. Cholera jasna. - Zeskoczyła na ziemię. - Siódma. Idę. Muszę się wziąć do roboty.
- Gdzie idziesz? Przecież już tu jesteś. - Andres wskazał tor zamaszystym ruchem ręki.
- Nie. Jestem mechanikiem - wyjaśniła po raz setny. - Nie jeżdżę. Naprawiam motory, rozumiesz?
- Wiem. Nie jestem głupi - obruszył się. - Ale chciałem... To znaczy, miałem nadzieję, że ty... Żebyś trochę... Nie mówię, żeby od razu jakoś profesjonalnie, ale... Gdybyś się zgodziła...
- Powoli, Andres. Co chciałeś?
- Przecież właśnie to powiedziałem... Czy nie powiedziałem?
- Nie powiedziałeś. - Uśmiechnęła się wbrew sobie.
- No, chodziło mi o naukę - wydusił wreszcie, rysując butem kreski na piasku. - Żebyś mnie, wiesz. Trochę podszkoliła.
- W jeździe? - upewniła się, niepewnie przyglądając się jego zakłopotaniu. - Ja... Nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł.
- Wiedziałem. No nic. Trudno. - Już miał wycofać się chyłkiem, kiedy złapała go za brzeg koszuli.
- Andres.
- No, tak mam na imię.
- Dlaczego chcesz jeździć? - spytała poważnie, cofając dłoń.
- Dlaczego? - powtórzył.
- W jakim celu? Przecież ty nie lubisz takich rzeczy. Lubisz muzykę.
- Nie... No ale... A to już nie wolno mi lubić jednego i drugiego? - spytał wyzywająco, ale jego spojrzenie straciło resztki pewności siebie. - Jak León?
- Nie rozmawiamy w tym momencie o Leónie, tylko o tobie. - Powstrzymała chęć potrząśnięcia nim, ale to tak porządnie. - Popatrz na mnie i powiedz mi, dlaczego chcesz jeździć.
- Przecież wiesz, dlaczego - rzucił urywanym głosem, odwracając wzrok. - Nie wiem już, co mógłbym jeszcze... Nawet niedawno rozmawiałem z nim o tym... ale nic mi nie odpowiedział. To głupie, tak z jednej strony, bo powinien wiedzieć. A jednak...
- Czekaj, czekaj. Co? Co takiego? - Zmrużyła oczy, pełna niedowierzania. - Z kim rozmawiałeś? I o czym?
- No z nim, a z kim? Z Leónem, znaczy się. O tobie.
Sekunda wystarczyła.
- Zatłukę. Jak Boga kocham, zatłukę. - Schowała twarz w dłoniach, czując jak gorąca krew podpływa jej do policzków. Nie wiedząc już kompletnie, co ze sobą zrobić, wlazła z powrotem na tę barierkę, bo zaczynało jej się kręcić w głowie. - I dlatego on przyszedł, żeby... Nie, błagam. Jak mogłeś narobić mi takiego wstydu?
- To nie tak - usłyszała nad uchem obronny ton. - Znowu traktujesz mnie jak idiotę, który w ogóle nie myśli.
- Mam podstawy.
- Ale ja mu wcale nie powiedziałem, że ty się w nim kochasz jak idiotka - o, no widzisz, nie powinnaś nabijać się ze mnie. Powiedziałem, że chciałbym się do ciebie zbliżyć, ale ciągle nie wiem - jak. Tylko tyle.
Przez chwilę trawiła jego słowa.
- Dzięki - mruknęła wreszcie niepewnym tonem. - Ale ja wcale nie jestem idiotką.
- Wiem. To León jest idiotą. I ślepym - powiedział z pewną dozą satysfakcji. - Nie ma za co.
- Chodź no tu.
- Akurat. Nie ufam ci. Przecież chcesz mnie zabić.
- Ale nie tak gołymi rękami. - Przechyliła się do przodu i szarpnęła go za ramię. A gdy zrobił krok w jej stronę, przestraszony - szybko, lekko pocałowała go w policzek.
- Może wreszcie przestaniesz o tym gadać. Zresztą pewnie już ci się znudziło. - Zeskoczyła, wyminęła go i poszła w kierunku warsztatu. Przez parę sekund stał osłupiały. Potem w dwóch susach ją dogonił.
- Nie przestanę. Wiesz, że nie. Nigdy mi się to nie znudzi.
- Tak... - Spojrzała w niebo. - Jakoś to chyba przeżyję.
- A wiedziałaś, że rekord w najdłuższym pocałunku wynosi trzydzieści trzy i pół godziny i ustanowiło go dwóch studentów?...


                                                                ***



I close my eyes
Only for a moment, and the moment's gone 
All my dreams
Pass before my eyes, a curiosity 
Dust in the wind, all they are is dust in the wind. 

Same old song
Just a drop of water in an endless sea 
All we do 
Crumbles to the ground, though we refuse to see 
Dust in the wind, all we are is dust in the wind.



Małe banieczki, kolorowe od soku, bębnią o plastikowe ścianki kubka, gdy potrząsa nim mocno. Próbują umknąć słomce, bawią się z nią w tę samą grę co zawsze. I jak zwykle przegrywają. Pękają w ustach owocową słodyczą.

- Co to takiego? - Właścicielka mocnego głosu i czarnych jak sadza włosów przystaje, marszcząc równiutkie brwi. Przez ramię biegnie jej szeroka szelka futerału na gitarę, ręce ma pełne kolorowych folderów.
- Bubble tea. Taka herbata z sokiem, tam ją można kupić. - Wskazuje kierunek słomką.
- Taka droga?! - wykrzykuje brunetka, wracając po kilkunastu sekundach. - Luca sprzedaje koktajle o połowę taniej, a nie wierzę, żeby to coś mogło być dużo lepsze.
- Mnie tam smakuje. - Wzrusza ramionami, goniąc uciekającą perełkę tapioki. - I jest zabawna.
Dziewczyna przez chwilę intensywnie myśli, a potem z krótkim "Popilnuj" zrzuca swoje klamoty na ławkę obok Camili i raz jeszcze znika w maleńkiej herbaciarni, z której po dłuższej chwili wychodzi, dzierżąc identyczny, przezroczysty kubek, pełen pomarańczowego płynu i tęczowych kulek.
- Opuścił mi dwa peso, bo powiedział, że mam ładny uśmiech - oznajmia tonem pełnym satysfakcji, podchodząc. A potem nagle się peszy. - Pardon. Nie myśl, że ci się narzucam czy coś. Ale... mogę się dosiąść?
- Skoro twoje rzeczy już tu siedzą... - Rozbawiona usuwa się nieco, robiąc jej miejsce obok siebie.
- Przepraszam, byłam pewna, że cię znam. - Z rozmachem przebija plastikową folię ostrym końcem słomki. - Sprzedawca powiedział, że to się robi tak, jakbym wbijała chłopakowi ołówek w kolano. Nie mam w tym wprawy.
- Byłaś pewna, że mnie znasz? - powtarza ze zdezorientowaniem. 
- No. Rano przedstawiono mi tylu ludzi, że teraz twarze mi się mieszają - tłumaczy wariatka, trochę niepewnie upijając łyk herbaty. Przez chwilę milczy, zajęta wciąganiem bąbelków. - Fajne to. Podoba mi się. Dopiero co się przeprowadziłam - dorzuca jeszcze uzupełnienie poprzedniej wypowiedzi. - Z Włoch.
- To słychać. 
- Tak?
- Ale dobrze mówisz po hiszpańsku.
- Naprawdę? - Rozpromienia się, jakby usłyszała niesamowity komplement. - To fajnie. Bałam się z początku, że nie dogadam się w szkole. Ale chyba niepotrzebnie.
- Czekaj no. - Mruży oczy, a potem uderza się w czoło. - Przecież my chodzimy razem do szkoły. - Zachciewa jej się śmiać, głównie z siebie - że dopiero teraz połączyła wątki i zwróciła uwagę na napis "Studio21", zdobiący kolorowe teczki nieznajomej. - Teraz mi się przypomniało, że mam oprowadzać jakąś Francescę, bo jest nowa.
- Nazywa się tak jak ja! Dziwne, nie? Że są dwie nowe o tym samym imieniu.
- Nie, to chyba jednak chodzi o ciebie. - Tym razem już nie udaje jej się powstrzymać parsknięcia.
- O! Ale jeszcze się nie poznałyśmy, tak? - upewnia się, a potem wyciąga do niej lewą dłoń, bo w prawej wciąż trzyma kubek. - Jestem Francesca.
- W życiu bym się tego nie domyśliła.
Patrzą na siebie i wybuchają nieposkromionym chichotem.

Wyciągnęła rękę wzdłuż oparcia, gapiąc się w niebo. Obłoki układały się zupełnie tak samo, błękit wcale nie stracił na intensywności, a słońce nadal wisiało wysoko, oblewając gorącem gwarną uliczkę. Drzewa tylko trochę urosły, ludzie opalili się może odrobinę bardziej, a wśród gołębi pojawił się chyba tylko jeden nowy, bez nóżki, skaczący chwiejnie między innymi.
Słowem - nic się nie zmieniło. A jednak było zupełnie inaczej.

Synoptyk powiedziałby, że to skutek zmiany pogody, że nadciąga jakiś tam układ, że pod wieczór się ochłodzi, a jutro zapewne będzie lało - jak to w Buenos, mieście rządzonym przez klimat podzwrotnikowy. Ekolog stwierdziłby, że klimat się ocieplił, że w ogóle to wszystko przez miejską wyspę ciepła, że dziura ozonowa, że apokalipsa, te sprawy. Filozof oznajmiłby, że panta rhei, że nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki i że wędrówką jest życie człowieka. I inne tego typu bzdury.

A prawda była taka, że pustkę wywołało odejście tego jej zbyt głośnego, zbyt dźwięcznego śmiechu - powodujące ciągłą dziurę w powietrzu, wieczną lukę w porządku świata. Wyrwę, której nie dało się zalepić pocieszającymi słowami jak plastrem. 

- Ona już nie wróci. - Broduey usiadł na skraju ławki, również gapiąc się na gołębia-inwalidę, który bezskutecznie próbował dostać się do jakichś okruchów, odpychany przez inne.
- Wiem. - Zacisnęła dłoń i uderzyła nią w oparcie. Jakoś naiwnie wierzyła, że Fran wyleczy się i przyleci z powrotem, tak jak to dzieje się w każdym filmie. Że ze śmiechem wpadnie w gęstą sieć ich kochających rąk i uścisków. Tak, bądźmy szczerzy - myśleli tak. Liczyli, że wróci - do nich. Do domu.
Ale ona teraz była w domu i wszyscy zrozumieli to od razu. Pasowała już tam. Włochy przygarnęły ją z powrotem pod ciepłe ramiona, zawłaszczając przy okazji Marco. Ten ostatni poinformował już swoich rodziców, że tam zostaje. A oni, zamiast go namawiać na powrót, podjęli decyzję jeszcze głupszą i nosili się z zamiarem przeprowadzki do Mediolanu. Niewiarygodne.

- Kiedyś Francesca mi powiedziała, że każdy w świecie ma swoje miejsce - powiedział w zamyśleniu. - I że choćby nie wiem co, Bóg tak pokieruje naszymi losami, żebyśmy w końcu do niego trafili.
- Myślałam, że jej miejsce jest tutaj. - Zachmurzyła się, podciągając kolana pod brodę i obejmując je rękami.
- Wszyscy tak myśleliśmy. Teraz pozostaje pogodzić się z faktem, że nie jesteśmy nieomylni.
- Tylko, że teraz tu tak pusto. - Zacisnęła powieki, szukając przez chwilę spośród wielu obrazów tego jednego - uśmiechu Fran. I znów zabłysł przed jej oczami, pełen białych zębów, dołeczków w policzkach i iskier w oczach. Powisiał chwilę jak ten Kota z Cheshire i zniknął.
Na ławce obok był tylko Broduey i jego pełne troski spojrzenie.
- Tak w ogóle... - powiedział, zanim jeszcze zdążyła odwrócić od niego wzrok. - Nie sądzisz, że...
- Nie. - Znów zainteresowała się gołębiem, bo dotarło do niej, z kim właściwie rozmawia. - Nie zaczynaj.
- Nie muszę zaczynać. Nie jestem nieznajomym.
- Właśnie, że jesteś. Mam jakieś wyjątkowe szczęście do rozmów z nieznajomymi na ławeczkach - warknęła, nie myśląc teraz o Fran, tylko o Sebie.
- Znasz mnie - szepnął, przesuwając się o cal po drewnianym siedzeniu.
- Wydawało mi się, że znam - sprostowała. - Kiedyś naprawdę tak myślałam. A teraz już wcale nie wiem, kim jesteś.
- Cami... Powiedz, że źle ci się ze mną pisało.
- Dobrze! O to chodzi, do cholery! Dobrze się pisało, bo z tamtym drummerem dało się pogadać - normalnie, jak z człowiekiem, bez tych ciągłych kłótni. Dobrze, bo był sympatyczny. Dobrze, bo nie był tobą. A nie, jednak był. I skąd ja mam wiedzieć, który z was jest prawdziwy? - wyrzucała z siebie pełnym złości głosem.
- Obaj są.
- Nie są. Dobrze wiesz, że prawda jest jedna - Broduey to ten gbur. Tamten drugi nawet nie istnieje.
- Dzięki, wiesz. - Uderzył ręką o ławkę jak ona wcześniej. - Wiem, co cię denerwuje. To, że jeden i drugi wie o tobie więcej, niż ktokolwiek inny.
- Nieprawda. Nie wiesz o mnie nic. Kompletnie nic. - Wstała, odrywając się gwałtownym gestem od resztek wspomnień. Zostały na ławeczce jak przyklejone do świeżej farby.
- A kto wie? - usłyszała za plecami jego niski głos. - Seba?
- A żebyś wiedział.
- Czyli Seba wie, że masz łaskotki pod żebrami, że nienawidzisz mrożonej kawy i że w dzieciństwie chciałaś zostać baletnicą - zastanawiał się dalej tak, jakby głośno myślał. Spokojnym tonem - a jednak gdzieś głęboko drżało w nim napięcie. - Na pewno Seba wie, że zawsze nosisz dziesięć peso pod obudową telefonu. Wie, że jako dzwonek masz ustawioną piosenkę "Soon" zespołu Yes i że w ogóle uwielbiasz rocka symfonicznego, bo cię uspokaja. Że kłócisz się z ojcem, bo nie chcesz iść na medycynę. I Seba wie, że obejrzałaś wszystkie filmy z Alanem Rickmanem w oryginale - choć jesteś kiepska z angielskiego - tylko i wyłącznie dla jego hipnotyzującego głosu. Że żadna komedia romantyczna cię nie rusza, ale płaczesz na "Moście do Terabithii". I że piszesz ołówkiem po ścianie swojego pokoju. Na pewno wie.
Mhm.
- A czy Seba wie też, że twoja mama jest chora? - dobiegł do niej już cichszy głos. - I że dlatego nie lubisz chodzić na randki, bo masz potem wyrzuty sumienia, że spędzasz z nią za mało czasu?
Wzięła głęboki oddech.
- I co ci przychodzi z tej wiedzy? - zapytała zimno, poprawiając na włosach okulary przeciwsłoneczne. - Myślisz, że wiedząc to wszystko, nie jesteś...
- Jestem - przerwał krótko. - Jestem idiotą i to skończonym. Zrobiłem największą głupotę w życiu, pozwalając ci odejść.
- Najwyraźniej - rzuciła, wciąż patrząc na gołębia.
Coś ją przecież szarpnęło w piersi, ale nie odwróciła się, odchodząc. Nie zawróciła, nie zawahała się, nie spojrzała.
Niektórych rzeczy nie da się naprawić.


                                                                                        ***



To tylko sny. Rozkwitające w ciemnościach wysepkami jasnych barw. Wspinające się jak ludzik po drabinie w jakiejś bajce - by zapalić pierwszą gwiazdkę. Opadają na oczy jak lekkie mgły, gęstnieją w obrazy - koronkowe sploty chmur, kruche wieżyczki zamków, długie odłamki szklanych palców, przez które przesypuje się jasny pył. Wystarczy wyciągnąć rękę, by niebo wsiąkło pod skórę i zabarwiło krew beztroskim błękitem.
To tylko sny. Kąsające w ciemnościach ostrym chłodem popełnionych błędów. Zaciskające się jak szorstkie pęta granic, przez które nie wolno przejść. Duszą umysł melodią nocnych krzyków, formują się w sylwetki zjaw - pełzające w śliskiej krwi dłonie, chwiejne cienie przebiegających pająków, dysonanse pękających kości, których jęk zamiera jak ból po straceniu przytomności. Wystarczy zamknąć oczy, by rozprysły się oślepiającą bielą i zabiły wszystko w ułamku nanosekundy.
To tylko sny.

- Powiedz twojej córce, żeby uciszyła się chociaż na pół godziny. Głowa mi pęka. - Rzucił marynarkę na brzeg krzesła, drugą ręką luzując krawat. Masa ciemnych, starannie ułożonych włosów na moment zakryła mu jedno oko, gdy spuścił głowę i szarpnął za dolne guziki koszuli.
- Przecież jej tu nawet nie słychać. - Spojrzała w kierunku schodów.
- Potrzebujesz aparatu słuchowego, słonko. - Z jedną już tylko ręką w rękawie i niebieskim materiałem wlokącym się po ziemi rzucił jej pogardliwe spojrzenie. - Od tego ciągłego śpiewania dostaję nerwicy. Ileż można?
- To jej pasja.
- Pasja pasją, nie jest sama w tym domu. Idź jej powiedz.
- Gra u siebie. Zostaw to dziecko w spokoju - rzuciła obronnym tonem, odwracając się do okna. W tafli, powleczonej od zewnątrz ciemnym niebem, drżała blada twarz o obcych, smutnych, brunatnych jak krople żywicy oczach.
- Ja słyszę. To z tobą jest coś nie tak. - Jasna postać Javiera powiesiła koszulę na wieszaku. - Powiedz jej, mówię.
- Dlaczego sam nie pójdziesz jej tego powiedzieć? - Szklana Adriana powtórzyła po niej coś w rodzaju uśmiechu.
- Sama rozmawiaj z twoją córką. Nie ja jestem od tego.
- Przestań ciągle mówić o niej "twoja córka" - warknęła. Tak cholernie bezpodstawnie. Odbicie w oknie pokręciło smutno głową.
Wstrzymała oddech, słysząc cichy szmer jego kroków. Drogie perfumy z charakterystyczną nutą paczuli zapachniały z bliska.
- Adriano. - Miękki ton przejął ją dreszczem. - Kogo ty niby chcesz oszukać? Przed kim grać?
Milczała.
- Kłamstwo powtarzane tysiąc razy nie stanie się prawdą.
Chciałaby stać się kroplą, osiadającą na szybie. Chciałaby stać się księżycem, nad którym zaciągnęły się z dwóch stron kotary obłoków. Chciałaby stać się niebieskim guzikiem, który - oderwany od koszuli - potoczył się łagodnym łukiem pod pobliski stoliczek. Chciałaby spłynąć z jego oczu, stoczyć się po ramie okna, zakryć twarz wieczornym niebem, uciec w cień i zamieszkać w nim przez najbliższe tysiąclecie.
Chciałaby. Ale stała, objęta co do cala jego szarym spojrzeniem, wrośnięta w skrawek podłogi pod oknem - rozpaczliwie naga, tak strasznie mała, żałosna i winna.
- Wiem.
- Znasz jakąś inną prawdę?
- Taką, że cię kocham - szepnęła bezmyślnie w zimne szkło, które przyjęło mgiełkę kruchych słów i przyoblekło się w ich matową ulotność.
Cisza.
Wciąż bez oddechu.
Przepraszam?
Cisza kapała na parapet, cisza uderzała o szybę od wewnątrz, cisza rosła pod palcami jak bąble. Cisza odbierała mięśniom moc do poruszenia ciałem, cisza rwała układy między nimi na strzępy.
Po jakiejś nieskończenie długiej chwili przedzielił granicę na pół, starł dystans oddechem, lekkim muśnięciem na jej karku. Objął ją w talii, zamknął ciepłe dłonie wokół bladych nadgarstków.
- Wciąż ciężko mi wierzyć... - Szept złamał się, głos ucichł i tylko westchnienie poruszyło włosy na jej skroni.
Świadomość, że jest - że zawsze będzie - solą w jego oku, trucizną w jego sercu, niezmywalnym piętnem na jego życiu - kłuła ją znów tak samo.
- Boli mnie głowa - powiedział, z powrotem wsuwając głos w ramy chłodu. To zimne podejście było jego ratunkiem, obroną i atakiem. - Powiedz t w o j e j córce, że ma przestać grać. Proszę.
Kiwnęła głową, umykając bez ulgi ze znajomych ramion.
Najtrudniejsze miało jeszcze nadejść.

Nawet na górze fortepian nie grzmiał specjalnie głośno. Ot, rozbrzmiewał z końca, zza ostatnich drzwi, przetaczając się słabym echem przez ściany korytarza. Zapukała w drewno, zupełnie bezcelowo zresztą. Odgłos zginął w muzyce.
Weszła.

Zawsze uderzała ją dziwna harmonia tego pokoju. Rzeczy Ludmiły nawet w bałaganie układały się w artystyczny sposób. Rozrzucone w rozpaczy zastygły na swoich pozycjach, cicho wierząc w to, że właśnie tam powinny leżeć.
Ściany były złote - praktycznie od zawsze. Jedynie ta farba usatysfakcjonowała niegdyś małą dziewczynkę o wybujałych marzeniach. I nawet, gdy z biegiem lat ociosała je wszystkie tak bezlitośnie i nadała każdej niedbałej fantazji perfekcyjny kształt ambicji - wszystko to było przecież zbudowane na dziecinnych, naiwnych fundamentach.
Koraliki na lampie rozpraszały światło, tańcząc drobinkami pomarańczu i różu na obiciach mebli, na tych bajecznych ścianach, na czarno-białym portrecie Marilyn Monroe, na cytacie: "Prawdę można sobie tylko przypomnieć, ale jej się nie wymyśli.", na jasnych zasłonach, na lakierowanej pokrywie fortepianu i na bladych policzkach Ludmiły. Skakały po białych i czarnych klawiszach, kładąc się drżącą pieszczotą na delikatnych palcach, biegających w poprzek tej dwukolorowej sceny i tańczących - na przekór wszystkiemu nie dostosowując się do melodii, tylko ją tworząc.
Pod lekkim dotknięciem każdy zimny klocek ożywał, stając się samą muzyką - utkaną ze śpiewnych tonów, szklanych, płaczliwych, rozedrganych. W niesamowitym skupieniu rozbrzmiewały z osobna i zlewały się w całe wstęgi, wybijały się nagle ostrością - i zaraz tonęły w innych, sprzęgnięte idealnie, jak od linijki.
Na długich dźwiękach, jak motyl na kwiatach, przysiadał miękko, przelotnie głos Ludmiły - bez żadnych słów, delikatnie zgrywający się z fortepianem - jakby był tylko jednym z klawiszy, szorstkim i nieobecnym, uśpionym z lekka w tej pięknej kołysance, smutnym - tak strasznie, strasznie smutnym.
Przerwanie tego to czyste świętokradztwo.

- Luńka?
- ...
- Możemy porozmawiać?
- O czym? - spytała nieuważnie, nie odrywając się ani na moment. Włosy opadły jej w nieładzie na twarz, oczy jak w gorączce biegały chaotycznie za dłońmi.
- Przerwij na chwilę, co? - szepnęła, dotykając jej łokcia.
- O czym chcesz porozmawiać?
- Dość. Wystarczy na dzisiaj. - Złapała ją wreszcie za ręce, przytrzymała. Córka rzuciła jej spojrzenie pełne niechęci. - Tata prosił, źle się czuje.
- Myślałam, że na dole nie słychać fortepianu - zauważyła, pod lodowatą warstewką uprzejmości kryjąc gotującą się w niej złość.
Bo nie słychać.
- Wiesz, chyba powinnyśmy... - Ścisnęła lekko palce, tkwiące niezręcznie w usidleniu jej własnych. - Ja powinnam - poprawiła się. - Powiedzieć ci parę... parę rzeczy.
- Teraz? - Zdziwienie w jej oczach przybrało na sile. - Z jakiej okazji?
- Chyba nigdy nie ma na to odpowiedniej okazji - mruknęła. Serce zabiło jej mocniej.
- Mamo, o co chodzi? - Ludmiła wpatrywała się w nią z nagłą uwagą, przekrzywiając głowę - tak charakterystycznie. Tak dziecinnie, niepewnie, ciekawie.
- O kogo. Nie o co. - Przekładając decyzję przez tyle dni, teraz podjęła ją z sekundy na sekundę. - Parę miesięcy temu opowiadałam ci o miłości mojego życia.
- Pamiętam. - Zmarszczyła brwi.
- I pominęłam parę szczegółów - ciągnęła powoli, bojąc się jak jeszcze nigdy w życiu. - Myślę, że jestem ci winna wyjaśnienia.
- Możesz przejść do rzeczy?
- Nie mówiłam, że chodzi o Ruiza Hernandeza?
- Kogo? - Dłonie jej zadrżały, cofnęła je i splotła nerwowo. - T e g o? Tego Ruiza?
- Tego.
- Narkomana. Sadystę. Alkoholika. Potwora.
- Zanim go osądzisz, posłuchaj jeszcze przez chwilę. - Budowane przez lata tamy rozprysły się nagle, a jej łzy spłynęły po wewnętrznym spokoju, rozpuściły zaschnięte rany. Podeszły do gardła. - Miłość jest ślepa. Każda. - Sięgnęły oczu. - A jej przewodnikiem jest szaleństwo.
- A co to ma wspólnego ze mną?
- Wszystko. - Zasłoniły pole widzenia. - Wszystko, Ludmiło.


I'm your truth, telling lies
I'm your reasoned alibis
I'm inside - open your eyes
I'm you

Sad but true


___________________________________________________________________________
W pewnym momencie czcionce się nudziło i postanowiła zwariować. Ignorujcie. Biednemu zawsze wiatr w oczy.

Nie przepraszam. Problem jeden: szkoła. Nie mam czasu.
Wiem, że po tak długiej przerwie rozdział powinien być z trzy razy dłuższy i przede wszystkim - l e p s z y. Nie jest. Bo nie i już.
I wiem, że się wypalam. Ta historia już się wypaliła. Na nic tak nie czekam jak na moment, kiedy będę mogła rzucić to wszystko w diabły.
Ale wiem też, że mimo to ktoś jeszcze czeka na dokończenie opowiadania - i właściwie tylko dlatego nie rzucam. Choć powinnam. Matka nie może nienawidzić swojego dziecka - a jednak ja nienawidzę tej historii. Nie mogę na nią patrzeć.

Tak oficjalnie oznajmiam, że w przyszłym tygodniu mam próbne matury. Potem nastanie okres popraw przed końcem semestru, potem nadejdą kolejne próbne matury... I jeśli coś się tu pojawi, to dopiero w święta. Wcześniej nie dam rady.
Nie przepraszam. Life is brutal.

12 komentarzy:

  1. Nie jara mnie biologia, więc będę czytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Napisałam na sprawdzianie witamina H, ale skreśliłam na witaminę D, a było dobrze, także brawa dla mnie.
      Przeczytałam wczoraj calutki rozdzialik, ale na telefonie już nie chciało mi się komentować, przepraszam.
      Po pierwsze: doskonale wszyscy wiemy jak szkoła może nas wymęczyć, masakra. Dość książek mam do czytania na polski, a ja je tak kocham ;-;
      Po drugie: nie ważne jaka długość, to rozdział i tak będzie ndsndfuhuvyvctid (czytaj: cudowny, świetny, ciekawy, interesujący itp.).
      Po trzecie: możesz nienawidzić tego opowiadania, ale ja i tak będę je kochać, tak samo jak grzejniki w zimę i lodówkę, bo tylko one wiedzą czego potrzebuję ;-; ♥
      Po czwarte: kocham playlistę ♥♥♥ Chcę 2 grudnia, bo nowa płyta AC/DC ^^
      Po piąte: jestem jak Lara, mając na 8 do szkoły wstaję 7:29, jeszcze tylko ponad 1,5 roku takich luksusów ;-;. No i jeszcze wbiłaś mnie w krzesło tym, że Ruiz jest ojcem Ludmiły. I oni niby przyrodnim rodzeństwem... Nie ogarniam tego. A mogło być dobrze, no. Podsumuję moim ulubionym słowem - masakra.
      Po szóste: powodzenia na maturach! Na pewno dasz radę :)
      Buziaki, znajdź czas na wszystko, no i czekam na dalszy rozwój akcji. I czekam jeszcze na coś o Pablangie.
      Justyna :)

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Diego i Ludmila rodzeństwem oszalałaś ta szkoła nas omamia, na serio ja też mam niedługo matury i dokładnie wiem co czujesz, ale proszę nie.. nie śmiałabym prosić, po prostu pamiętaj, że 'Człowiek jest wielki, nie przez to,co ma, lecz przez to kim jest, nie przez to co posiada, lecz przez to czym dzieli się z innymi!' a Ty jesteś wielkim i niesamowitym człowiekiem, dzieląc się ze mną Tym opowiadaniem nie wiesz jak bardzo mi pomogłaś za wszystko DZIĘKUJE..

    OdpowiedzUsuń
  4. Blogger jak to blogger musiał mi zrobić na złość i wszystko usunąć, więc będzie troszkę krócej, wybacz.
    W końcu jestem :)
    Z pustą główką, brakiem weny i bezsensowną wypowiedzią, ale jestem. Cóż, Szekspir ze mnie żaden.
    Zacznę od niewiarygodnie oryginalnych epitetów - cudownie, ciekawie, pięknie, bla bla bla... Twoje opowiadanie jest jednym z moich ulubionych, towarzyszy mi od samego początku przygody na bloggerze. Czyta się je jak książkę. A może nawet lepiej? Nie wiem. Nie mnie to oceniać. W każdym bądź razie jest ogromnym źródłem inspiracji.
    Diego i Ludmiła jako rodzeństwo? Żałuję, bo łączące ich uczucie jest naprawdę czymś pięknym. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić niezręczności, która zapewne będzie im towarzyszyć. Mimo, że nie mam zbyt wielkiej sympatii do Ludmiły, to jej wątek jest jednym z moich ulubionych. W zasadzie ICH wątek. I mam na myśli wszystkich - Diego, Adrianę i Javiera. I innych. Cóż, jak rozwiążesz sytuację - nie wiem, ale ja z natury mało wiem. Cóż, jestem bardzo ciekawa.
    Fragment Camili pominę, mam nadzieję, że się nie obrazisz. Rozumiem jej decyzję, ale czy popieram? Zastanawia mnie jedno - Seba czy Broduey? Obu kocham jednakowo.
    I w końcu dotarłam do mojej ukochanej postaci - Lary. Jej historia jest chyba najbliższa mojemu sercu. Nie będę się tu rozwodzić na temat żalu czy współczucia, bo to mija się z celem. Napiszę tylko, że mam wiele empatii do tego małego stworzonka z niewyparzonym językiem. Myślę, że zakochiwanie i nie-zakochiwanie się nie jest zależne od nas, dlatego Leon nie powinien czuć się winny (nie chcę go tutaj wybielać). Mimo tego jego gest bardzo chwycił mnie za serce. A co tam, podziwiam. Wątek Andresa pozostawię bez komentarza - jestem ciekawa, w którym kierunku ich znajomość się rozwinie :)
    Co więcej napisać? Wytłumaczę się tu najbardziej oklepaną wymówką na świecie - brakiem czasu, szkołą, lekcjami. Ale to żałosne z mojej strony.
    Czekam na następny.
    Ana Julia

    PS.: Długością się nie przejmuj, a jakość? Lepiej już być nie może. Życzę powodzenia na maturach!

    OdpowiedzUsuń
  5. Przywróć aska : ((

    OdpowiedzUsuń
  6. Zostałaś nominowana do Liebster Blog Awards!
    Więcej informacji na moim blogu: http://leonetta-por-siempre.blogspot.com/2014/12/lba-v.html

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej, Zuziu.
    W końcu wracam, bogatsza o nowe doświadczenia, słowa, te wspaniałe, dwa rozdziały. Nawet nie miałam tak dużo do nadrobienia, a jednak troszkę mi to zajęło, a to z jednego powodu... Jak zwykle, nie wiem, co napisać, by wyrazić mój zachwyt, w całości, wiesz? Eh, to chyba już zawsze będzie mi towarzyszyło przy Twojej twórczości XD No nic, mogłabym się jeszcze na wstępie rozpisać, jak bardzo to opowiadanie kocham, jak bardzo podziwiam, i że nie - moim zdaniem wcale się nie wypaliło, i musisz pisać je dalej, no musisz!, ale nie rozpiszę... Aż tak. Wybacz, ale tak się składa, że zaraz będę miała gości. Tak to jest z tymi Świętami, niby wolne, ale gości na pęczki -.- No cóż... Od czego by tu zacząć?
    Od rozdziału czterdziestego drugiego, który w sumie powinnam już kiedyś skomentować, bo jeszcze wtedy byłam, hehe. Nie cierpię mojego lenistwa :( Dobra, to co my tam mamy? Na początek, nie - wcale nie płakałam jak wariatka, gdzie tam. A dlaczego? No bo ty piszesz tak... Kurde, nie znajdę odpowiedniego słowa. Myślę, że aby je znaleźć, trzeba je złożyć z tysiąca pozostałych, takich jak pięknie, idealnie, genialnie, dogłębnie... Wiesz co mam na myśli? Dobrze. Zacznę od Marco i Franceski. Boże, nawet nie wiesz jak się cieszę. Leczenie przynosi efekty? To chyba najlepsze, co mogli usłyszeć. Oboje. Ale Marco... To debil XD Ja bym go chyba na miejscu Fran udusiła, bo cholera, ona z takimi wieściami, a on wypala ze sceną zazdrości, na dodatek nieuzasadnioną... Ale, czy w ten sposób, nie pokazuje jednak, jak bardzo mu zależy? Jak bardzo boi się, że ją utraci? Tylko jest jeszcze zaufanie... I koniec, jak zobaczyła Camile. Jeju, aż się mi miło zrobiło. Dalej, ojciec Natalki jest moim guru, powaga. Tak się śmiałam, że aż... No, też się popłakałam. Śmiesznie, nie? XD W każdym razie, widać, że jednak wszystko sprzyja ich pogodzeniu. No, przecież do tego musiało dojść. A to, co się stało później, jak zaprzeczała (już od razu przechodzę do końcówki rozdziału, bo wiesz, to się łączy), jak wciąż pragnęła, by to On był szczęśliwy, nawet bez niej. Ale Maxi nie potrafi, co? Bo to, co ich łączy. Bo wreszcie... Bo miłość. Umarłam. Poważnie, potrzebowałam kilku paczek chusteczek... Moje serce skakało sobie w piersi, wrzeszcząc: "Naxi, Naxi, NAXI" Nie ma nic piękniejszego... I co mi jeszcze zostało? Diego i jego matka. No ja się nie zgadzam! Nie mogą wyjechać, nie teraz. To wspomnienie było takie smutne, i cóż, z jednej strony było mi kobiety żal, z drugiej - stwierdziłam, że ma to, na co zasłużyła. Przecież wiedziała, jaki Ruiz jest. Ale miłość jest ślepa, prawda? A kiedy Diego powiedział, że "nic" go tu nie trzyma, a potem stwierdził, że jednak "WSZYSTKO", pękło mi serce. Matko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobra, teraz mamy czterdziesty trzeci, wiem, że niezbyt się rozpisuje, ale jak już mówiłam... Eh. Na początek, Lara i Andres, jeszcze się nawet Leon przyplątał, ale on - mało ważny. Jeju, tak mi się to spodobało! Uwielbiam Twojego Andresa, jest taki kanoniczny, a zarazem - zupełnie Twój. A ta dziwna chemia (?), która panuje między nim, a Larą, ten mały płomyczek, który choć ukryty, bucha coraz jaśniej i jaśnie. Tylko poczekać aż zapłonie, nie? Co mi się w tej perspektywie jeszcze spodobało? Trzy rodzaje milczenia. Wow. Czy Ty musisz to robić? Cudooowne. Dalej... Bardzo fajne wspomnienie z Francescą i Camilą, to takie - wzruszające. Szkoda, że Ona już prawdopodobnie nie wróci, nie do Buenos. Ale oni mogą jechać do niej, prawda? W końcu życie nie kończy się na Argentynie (: Hm... Tak w ogóle, to dzięki Tobie pokochałam Bromi. Nie wiem czemu, to jest po prostu... Szkoda tylko, że Ona nie chce dać mu tej szansy. Może akurat na nią zasługuje? Jak wymieniał to wszystko, co o Niej wie... Czemu to zawsze musi być takie trudne?
      I na koniec... Nie, Ty chcesz mnie zabić. Oni nie są rodzeństwem, nie są, prawda? Nie mogą. Ja nie chce. Teraz to ryczę z bezsilności, w końcu - tak strasznie Diemiłę kocham, w każdej odsłonie, a w Twojej? Cholera. To jedna z najlepszych, nie - najlepsza!, jaką udało mi się przeczytać na bloggerze, kiedykolwiek. Więc... Czemu? Nie wiem, co powiedzieć. Chyba wewnętrznie czułam, że do tego dojdzie, może nawet o tym wspominałam - nie wiem, nie pamiętam... I miałam rację? Czy jest jeszcze jakaś nadzieja? Ale jak Javier wciąż mówi: "Twoja córka, T W O J A" - jak inaczej to rozumieć? ;c Kurde, jak bardzo nie chciałabym jej mieć. Tej racji. Naprawdę.
      Ufff, muszę trochę odetchnąć. To oczywiście nie znaczy, że mi się nie podoba - hahah, to by było zabawne, bo ja zawsze będę tę historię kochać, jakąkolwiek rzecz byś zrobiła, kogo zabiła (nevermind XD), etc. Po prostu, trochę mi smutno, to wszystko. Ale... Czekam na kolejny, jasne? Bardzo. Z niecierpliwością. Więc daj mi tu szybko, proszę... Nie, nie! Nie mogę być taką egoistką. Dodaj jak będziesz miała wystarczająco czasu i chęci, o. Ja i tak będę czekać. Zawsze.
      Wesołych Świąt!
      Kocham Cię, no,
      Edyta <3

      Usuń